Anna Krawczak© Agencja Wyborcza.pl | Przemek Wierzchowski

Kamil, Zuzia i Blanka nie żyją. Dramaty, które niczego nas nie nauczyły

Anna Śmigulec
11 maja 2023

W Polsce co najmniej trzydzieścioro dzieci rocznie traci życie w wyniku krzywdzenia w rodzinie. Po każdej tragedii nagle chcemy wszystkich winnych wtrącić do więzienia albo dać dożywocie. Nie następuje jednak to, co najważniejsze, wprowadzenie rozwiązań systemowych - mówi Anna Krawczak z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę.

Anna Śmigulec: Ośmioletni Kamil zakatowany przez ojczyma zmarł w szpitalu po miesiącu utrzymywania go w śpiączce farmakologicznej. Czy to, co się stało z tym dzieckiem, było możliwe do przewidzenia?

Anna Krawczak, Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę: Tak, bo istnieją narzędzia, którymi potrafimy to zbadać i zmierzyć. Niestety, nie w Polsce. My tkwimy w paradygmacie szukania winnych. Kiedy ginie kolejne dziecko, chcemy się tylko dowiedzieć, kto zawalił, mówiąc kolokwialnie. Czy to był kurator, asystent rodziny czy pani z MOPS-u.

Natomiast nie badamy przypadków tych śmierci, nie wyciągamy wniosków i nie wcielamy ich w życie.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Więc Kamil to kolejne dziecko, którego śmierć była do uniknięcia. Podobnie jak śmierć Zuzi z Torunia, która miała zaledwie trzy latka, kiedy trafiła do szpitala z obrzękiem mózgu. Maltretowana od urodzenia. Jej rodzina również miała asystenta rodziny, nadzór kuratorski, była pod kontrolą ośrodka pomocy społecznej.

W Polsce co najmniej trzydzieścioro dzieci rocznie traci życie w wyniku krzywdzenia w rodzinie.

I mamy materiały, jak np. analiza czynników ryzyka, na których ja pracuję i których uczę też innych, ale to są materiały zagraniczne. Bo w naszym kraju w ogóle nie doszliśmy do tego, że do identyfikowania krzywdy dzieci i do jej zapobiegania można podchodzić w sposób planowy i systemowy.

Powiem obrazowo: gdybyśmy sklonowali Kamila czy Zuzię i mielibyśmy dziesięciu Kamilów w różnych miastach Polski, czy dziesięć Zuź w różnych miastach Polski, to nie każdy z tych przypadków zakończyłby się śmiercią tego dziecka w wyniku maltretowania.

Ponieważ w zależności od tego, na jakie miasto, jakie lokalne praktyki, jaką wiedzę sędziego, na jaką reaktywność służb lokalnych byśmy trafili, prawdopodobnie znakomitą większość tych dzieci udałoby się uratować.

Ten system by zadziałał. A że tym razem nie zadział w pewnych punktach? Można by odpowiedzieć: to wynika z tego, że ci konkretni ludzie czegoś nie wiedzieli, zawinił czynnik ludzki. Ale ja się na to nie zgadzam! Tragedie biorą się z tego, że system pozwala na to, żeby w ogóle mogły istnieć takie białe plamy.

Co można zrobić, żeby je wychwycić?

Można wdrożyć procedurę analizy przypadków krzywdzenia ze skutkiem śmiertelnym, czyli tzw. analizę serious case review.

To procedura uruchamiana po śmierci dziecka w wyniku krzywdzenia, całkowicie niezależna od postępowania karnego lub dyscyplinarnego. Właściwie jest to cały system, opierający się na zmianie podejścia, które w Polsce jest dla nas nadal egzotyczne.

Bo w procedurze serious case review nikogo nie interesuje ustalenie winnego. To jest niezależne postępowanie, które prowadzi prokuratura, policja, rzecznik odpowiedzialności zawodowej. I osoby skupione wokół konkretnej sprawy są zainteresowane ustaleniem tego, co się wydarzyło, jakie były przepływy pomiędzy poszczególnymi osobami i gdzie znalazły się luki, które pozwoliły na to, żeby to dziecko się wyślizgnęło z systemu.

Jak to wygląda w praktyce?

Kiedy w wyniku krzywdzenia umiera jakieś dziecko, zostaje powołany niezależny zespół, składający się z ekspertów z różnych dyscyplin: prawa, pomocy społecznej, psychologii, medycyny itd.

Te osoby - co jest bardzo ważne – nie mogły pracować przy tej sprawie. I one zaczynają pracę: trochę śledczą, a nawet benedyktyńską, analizującą całą dokumentację. Rekonstruują, co się wydarzyło, rozmawiają z osobami, które były zaangażowane w ten proces. Z sędzią, z asystentem rodziny, kuratorem, rodziną zastępczą, krewnymi, ale też z sąsiadami. I próbują odtworzyć tę sytuację niemal jak w 3D - co się tam dokładnie zadziało.

Szukają błędów i zaniedbań. Ale nie z taką intencją, żeby później rzucić komuś te błędy prosto w twarz: "To ty jesteś winna/winny i teraz będziemy cię oskarżać!".

Robią to po to, żeby zrozumieć, co w tej całej sieci zależności, na poziomie systemu, zawiodło, co jest niedopatrzeniem, co warto naprawić.

I to działa?

W Wielkiej Brytanii ta procedura funkcjonuje od ponad 30 lat i z każdej takiej sprawy sporządza się analizę indywidualną. Poszczególne analizy z całego roku są później zbierane i łączone, po czym tworzy się ogólny raport krajowy, którego celem jest właśnie nie tylko wykazanie luk w systemie, ale też konkretnych poprawek do różnych aktów prawnych i procedur - w zależności od tego, gdzie te dziury znaleziono.

W niektórych przypadkach udaje się zobaczyć coś niezwykle ważnego i stają się one kamieniem milowym w rozwoju tej procedury. Świetnym przykładem jest sprawa Daniela Pełki – chłopca polskiego pochodzenia, który mieszkał w Wielkiej Brytanii z mamą, a który zmarł w wyniku bardzo rozległego maltretowania.

Ten chłopiec chodził do szkoły, więc to nie jest tak, że szkoła go nie wyłapała. Jego rodzina otrzymywała też pomoc społeczną. Natomiast w trakcie analizy tego niezależnego zespołu okazało się, że nikt nigdy nie rozmawiał z Danielem. On po prostu nie mówił w języku angielskim.

Jedynym przekaźnikiem jego głosu była mama. Która oczywiście w rozmowie z kolejnymi pracownikami umiała wyjaśnić absolutnie każdą wątpliwość: każde stłuczenie syna, każde zasinienie, nawet to, że był chudy. Bo on był dzieckiem na skraju śmierci głodowej. A ona twierdziła, że cierpi na alergię pokarmową. Niektóre rzeczy potrafiła nawet udokumentować.

Po śmierci Daniela wdrożono jakieś konkretne rozwiązania?

Na podstawie tej sprawy nałożono obligatoryjny obowiązek na służby, żeby zawsze znaleźć dziecku tłumacza. Nawet jeśli ono mówi w suahili czy w hindi, to nas nie zwalnia z tego, żeby zapewnić mu osobę, która będzie w stanie się z nim porozumieć. I powie, jaka jest jego perspektywa, czego ono doświadcza i co czuje.

Od tej pory nie ma takiej możliwości, żeby w sprawach dotyczących dzieci narratorami byli wyłącznie ich rodzice lub opiekunowie. Musimy uzyskać głos dziecka.

Tymczasem my w Polsce w ogóle nie mamy takiej intuicji, że głos dziecka byłby nam do czegoś potrzebny.

W Polsce nie mamy szansy na wprowadzenie procedury serious case review?

Jako Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, walczymy o to i zdzieramy sobie zelówki od lat. Włącznie z petycją, którą w 2019 r. podpisało 22 tysiące osób, domagając się jej wdrożenia. Ta procedura była już na bardzo zaawansowanym etapie. Powstał projekt, którym interesowały się Kancelaria Prezydenta i Rzecznik Praw Dziecka. Ale nic z tego nie wyszło, projekt nie był dalej procedowany.

Tu czuję wielką bezradność. Bo jeśli, jak w przypadku Kamila, profesjonaliści niższego szczebla: kuratorzy czy asystenci rodziny wykonują swoją pracę prawidłowo i z zaangażowaniem, zgłaszają nieprawidłowości i wniosek do sądu rodzinnego o zabezpieczenie dzieci, ale sąd kilkakrotnie odrzuca ich wniosek, czyli ich wysiłki są utrącane na ostatniej prostej, to jest niezwykle demotywujące. I bardzo frustrujące również dlatego, że tu przecież nie chodzi o to, ile sobie pism i wniosków wyślemy do sądu.

Celem, dla którego podejmujemy te wszystkie działania, jest poprawa sytuacji dzieci ogólnie - jak w przypadku serious case review. I poprawa sytuacji konkretnego dziecka i jego rodzeństwa - jak w przypadku Kamila.

I jeżeli zrobiliśmy to wszystko, a nadal widzimy opuszczony szlaban i nie możemy przejść dalej, to zaczynamy sobie zadawać pytanie: jaki jest w ogóle sens naszych działań? Bo gdybyśmy my czegoś zaniedbali, moglibyśmy mieć pretensje do siebie.

Moglibyśmy naprawić ten błąd, wyciągnąć z niego lekcję. Ale jeżeli my zrobiliśmy wszystko dobrze, a to, że sprawa ma tragiczny finał, zależy od kompetencji, a raczej ich braku kogoś zupełnie innego, to właściwie co mamy teraz zrobić? Gdzie mamy przekierować teraz swoją frustrację i gniew?

Dlaczego utrącono ten projekt pomimo 22 tysięcy zebranych podpisów?

Nie wiem. To jest pytanie do tych, którzy tak zdecydowali, do rządzących.

Z drugiej strony, my w ogóle mamy trudność z tym, żeby chronić dzieci. I nie jest to trudność pojedynczej osoby, urzędu czy nawet rządu. To jest trudność społeczna w Polsce. Mało chcemy widzieć i mało chcemy wiedzieć.

To, co chcemy naprawiać, jest bardzo wąskie, doraźne i w emocjach. Łatwiej nam przychodzi formułowanie ostrych postulatów. Nagle chcemy wszystkich winnych wtrącić do więzienia albo dać dożywocie, albo w ogóle przywrócić karę śmierci.

O wiele trudniej nam powiedzieć: "W takim razie powinniśmy dążyć w tym kierunku, żebyśmy my jako dorośli podzielili się trochę naszymi prawami z dziećmi. Żebyśmy się trochę posunęli na tej ławce". To jest o wiele trudniejsze, bo to od nas samych wymaga wysiłku. A nie tylko scedowania go na innych.

To o czym pani mówi, właśnie się dzieje po śmierci Kamila. Minister Sprawiedliwości zapowiedział surowe ukaranie winnych.

I mam nadzieję, że nic z tego nie wyniknie, bo z twardych badań międzynarodowych wiemy, że zaostrzanie przepisów w zakresie zwiększonych kar dla sprawców nie tylko nie poprawia ochrony ofiar, ale naraża te ofiary na zwiększone ryzyko. Mówiąc w uproszczeniu: sprawcy wolą skutecznie pozbyć się świadka, czyli zabić ofiarę, niż wezwać pomoc i narazić się na ryzyko.

Teraz następuje krótkie wzmożenie społeczne, bardzo często właśnie połączone z domaganiem się zaostrzenia kar dla sprawców bądź sprawczyń. Potem padają komentarze różnych polityków. Ale nigdy nie wychodzimy poza ten rytualny taniec. Nie wychodzimy w kierunku rozwiązań systemowych. W kierunku refleksji i analizy: co nie działa? Jak my funkcjonujemy jako społeczeństwo, jaki jest nasz stosunek do dzieci i do praw dzieci?

Nigdy na bazie tych rytualnych reakcji nie powstała koncepcja, żeby dzieciom przyznać ich przedstawiciela. Np. pracownika socjalnego dla dzieci. Bardzo prosta rzecz. Proszę zauważyć, że asystent rodziny to nie jest pracownik zajmujący się dziećmi. On jest przyporządkowany do rodziny, a nie do dziecka.

Dla porównania w Wielkiej Brytanii rodzice mają swojego pracownika socjalnego, ale dziecko ma osobnego. Bo potrzebna jest osoba, która będzie rozmawiała z dzieckiem, wsłuchiwała się w jego potrzeby, która będzie przenosiła jego głos na wyższe poziomy, np. do sądu. Która będzie mieć szansę dowiedzieć się, co o swojej sytuacji myśli dziecko, co ono czuje.

To niewiarygodne, że w Polsce w 2023 roku w ogóle nie mamy takiego rozpoznania, że dzieci też potrzebują pracownika socjalnego.

Czyli w Wielkiej Brytanii Kamil miałby swojego reprezentanta w tym sądzie rodzinnym? Tak jak dorosły ma adwokata w sądzie?

Tak. A w Polsce - załóżmy, że on i jego rodzeństwo zostaliby zabezpieczeni. Na każdej sprawie w sądzie stawialiby się rodzice, w tym przypadku mama, bo ojciec już wcześniej został pozbawiony władzy rodzicielskiej. I to ona byłaby reprezentantką swoich dzieci. To ona by o nich opowiadała i tworzyłaby narrację. Głos dzieci w ogóle by nie wybrzmiał.

Co więcej, rodzice w Polsce mają prawo do adwokata z urzędu, który będzie ich reprezentował. Dzieci takiego adwokata nie mają. Jeżeli są umieszczone w rodzinie zastępczej, rodzice zastępczy również nie mogą ich reprezentować. Nie mogą też temu dziecku wynająć adwokata, bo nie są stroną w tej sprawie.

To wszystko krąży wokół tego, że tzw. władza rodzicielska w naszym kraju jest nieprawdopodobnie potężnym konstruktem. Dysproporcja pomiędzy władzą rodzica a realnymi możliwościami dziecka jest olbrzymia.

Wracając do Kamila. Jego sprawa jest taka głośna, ponieważ - powiem to brutalnie - ten chłopczyk umierał przez miesiąc. A my jako społeczeństwo obserwowaliśmy ten proces. Mieliśmy też wielką nadzieję, że uda się Kamila uratować. Jego śmierć była zaskoczeniem, bo zmarł pomimo specjalistycznego sprzętu i ogromnych wysiłków lekarzy. Poniekąd asystowaliśmy temu wszystkiemu i dlatego było to dla nas tak bulwersujące.

Ale też dlatego, że wcześniej, mimo że oparzony i ze złamanymi rękoma, Kamil aż przez pięć dni nie doczekał się pomocy.

No tak, ale Zuzia czy Blanka to były dzieci maltretowane od urodzenia. Blanka z Olecka to też głośny przypadek. Dziewczynka, która nie miała nawet roku, a została zakatowana. Była też gwałcona. Została zabezpieczona po urodzeniu i znalazła się w rodzinie zastępczej. Ale sąd rodzinny podjął decyzję, że matce należy dać szansę. Trzy miesiące później Blanka już nie żyła.

To wcale nie są jednostkowe przypadki, że dzieci, w których sprawie system zainterweniował, ostatecznie giną. Ponieważ ten sam system przywraca dzieci do rodziny. W przypadku Blanki zabezpieczył, a potem przywrócił. W przypadku Kamila – nigdy go nie zabezpieczył. Ale o nim wiedział.

Czyli to były kolejne dzieci, w przypadku których istniały wszystkie wyodrębnione czynniki ryzyka, ale nie zostały one zebrane i przeanalizowane. Bo, jak powiedziałam, w Polsce nie ma takiego narzędzia. Nawet nie mamy polskiej wersji tzw. oceny skali ryzyka dla dzieci.

Kamil wiele razy uciekał z domu, rodzina miała założoną Niebieską Kartę w Olkuszu, a nie miała w Częstochowie.

Niebieska Karta to nie jest procedura, którą wszczyna się tylko wtedy, kiedy dochodzi do przemocy fizycznej. Może być wszczęta w każdym z czterech rodzajów przemocy: fizycznej, emocjonalnej versus psychicznej, seksualnej i wreszcie przemocy zaniedbania.

Fokusowanie się przez pracownika socjalnego na tym, że jeżeli nie stwierdził śladów przemocy fizycznej, to nie ma podstaw do rozpoczęcia procedury Niebieskiej Karty, jest błędem proceduralnym i merytorycznym. Błędem wynikającym z jego własnej ignorancji.

Taki pracownik albo nie jest szkolony z procedury Niebieskiej Karty i z identyfikacji przemocy, więc to może też być błąd osoby zawiadującej ośrodkiem pomocy społecznej, która swoich pracowników nie szkoli, nie egzekwuje tej wiedzy, nie utrzymuje jej na wysokim poziomie.

Zresztą, w Polsce pewne rzeczy nie są obligatoryjne. Na przykład sędziowie rodzinni muszą bardzo dobrze znać się na prawie, w ramach którego orzekają. Ale sędzia rodzinny, który orzeka w sprawach dotyczących ograniczenia władzy rodzicielskiej, czy pozbawienia władzy rodzicielskiej, absolutnie nie musi się szkolić z psychologii rozwojowej dziecka, ze skutków traumy wczesnodziecięcej, z identyfikacji przemocy, czy właśnie z czynników ryzyka.

To jest wiedza, którą on lub ona mogą sobie przyswoić, jeżeli będą mieć taką wolę, czas i przestrzeń. Ale nikt ich z tego nie rozlicza.

Jakie są konsekwencje?

Niektórzy sędziowie - nawet na poziomie dokumentacji sprawy, nawet jeszcze nie rozmawiając ze stronami - już potrafią wyłowić, że np. zatrzymanie dziecka w tej rodzinie będzie bardzo ryzykowne. Albo że ci rodzice są rodzicami nie rokującymi, ponieważ mają sześcioro dzieci, a pięcioro już się wychowuje poza rodziną, jest adoptowana.

Ci rodzice nigdy nie zawalczyli o te dzieci, ich niewydolność wychowawcza czy nawet przemoc utrzymuje się w rodzinie od 10 lat, więc to nie jest fizyka kwantowa, żeby orzec, że przy siódmym dziecku będzie dokładnie to samo.

Bo model prawidłowego przywiązania, bezpieczeństwo dorosłego opiekuna to nie jest kompetencja, to nie jest rzecz, której się można nauczyć na kursie. To są pewne modele reakcji, które kształtują się w naszym wczesnym dzieciństwie. Nie chcę teraz wchodzić w dygresje dotyczące psychologii rozwojowej, ale jest to pewna twarda wiedza.

Jeżeli się ją ma, to pozwala na mądrą i głęboką interpretację tego, co mamy przed nosem. Jeżeli tej wiedzy nie posiadamy, to możemy mieć na stole nawet czynniki ryzyka z bardzo wysoką flagą, takie jak: przeszłość kryminalna ojczyma, wcześniejsze zainteresowanie służb, brak poprawy, kolejne miażdżące opinie kuratorów czy asystentów rodziny i nadal nie potrafić tego poprawnie zinterpretować.

Więc kiedy mówię o tym poziomie systemowym, to oczywiście fantastycznie, że nadal możemy liczyć na sędziów, kuratorów, asystentów, którzy to umieją. Super. Ale jako obywatele tego kraju nie powinniśmy grać w loterię. Na której albo wygramy mądrą i kompetentną osobę, albo niemądrą i niekompetentną.

System jest od tego, żeby się kalibrować. Żeby zapewnić nam dostęp do równej jakości usług. Jeżeli niektóre z tych usług będą na jeszcze wyższym poziomie to świetnie. Ale ja jako obywatelka muszę mieć pewność, że jeżeli pójdę do jakiegoś urzędu i moją sprawą zainteresuje się sąd, to na pewno nie zejdziemy poniżej pewnego standardu usług.

I dokładnie tak jest z sądownictwem rodzinnym. Jak długo nie mamy ciążącego na sędziach obowiązku – który jeszcze byłby ewaluowany i sprawdzany, czy oni tę wiedzę posiadają – kompetentnego orzekania w sprawach rodzinnych, na podstawie posiadanej przez siebie wiedzy, której są po prostu uczeni, to nie możemy się spodziewać, że nagle wszystkie orzeczenia w sądach rodzinnych będą kompetentne, głębokie i oparte na nowoczesnej wiedzy o psychologii rozwojowej dziecka, traumie itd. Bo ci ludzie tego po prostu nie mają.

Ale to nie jest ich wina. To jest wina systemu, że nigdy tego nie wymógł.

Czy ponosimy jakieś wymierne koszty finansowe tych zaniedbań?

Badania przeprowadzone w USA dotyczące kosztów krzywdzenia dzieci, z jednego tylko 2015 r. wykazały, że w przypadku ciężkiego skrzywdzenia dziecka ze skutkiem śmiertelnym koszt ponoszony przez państwo na społeczne poradzenie sobie ze skutkami tej krzywdy wyniósł 16,6 mln dolarów w przeliczeniu na jedno dziecko. A bez skutku śmiertelnego: 831 000 dolarów.

To są dane ze Stanów Zjednoczonych. Bo w Polsce nie mamy podejścia systemowej analizy do niczego, co się wiąże z dziećmi. Ani nie wiemy, ile dzieci, które wróciły do rodziców, tak jak Blanka, zostało ponownie z tej rodziny zabranych. Wiemy z zagranicznych źródeł i badań, że 3/4 dzieci wraca do systemu rodziny biologicznej i przemoc nie ustaje.

Ale ponieważ w Polsce tego nie badamy, to nie możemy też sobie tego rzucić wzajemnie w twarz i powiedzieć, że wobec tego musimy mocno zmodyfikować naszą politykę. Celem nie powinno być to, żeby każde dziecko wróciło do rodziny, tylko celem powinno być to, żeby ustabilizować to dziecko i zmaksymalizować jego szanse.

Tu jest podobnie. Nie robimy takiej analizy kosztów: ile tak naprawdę kosztuje nas zaniechanie? Ile kosztuje nas nieudzielenie dziecku pomocy? I teraz w dwóch wariantach: ten najrzadszy, kiedy dziecko traci życie, ale też ten drugi o wiele częstszy, kiedy dziecko dalej doświadcza krzywdzenia i nie zostaje zabezpieczone poza rodziną.

Albo, kiedy np. umieszczamy małe dziecko w placówce opiekuńczo-wychowawczej narażając je na szereg wtórnych zaburzeń, również neurologicznych. Z czym się będziemy borykać za 10-20 lat jako społeczeństwo.

Konsekwencje są aż tak długofalowe?

Przecież nie jest tak, że dziecko, które nie dostało pomocy i zostało w rodzinie przemocowej, nie będzie nas nic kosztować. Np. dzieci przetrzymywane latami w rodzinach, w których dzieje im się krzywda, doświadczające przemocy, głęboko zaniedbywane - to są bardzo często dzieci, które zaczynają tę przemoc "oddawać" i sprawiają problemy w szkole. Więc pojawia się wniosek, żeby dziecko poszło do młodzieżowego ośrodka socjoterapii.

Zaczynamy za to płacić jako państwo, to są publiczne ośrodki. Płacimy za terapię, za farmakoterapię, za asystę medyczną, za szkody społeczne, np. za poszkodowanie innych dzieci. Za straty materialne, psychologiczne i emocjonalne innych osób, które z kolei będą musiały korzystać z pomocy psychologicznej czy medycznej.

Później płacimy za Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy. Później powtórzenie tego schematu, tylko szczebel wyżej: zakład poprawczy - to samo. Zakład karny - to samo. A np. miesięczny koszt umieszczenia dziecka w placówce opiekuńczo-wychowawczej wynosi w uśrednieniu dla całego kraju 5,5 tys. zł miesięcznie. Czyli rodzina, która jest niewydolna, która ma dziesięcioro dzieci i wszystkie zostały umieszczone w domu dziecka, kosztuje nas miesięcznie 55 tys. zł.

Dlatego że cały czas utrzymujemy te dzieci w placówkach, a ich rodzicom zachowujemy ograniczone prawa, ponieważ żywimy bezpodstawną nadzieję, że ci rodzice się ogarną, a te dzieci do nich kiedykolwiek wrócą. Co się nie wydarzy. Ale nie pozbawiamy ich władzy rodzicielskiej, więc nie umożliwiamy tym dzieciom znalezienia rodzin adopcyjnych i nie dajemy im szansy na prawidłowe modelowanie relacji. I tak dalej...

To są gigantyczne koszty, później przenoszone również na sektor sprawiedliwości - jeśli mówimy o ośrodkach zamkniętych dla młodzieży albo ośrodkach karnych. W dużej mierze na sektor zdrowotny: koszty długotrwałych psychoterapii, leczenia psychiatrycznego, dolegliwości somatycznych.

Wreszcie koszty społeczne: duża część tych osób będzie trwale skazana na życie zasiłkowe. Dlatego że np. z powodu niepełnosprawności nie będą w stanie podjąć pracy. Albo z powodu głębokiej demoralizacji nigdy się na to nie zdecydują. Ich dzieci będą wychowywane w środowisku pozabezpiecznym, czyli je też będziemy otaczać pomocą profesjonalistów, inwestować we wczesne wspomaganie rozwoju, terapię, pomoc ortopedyczną, jeżeli te dzieci mają złamania, itd..

To są koszty, które idą w miliardy. Ale my ich nie widzimy, bo nie zbieramy danych. A nie chcemy ich zebrać, żeby tego wszystkiego nie zobaczyć.

***

Anna Krawczak, specjalistka ds. standardów ochrony dzieci Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, współzałożycielka Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem przy Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW.

Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski