Dwa wcielenia kobieciarza
W serialu „M jak miłość” z powodzeniem wciela się w sławnego aktora znanego z zamiłowania do kobiet. Z kolei w komedii „Och, Karol 2”, która trafi do kin 21 stycznia 2011, gra Zdzisława, niepoprawnego amanta zadłużonego po uszy przez alimenty. Obaj to kobieciarze, ale każdy z zupełnie innej bajki. Jaki naprawdę jest Krzysztof Stelmaszyk?
10.12.2010 | aktual.: 10.12.2010 15:08
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W serialu „M jak miłość” z powodzeniem wciela się w sławnego aktora znanego z zamiłowania do kobiet. Z kolei w komedii „Och, Karol 2”, która trafi do kin 21 stycznia 2011, gra Zdzisława, niepoprawnego amanta zadłużonego po uszy przez alimenty. Obaj to kobieciarze, ale każdy z zupełnie innej bajki. Jaki naprawdę jest Krzysztof Stelmaszyk?
- Pana bohater wywołał ogromne zamieszanie w przychodni w Gródku. Czy w kolejnych odcinkach „M jak miłość” też będzie wzbudzał tyle emocji?
- Marek Lewicki jest o tyle ciekawy dla pozostałych bohaterów serialu, że to popularny, rozpoznawany na ulicach aktor. Zwłaszcza w małych miasteczkach, gdzie budzi sensację. I właśnie tak został odebrany w Gródku. Zabawna historia - zapoznałem się z typem człowieka, jakiego miałem zagrać, rozpoczęły się zdjęcia i dopiero wtedy okazało się, że ten facet coś knuje i zdaje się, że nie ma czystych intencji. Wygląda na to, że nie jest do końca postacią pozytywną, ale nie zdradzę, co się będzie działo, bo zostałbym od razu osądzony przez widzów. Poprzestanę na rozbudzeniu ciekawości.
- Panie z przychodni wyczytały w brukowcu, że właśnie się rozwiódł i zamieszkał w okolicy. Ponoć to kobieciarz!
- Jak w życiu, w brukowcach często przedstawia się wypaczony obraz. Celebryci zazwyczaj są na ich łamach określani jako niepoprawni podrywacze, bo to ciekawe. Jakie wnioski z lektury takich gazet wyciągną bohaterki serialu, ich sprawa.
- Chyba jednak jest w tym odrobina prawdy, bo Pana bohater od razu wpadł w oko Agacie i bardzo zainteresuje się Dorotą.
- Przyklei się do Doroty, ewidentnie. Będzie miał w tym jakiś interes, ale trzymajmy widza w napięciu, niech czeka na kolejne odcinki.
- Ona ma za sobą mnóstwo perypetii sercowych, kolejne niepowodzenie może ją załamać!
- Jest biedna, a on jeszcze będzie się nad nią pastwił. Na razie Marek nie będzie w porządku, ale przecież to może się zmienić. Wszystko w rękach scenarzystów. Zaakceptuję każde rozwiązanie, nie mam w umowie zastrzeżenia, że chcę grać wyłącznie postaci pozytywne czy negatywne. Różnie bywa. Sam jestem ciekaw, w którą stronę pójdzie ta historia. Mój bohater pojawił się w „M jak miłość” i - jak to w życiu bywa - może zagościć na dłużej, schować się na moment albo przepaść.
- Jest Pan rozpoznawalnym, popularnym aktorem. Czy przy budowaniu tej postaci korzystał Pan z własnych doświadczeń?
- Przyznam się szczerze, że czerpałem jakieś inspiracje, ale raczej nie z siebie, a z innych. Oczywiście mam na myśli naszych krajowych gwiazdorów, którzy czasami bywają śmieszni. Nie będę rzucał nazwiskami, myślę, że każdy podłoży kogoś, kogo lubi. Owszem, jestem aktorem popularnym, grywałem w wielu serialach, gram również w teatrze i filmach kinowych, ale sam siebie nie określam celebrytą. Wręcz przeciwnie, drażni mnie to i męczy. Daję z siebie tyle, ile wymaga przyzwoitość. Udzielam wywiadów, bo wiem, że to wchodzi w zakres promocji serialu czy filmu fabularnego, ale nie pędzę. Zwłaszcza do porannych programów telewizyjnych. Wstać o 6 rano po to, żeby powiedzieć coś o pogodzie, kondycji piesków albo o przysmakach kulinarnych, to nie dla mnie.
- Naprawdę nigdy to Pana nie kusiło?
- Bardzo lubię przebywać w sprawdzonym towarzystwie. Wtedy czuję się swobodnie. Nie widzę powodów, żeby wypowiadać się na różne tematy w telewizji. Od jakiegoś czasu nie mam w domu telewizora. Po dłuższym czasie, gdy trafiłem do miejsca, gdzie był włączony i przysłuchałem się, co różni ludzie mówią, uświadomiłem sobie, że to straszny bełkot. Szkoda czasu, lepiej poczytać książkę, pokochać się i robić tysiące innych rzeczy.
- Zrezygnował Pan z telewizji z dnia na dzień?
- Przebrała się miarka, przestała mi być potrzebna. Dzisiaj, gdy człowiek świadomie korzysta z Internetu, może się dowiedzieć wszystkiego. Gdy uznam, że mi wystarczy, wyłączam komputer, jeśli coś mnie bardziej zainteresuje, szukam na ten temat więcej informacji. Mogę obejrzeć film, na który mam ochotę, w domu czy kinie.
- Internet też uzależnia...
- Wlazłem tam pierwszy raz w zaawansowanym wieku, a nie jako czternastolatek, w związku z tym tego się nie boję. Korzystam z poczty elektronicznej, mam profil na Facebooku, ale cały czas zastanawiam się, żeby się z tego wypisać. Nie wypada nie odpowiedzieć, nie skomentować, a czasami się nie chce. Drażni mnie to! Kombinuje jak - nie urażając nikogo - się z tego portalu wykręcić. Byłem uzależniony od różnych rzeczy, ale od Internetu - mam taką pewność - się nie uzależnię.
- Od kobiet też był Pan uzależniony?
- Też (śmiech).
- Tak jak Pana bohater w filmie „Och, Karol 2”...
- To rola drugoplanowa, ale na tyle atrakcyjna, że zdecydowałem się ją przyjąć. Facet w wieku 50 lat, który jest ewidentnie uzależniony od kobiet. Taki amancik (śmiech). W zasadzie wszystko, co robi w życiu, podyktowały mu kobiety. Pracuje na trzy etaty: rano, popołudniu i w nocy, bo musi płacić alimenty. Jest człowiekiem uwikłanym, uzależnionym. Zdzisio to typas nieprawdopodobny! Wymyśliłem, żeby miał baczki. Pasowało mi to do niego.
- Pan Zdzisław z jednej strony jest mentorem, a z drugiej przestrogą dla tytułowego Karola, w którego wciela się Piotr Adamczyk.
- Tak, bo są w nim same sprzeczności. Poszedł w stronę, w którą musiał pójść, bo go prowadził testosteron, ale rozum cały czas podpowiadał, żeby tego nie robił. Wyszło, jak wyszło. Widziałem przed laty pierwszą wersję filmu, sam jestem ciekaw drugiej.
- A Pan jak sobie daje radę z kobietami?
- To żywioł nie do opanowania. Nie my pierwsi mówimy o tym, że kobieta jest nieodgadniona i nie ostatni będziemy tak mówić. Nie ma bardziej fascynującej istoty dla faceta. To jego dopełnienie, coś, czego sam nie ma, a do czego dąży i za czym gania. Próbujemy je zrozumieć i nic z tego nie wychodzi. Ten, który myśli, że zrozumiał kobiety, jest idiotą.
- Owocami Pana związków z kobietami jest trójka dzieci: Janina, Jan i Jonasz. Wszystkie mają imiona na „j”. To celowy zabieg?
- Tak wyszło. Przy drugim dziecku „j” było ciekawe, przy trzecim musiało być. A jest jeszcze parę pięknych imion zaczynających się na tę literę...
- Wróćmy do Pana zawodu. Gra Pan w teatrze, występuje w filmach i serialach. Wielu aktorów marzy o takiej równowadze. Jak to się robi?
- Lubię różne formy i postaci. Proszę zauważyć - powiem nieskromnie - że grywam komediowo i serio. Wcielam się w bohaterów pozytywnych i zgoła negatywnych. Kryje się za tym moja definicja zawodu. My, jak powiedział angielski aktor Ben Kingsley, portretujemy człowieka z jego wadami i zaletami, z radością i cierpieniem. To portreciarstwo trójwymiarowe. Tak traktuję aktorstwo. To pasja, za którą dostaję pieniądze.
- Sam Pan odkrył w sobie zdolności aktorskie, czy ktoś Pana na tę ścieżkę skierował?
- W młodości trafiłem na Reginę Skoczkową, bardzo bogatą wewnętrznie starszą panią, przedwojenną pasjonatkę aktorstwa, która prowadziła w moim technikum coś w rodzaju kółka teatralnego. Przez rok wbijała mi do głowy, że muszę u niej grać i zdawać do szkoły teatralnej. Myślałem o innym zawodzie, ale czasami ktoś młodego człowieka pcha w jakimś kierunku.
- O jakim?
- O architekturze. To był mój pomysł. No, ale w którymś momencie pojawiła się pani Regina i mnie ukierunkowała. Miała charyzmę, do aktorstwa przekonała również moich kolegów ze szkoły: Waldka Śmigasiewicza i Piotrka Pręgowskiego. Nie jesteśmy z jednego rocznika, ale się znaliśmy. Potrafiła zarażać młodych ludzi. Mam ciekawą historię z nią związaną, ale nie wiem, czy znajdzie się na nią miejsce w gazetach.
- Proszę opowiadać.
- Pani Regina poślubiła faceta, który był lekarzem, a jednocześnie nadwornym pianistą na dworze w Nieświeżu, rezydencji rodu Radziwiłłów. Podczas II Wojny Światowej zawieruszył się. Wszyscy myśleli, że zginął. W latach 60-tych, gdy upłynęło wiele czasu, ktoś podrzucił pani Skoczkowej książkę, zdaje się Romana Bratnego, opisującą podróż po Afryce. Była w niej wzmianka o ciekawym człowieku, nadwornym lekarzu cesarza Etiopii Hajle Selasje I i pasjonacie muzyki. Nazywał się Skoczek. Facet wykorzystał wojnę i zwiał. Pani Regina długo się z tym zmagała, ale w końcu napisała do niego list. Dotarł do Etiopii w dniu, gdy jej mąż zmarł. Minęło parę lat, w latach 70-tych Hajle Selasje I przyleciał do Polski z oficjalną wizytą. Moja pierwsza nauczycielka aktorstwa dowiedziała się, jak się wita gości w Etiopii, wyszła na ulicę Warszawy z kwiatami, gdy cesarz przejeżdżał z lotniska do rezydencji w Wilanowie, i wręczyła mu liścik, w którym opisała całą historię. Spotkał się z nią tego samego wieczoru i porozmawiali o
wspólnym znajomym. To była taka pani. Jak ona mogła Śmigasiewicza, Stelmaszyka i Pręgowskiego nie zarazić aktorstwem i właściwie pokierować ich życiem?
Rozmawiał: Jan Dziekan