Licealiści z Warszawy pomagają rówieśnikom z rodzinnych domów dziecka. "Dla sponsorów nie jesteśmy atrakcyjni"
Napisali projekt, zebrali 14 tys. zł, mimo że większość z nich nie skończyła jeszcze 18 lat. Chcieli poznać rówieśników z domów dziecka, jakoś pomóc. - Nie, dziękujemy. Mamy mnóstwo innych propozycji - słyszeli w słuchawce.
27.04.2018 | aktual.: 31.10.2018 07:58
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zaczęło się od Mai Piotrowicz z I Społecznego LO „Bednarska” w Warszawie. - Z przyjaciółmi chcieliśmy wziąć udział w olimpiadzie projektów społecznych "Zwolnieni z teorii" i stworzyć akcję, która byłaby nam bliska, wokół sprawy, którą rozumiemy - tłumaczy. - Padło na problem dobrego startu w dorosłość, usamodzielnienia się, bo w jakimś sensie dotyczy to nas wszystkich. Ale rówieśnicy z domów dziecka mają ten start bez porównania trudniejszy - mówi.
Do Mai dołączyła szóstka licealistów: Michalina Niedziela i Julia Vincenz-Popenda z "Bednarskiej", Angelika Bonik z "Cervantesa", Asia Bystrzyńska i Błażej Czarnecki z "Hoffmanowej" oraz Łukasz Olszewski z "Żeromskiego". Wymyślili tak: zaproszą pięćdziesięciu rówieśników z placówek opiekuńczych na trzy dni do Warszawy. Pokażą im, że dom dziecka nie musi definiować na całe życie, że przeszłość nie musi pisać przyszłości. Dlatego załatwili warsztaty z psychologiem i testy z predyspozycji zawodowych (ale nie takie, co zamkną horyzonty krótką oceną "powinnaś być fryzjerką"). Po to też warsztaty z aktorami (z pracy nad ciałem i wyrażania emocji) czy spotkanie z Fundacją Leszka Balcerowicza FOR (lekcja z ekonomii i historii Polski). Po wszystkim nagrają jeszcze reklamę społeczną. Wszystko sami, bez żadnej koordynacji nauczycieli. Akcję nazwali "Eyes Open".
"Mamy mnóstwo takich propozycji"
Ponieważ potrzebowali pieniędzy na nocleg, bilety i jedzenie, przed świętami Bożego Narodzenia zrobili kiermasz. Uskładali 2 tys. zł, kolejne 6 tys. zł dostali ze zbiórki crowdfundingowej. W tym samym czasie pukali do odpowiednich drzwi: akcję patronatem objęła Fundacja Robinsona Crusoe, która zajmuje się usamodzielnianiem młodzieży z domów opieki zastępczej, zagrożonej wykluczeniem społecznym. Inne fundacje zaproponowały, że zapłacą za jedzenie. W sumie siódemce licealistów udało się uskładać około 14 tys. zł. Tylko nie bardzo wiedzieli co dalej, bo do akcji chętnie włączali się przypadkowi ludzie, a instytucje opieki społecznej - dla których akcja została stworzona - nie były specjalnie zainteresowane.
- Weszliśmy na stronę ze spisem domów dziecka w Polsce i dzwoniliśmy do wszystkich po kolei - opowiada Maja. - Kryterium był tylko wiek, akcję organizowaliśmy pod nastolatków.
I z każdym kolejnym telefonem odbijali się od ściany. Większość ośrodków w ogóle nie zareagowała: albo nie odbierali telefonów, albo opiekunowie nie chcieli się zaangażować w akcję. - "Mamy mnóstwo takich propozycji od różnych fundacji" - to najczęściej słyszałam w słuchawce - mówi organizatorka. - Nie do końca rozumiem, dlaczego nasza akcja miała problem z przebiciem, skoro za nic dosłownie nie trzeba było płacić.
Wreszcie zgodziły się trzy ośrodki: Rodzinny Dom nr 2 i Dom Opiekuńczo-Wychowawczy im. Bł. Marii Karłowskiej w Poznaniu oraz Dom Dziecka SOS z Koszalina.
Nie ma pieniędzy na nadgodziny
- Duże domy dziecka mają wielu sponsorów, sporo ludzi się nimi interesuje. Inaczej jest z domami rodzinnymi. My sponsorów nie mamy, nie robi się zdjęć z dziećmi, nie upubliczniamy wizerunku, chronimy prywatność. Więc jesteśmy dla sponsorów mało atrakcyjni, trudno będzie im się pochwalić pomocą - tłumaczy Elżbieta Mondalska, pedagog, która od 20 lat prowadzi Rodzinny Dom nr 2 w Poznaniu. Ona od progu zgodziła się wziąć udział w akcji warszawskich licealistów. - Nam się nie przelewa, poza tym projekt "Eyes Open" jest zupełnie inny. To było tak ujmujące, że młodzi ludzie sami wpadli na pomysł, żeby pomóc i zorganizowali wszystko od początku do końca. To się normalnie nie zdarza, ja do końca nie mogłam uwierzyć. Byłam pewna, że stoją za tym dorośli ludzie.
Mondalska, zanim założyła dom rodzinny, pracowała w dużych domach dziecka. - Tam nie tworzy się więzi, tylko system nagród i kar. Przytulenie czy pocałowanie dziecka jest nawet nieprofesjonalne, bo dlaczego akurat to dziecko, a nie tamto – tłumaczy. – Dlatego odeszłam. W rodzinnym domu, nawet bez biologicznych więzi, ta relacja wygląda zupełnie inaczej.
KAMPANIA SPOŁECZNOŚCIOWA EYES OPEN
Teraz wychowuje z mężem piątkę dzieci, najstarsze ma 22 lata: dla czwórki jest mamą, dla piątego ciocią, chociaż gdy piąte czasem wysyła listy, pisze "ciociu łamane przez mamo". – Nie idą w destrukcyjnym kierunku, raczej nie piją, mimo, że są z rodzin alkoholików. Ale to nie znaczy, że łatwo im wchodzić w dorosłość, pozbyć się wszystkich psychicznych obciążeń. Wiadomo, nikt nie chce mówić, że jest z bidula, rodzina zastępcza to już coś lepszego. Ale nie ideał.
Podobnie funkcjonuje Dom Opiekuńczo-Wychowawczy prowadzony przez siostry zakonne z Poznania, który też wziął udział w akcji. – Dla nas praca przenika się z życiem – wyjaśnia Mondalska. – A w dużych placówkach, jak wynika z moich doświadczeń, kilkudniowy wyjazd to nadgodziny dla wychowawców, a na nadgodziny placówki nie stać. Nikt nie chce pracować za darmo, jeśli to tylko praca, nie misja. A pensje są nędzne, sama po 35 latach zarabiam niewiele ponad 3 tys. zł. I najbardziej tracą na tym dzieci – kończy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl