Magdalena Pilor: Kobieta na misji w Afganistanie jest jajkiem i zarazem kulą u nogi
Garść przypadku, dwie szczypty impulsywności, łyżeczka szczęścia. Wrzucamy do garnka, miksujemy, podgrzewamy. Co z tego wyjdzie? W przypadku Magdy Pilor - 13 miesięcy w Afganistanie.
Garść przypadku, dwie szczypty impulsywności, łyżeczka szczęścia. Wrzucamy do garnka, mieszamy, podgrzewamy. Co z tego wyjdzie? W przypadku Magdy Pilor - 13 miesięcy w Afganistanie. Po raz pierwszy wyjechała tam w 2010 roku jako korespondent wojenny. Potem wróciła na rok jako pracownik cywilny Wojska Polskiego.
WP: : Aneta Wawrzyńczak: Zagramy w skojarzenia?
Magda Pilor*: Dobra!
WP: : Kobieta.
Burka.
WP: : No i zabiłaś mi ćwieka!
Dlaczego?
WP: : Chciałam cię podejść, policzyć dokładnie, ile słów będziesz potrzebowała, by dojść do meritum. A ty od razu wyskakujesz z burką. Afganistan wciąż tak mocno w tobie siedzi?
I będzie siedział. Tam się zostawia cząstkę siebie i cząstkę przywozi się ze sobą. To są głównie wspomnienia, obrazy, przeżycia. Ale czasami bierze się więcej, niż by się chciało. Wraca się z traumą.
WP: : Ty też?
Raczej nie. Chociaż nigdy nie wiesz, kiedy otworzy się furtka i coś przez nią wypełźnie. Słyszałam o chłopaku - uśmiechnięty, pomocny, super człowiek. Po powrocie z Afganu wszystko było okej. Później wystarczyło, że coś drobnego nie wyszło mu w pracy i się zaczęło: alkohol, przemoc w rodzinie.
WP: : Żołnierze są świadomi tego ryzyka, przed wyjazdem przechodzą testy, szkolenia, badania. Ale skąd ty się tam wzięłaś? Na blogu, który prowadziłaś podczas pobytu w Afganistanie, piszesz tylko enigmatycznie: zamieniłam cyfry na litery.
Bo ja jestem ścisłowcem. Kończyłam profil matematyczno-fizyczny, byłam jedną z najlepszych w klasie, nikt nie miał wątpliwości, że pójdę na politechnikę. Ale moim życiem rządzą przypadek, moja impulsywność i dużo szczęścia. Wybrałam więc uniwersytet, w dodatku bardzo dziwny kierunek: edukacja kreatywna z medialną. To miało być coś zupełnie innego, nowego, a wykształciłam się na panią świetliczankę. Przypadkiem trafiłam do gazety, później do kolejnej. I tak jakoś poszło.
WP: : Gdzie w tym wszystkim Afganistan?
W redakcji trzeba było wysłać kogoś na materiał do opolskiej jednostki wojskowej. Nie było kolegi, który na co dzień zajmował się tym tematem, więc pojechałam w zastępstwie. I mi się tam spodobało. Tak bardzo, że wojskową działkę wzięłam na siebie.
Aż któregoś dnia uświadomiłam sobie, że tak naprawdę pracuję w fabryce: produkuję newsy jak śrubki i nijak to się ma do reportażu, który zawsze mnie pociągał. Zadzwoniłam więc do Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych, wypytałam, jak wyglądają formalności, jakie są koszty wyjazdu dziennikarza do Ghazni.
WP: : Co na to redakcja?
Na początku o niczym nie wiedzieli. To był mój strzał w ciemno. Zaczęłam odkładać pieniądze, pojechałam na organizowane przez MON szkolenie dla dziennikarzy, zaszczepiłam się, wykupiłam ubezpieczenie. Ale ciągle brakowało mi pieniędzy. W końcu stwierdziłam: jak nie teraz, to kiedy? Zadłużyłam się i pojechałam.
WP: : Tylko dlaczego akurat tam? Według Committee to Protect Journalists to dla pracowników mediów jeden z najbardziej niebezpiecznych krajów. A jak wpisuję w Google frazę "dziennikarz Afganistan" w kilku językach, to pierwsza strona znalezionych rekordów przypomina nekrolog: zabity, zastrzelony, porwany.
To znów był przypadek. Trochę przesądziło to, że w Afganistanie byli nasi żołnierze, a dzięki temu taki wyjazd jest dla dziennikarza względnie bezpieczny. Podpisujesz co prawda kwity, że jak zginiesz, to trudno, a rodzina nie będzie wysuwać roszczeń finansowych wobec wojska, ale dowódcy naprawdę się o nas boją. Ja na swój pierwszy patrol miałam jechać na tzw. ajdik strasse, czyli trasę, na której zawsze coś wybucha. Ciągle słyszałam: nie ma mowy, dziennikarzy tam nie puszczamy, zbyt duże ryzyko.
Pociągało mnie też nieznane. My o tym kraju nic nie wiemy, nawet tego, co my tam właściwie zrobiliśmy, czym zajmowali się na co dzień polscy żołnierze. Tylko jak mantrę się powtarzało, że "rząd marnotrawi pieniądze", "żołnierze to najemnicy", albo że to "bezsensowna misja".
WP: : Tylko skąd zwykli ludzie mają tę wiedzę czerpać? Sama w mojej książce („Jej Afganistan. Historia żołnierza w spódnicy” – przyp. red.) zauważasz, że dziennikarze są blokowani, a do mediów trafiają albo ociekające lukrem laurki, albo suche informacje, najczęściej gdy ginie żołnierz.
Na początku też produkowałam te laurki. Aż sobie uświadomiłam, że nikogo nie interesuje, co my tam wybudowaliśmy. Zmieniłam taktykę - skupiałam się nie na suchych liczbach, na przykład że analfabetyzm wynosi ponad 60 procent, tylko na ludziach i ich dramatach. Bo w Afganistanie analfabetyzm oznacza nie tylko, że ktoś nie potrafi czytać i pisać, ale i nie rozróżnia piątki od siódemki. Ludzie, choć są niewyobrażalnie biedni, nie są w stanie oszczędzać. Na bazarze po prostu biorą produkty nie patrząc na cenę.
WP: : Poruszałaś też tematy, o których się nie mówi: że z okazji święta Id al-Adha dowódca przekazał ubogim byka ofiarnego, że żołnierze tęsknią za pierogami, że w bazie jest wielkie święto, bo jeden z nich został ojcem.
Bo my nic nie wiemy o ludziach, którzy służą na misji. Są tylko pompatyczne pożegnania, kiedy któryś z nich zginie. I wygłaszają je ci, którzy w ogóle ich nie znali. Bardzo mnie to bolało. Zwłaszcza że sama przeżyłam śmierć żołnierzy - moich kolegów z bazy. Gdy opisuję tę historię w książce, mówię własnymi słowami. To jest mój ból, moje przeżycia, moje rozmowy z rodzicami. I moja wściekłość na dziennikarzy w Polsce - puścili informację, zanim zostały powiadomione rodziny zabitych.
WP: : Pamiętam podobną sytuację z czasów, gdy pracowałam w redakcji serwisu internetowego. Wiedzieliśmy, że musimy czekać na zielone światło z wojska - bo rodziny muszą wiedzieć jako pierwsze i zostać otoczone opieką psychologa.
Dokładnie! Wyobraź sobie, że twoje dziecko, brat, mąż pojechał na wojnę i dowiadujesz się o jego śmierci z czerwonego, żółtego czy jakiegokolwiek innego paska na ekranie telewizora. To jest kosmos! Ja nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co działo się w domach osób, których bliscy byli w Afganistanie, w moim domu i moich kolegów, którzy zginęli. Bardzo przeżyłam śmierć chłopaków. Bardziej, niż się przeżywa nieraz śmierć kogoś z rodziny.
WP: : Aż tak można się zaprzyjaźnić z kimś na misji? Znaliście się tylko kilka miesięcy.
To jest właśnie Afganistan. Tam wystarczy miesiąc, by zżyć się z kimś do tego stopnia, że się będzie gotowym narazić dla niego życie. Tylko że w Polsce te relacje się bardzo rozluźniają. Tym, co nas łączy po powrocie, często jest tęsknota za wojną. Wiem, to brzmi irracjonalnie. Ale tylko między sobą możemy bez końca rozmawiać, wspominać kolejne patrole, dzielić się wrażeniami i przemyśleniami. Pozostali szybko się nudzą.
WP: : Wy tam trochę żyjecie jak w szklanej bańce.
To dobre określenie. Jesteśmy w tym samym gronie 24 godziny na dobę: razem pracujemy, jemy, śpimy, spędzamy wolny czas. Razem się narażamy na patrolu i razem chcemy z niego wrócić.
WP: : Tylko że was jest dużo, a bańka jest mała. W końcu musi zabraknąć powietrza.
Pewnie! Zdarzają się utarczki czy kłótnie. To zupełnie normalne, zwłaszcza w tak zamkniętym środowisku. I chociaż uwielbiam ludzi, z którymi byłam na misji, czasami marzyłam, żeby od nich uciec, na jeden dzień, na godzinę. Schować się, po prostu pobyć samej.
WP: : Brakuje wolności?
Zdecydowanie. I możliwości wyboru. Oduczamy się myśleć w Afganistanie.
WP: : Myśleć?
W takim sensie, że wszystkie prozaiczne decyzje: co zjeść albo jak spędzić czas wolny, są podejmowane za nas. Nie możesz wybrać, czy pójdziesz do kina, na basen czy na piwo. Masz ograniczone możliwości. Tak samo z jedzeniem: kilka dań, ciągle to samo. Dopiero gdy misja się kończy, okazuje się, że w międzyczasie trochę zdziczeliśmy.
Podam ci przykład: wracam po roku, mam po uszy papki ziemniaczanej i hamburgerów, odwiedzam rodziców, oni pytają, co bym zjadła na obiad, a ja nie jestem w stanie zdecydować, czy wolę kluski, czy ziemniaki. Błahostka, ale to dotyczyło wielu kwestii.
WP: : Wspomniałaś o relacjach między kobietami. Na misji jest ich bardzo mało, w polskim kontyngencie na każdą przypada średnio ponad czterdziestu mężczyzn. No i to typowo męski świat, prostszy, ale i bardziej brutalny. Kobieta w takich warunkach jest jajkiem, z którym trzeba się delikatnie obchodzić, czy kulą u nogi?
Dwa w jednym (śmiech). Są baby, które wiedzą, gdzie przyjechały, po co i z kim. I są księżniczki, które przywożą szpilki, balerinki, tuniczki, worki kosmetyków i oczekują, żeby na każdym kroku je adorować i wyręczać. Nic mi do tego - poza tym, że psują opinię kobietom takim, jak dziewczyny, z którymi rozmawiałam przygotowując książkę.
Na misji bardzo łatwo dorobić się łatki, a kobiety z góry mają przyklejoną tę z napisem "niunia". Czasem słusznie. Słyszałam o dziewczynie, która zabrała sukienkę wieczorową na sylwestra. Albo o innej, która przyjechała z lampą do opalania.
WP: : Ty wzięłaś tylko sprane t-shirty i ciężkie buciory?
Właściwie tak. Za pierwszym razem, jako dziennikarka, pojechałam tylko z plecakiem. A w nim cywilne ciuchy, trochę kosmetyków, dyktafon, aparat. Nic szczególnego. Tylko nikt mi nie powiedział, że muszę wziąć latarkę, bo w bezksiężycową noc panują tam takie ciemności, że nie widzisz własnej ręki. Więc raz o mały włos nie dobiłam do klimatyzatora, który znajdował się kilkadziesiąt centymetrów przede mną.
WP: : Co jeszcze jest wyjątkowego w Afganistanie?
Kocham skrajności, a to jest kraj, gdzie są one olbrzymie: jest upalnie albo cholernie zimno, ludzie są bardzo biedni albo obrzydliwie bogaci, żyje się albo umiera.
WP: : W przypadku aż takich skrajności trudno jest cokolwiek zrobić, żeby je choć trochę zmniejszyć.
Dokładnie, ale da się do nich przyzwyczaić, czasem po prostu trzeba je zaakceptować. Pomogliśmy tym ludziom na tyle, na ile mogliśmy.
Nie znam osoby, która by nie dała czegoś dzieciakom, które pojawiają się nagle, znikąd i zawsze wielką chmarą. Każdy żołnierz miał kieszenie pełne cukierków, gumowych opasek, czasem dawało się zwykłą wodę. Tak samo z pomocą humanitarną, z białymi dniami, kiedy nasi lekarze przyjmowali i leczyli miejscowych, dawali im syropy na kaszel, opatrunki, środki przeciwbólowe. Tylko że to jest maleńka kropla, o niej nie mówi się w kraju.
WP: : Ale kropla drąży skałę.
To prawda. Ale tu wchodzimy na grząski grunt, to znaczy pojawia się pytanie, czy my w ogóle mamy prawo tam być, ingerować w wewnętrzne sprawy innego kraju? Teoretycznie nie, bo równie dobrze nasz rząd mógłby się nie podobać Stanom Zjednoczonym czy Rosji. Mogliby zbombardować nasze lotniska, wprowadzić swoje wojska i wmawiać, że nas ratują.
WP: : Z drugiej strony, czy jako kraj rozwinięty mieliśmy biernie patrzeć na to, co tam się działo: pozwalać na publiczne egzekucje, wieszanie ludzi na latarniach, zabranianie kobietom wszystkiego, łącznie z wychodzeniem z domu, odzywaniem się na ulicach?
Jeszcze nie znalazłam odpowiedzi na to pytanie.
WP: : A książka? Wróciłaś z Afganistanu niecałe dwa lata temu i od razu zabrałaś się do pracy?
Nie. Wiedziałam, że będę musiała przelać na papier wszystkie moje emocje i doświadczenia. Ale myślałam, że na to przyjedzie jeszcze czas. Dostałam jednak kopniaka i musiałam do niej usiąść wcześniej. Znalazło mnie wydawnictwo i zaproponowało książkę o kobietach w wojsku. Nie czułam tego tematu. Postanowiłam skupić się na misji, wtedy pojawił się kolejny problem - ja sama. Jak wspominałam, Afganistan jest w nas, ciężko napisać książkę totalnie eliminując obrazy, które widziało się przez rok, emocje, które towarzyszyły każdego dnia. Wiedziałam, że ta książka powstanie, nie sądziłam tylko, że tak szybko. Wszyscy wokoło pytali, jak było, słuchali, mówili: musisz to opisać!
WP: : Chcieli słuchać? Nie nudzili się? Sama przecież stwierdzałaś wcześniej, że temat Afganistanu szybko się nudzi i nikt z zewnątrz nie chce o tym rozmawiać.
Tak, zainteresowanie misją, życiem w Afganistanie znika po kilku miesiącach. Najgorsze jest to, że wielu z nas nadal chce o tym mówić, a ludzi interesują tylko liczby. "Ile zarobiłeś" i "ilu ludzi zabiłeś" - niestety, to bardzo częste pytania, jakie słyszą żołnierze.
Jedna z kobiet, z którą rozmawiałam, powiedziała, że dziękuje mi za spotkanie, że cieszy się, że znów mogła opowiadać o Afganistanie. Rozmawiałyśmy nie tylko o sprawach służbowych, patrolach, kolejnych odwiedzanych wioskach. Wiele tematów było bardzo prywatnych. Dlatego też wybrałam formę listów, bo są bardzo intymne, poruszają tematy, o których nie mówi się ot tak.
WP: : To, że sama spędziłaś 13 miesięcy w bazie w Ghazni, było ułatwieniem?
Tak. Na pewno lepiej nam się rozmawiało, bo wiedziały, że też przez to przeszłam: codzienność w bazie, patrole, śmierć najbliższych. Nie musiały mi wyjaśniać, co to są na przykład "Złote Tarasy", czyli sklepiki prowadzone przez Afgańczyków w centrum bazy, albo "rosiek", czyli Rosomak. To nam ułatwiło kontakt.
WP: : To ile masz tych dziewczyn?
Tego nie zdradzę. Nie dowiesz się, czy były dwie, pięć czy piętnaście. Dla mnie najcenniejsze są ich historie, przemyślenia, odczucia.
WP: : Ja nie pytam po to, żeby prowadzić śledztwo, tylko żeby próbować oszacować, ile jest ciebie w tej książce.
Procentowo nie umiem ocenić. Na pewno wydarzenia z 21 grudnia 2011 roku są moje, niektóre obserwacje, porównania, przemyślenia. Większość to wynik rozmów z moimi bohaterkami, dyskusji, jakie prowadziłyśmy i ich efektów, czyli wniosków, do jakich wspólnie dochodziłyśmy.
WP: : Bardzo często wśród wielu Polaków można usłyszeć pytanie: po co nam była ta misja?
Jak pytają, to dobry znak. Niestety często nasze społeczeństwo od razu ocenia, nie stara się zebrać informacji, porozmawiać z osobami, które były na misji. Po co nam - Polakom był Afganistan? Zacytuję jedną z dziewczyn, z którymi rozmawiałam: nie jestem politykiem ani ekonomistą, nie jestem w stanie tego ocenić w tych kategoriach. Wiem, natomiast, że pomogłam tylu osobom, ilu zdołałam i jeśli miałabym to zrobić jeszcze raz, bez wahania ponownie wyjechałabym do Afganistanu.
Podpisuję się pod tym. Nie byłoby to jednak możliwe bez każdego jednego żołnierza, którego spotkałam: logistyków, załóg samolotów, śmigłowców, obsługi naziemnej, saperów, chłopaków z bojówki. Na misji cały kontyngent to był jeden zespół.
Oprócz doraźnej pomocy pokazaliśmy Afgańczykom, że można żyć inaczej, że ma się wpływ na swój los, że można otworzyć własny biznes, kształcić córkę. Co oni z tym zrobią? Nie wiem. Mam nadzieję, że ta nauka nie pójdzie w las.
WP: : Wojsko robi swoje, ale może politycy mogli to rozegrać inaczej? My jako Zachód staramy się narzucić wszystkim…
Demokrację w zachodnim wydaniu. A niektóre narody nie są gotowe na to, potrzebują czasu albo wcale jej nie chcą. Tak jest chociażby z burkami. Niektóre kobiety chętnie by je zrzuciły, inne czują się bez nich gołe.
WP: : Widziałam kiedyś taki rysunek w internecie: na ulicy mijają się Arabka w czadorze i Europejka w wydekoltowanej bluzce, mini spódnicy i okularach przeciwsłonecznych. Europejka myśli: "Boże, co za seksistowska kultura - wszystko zakryte z wyjątkiem oczu", Arabka: "Boże, co za seksistowska kultura - wszystko odkryte z wyjątkiem oczu".
I o to chodzi. Nie uszczęśliwiajmy ludzi na siłę, tylko pokażmy im możliwe opcje i dajmy możliwość wyboru.
WP: : Skoro o wyborach mowa - jaki będzie twój kolejny?
Jeszcze nie wiem. Właśnie wróciłam z półrocznej podróży po Azji. Pewnie zdecyduje przypadek, szczęście albo moja głupota (śmiech). Chciałabym kiedyś wrócić do Afganistanu, zobaczyć, co po nas zostało. Moim marzeniem jest wybranie się w podróż do tego kraju jako turystka, do pięknych gór, krajobrazów i niesamowicie gościnnych ludzi. Do bezpiecznego kraju w górach Hindukuszu.
Rozmawiała: Aneta Wawrzyńczak/(AW)/(kg), WP Kobieta
- Magda Pilor pracowała m.in. jako dziennikarz prasowy, radiowy oraz specjalista ds. mediów w Dowództwie Operacyjnym Sił Zbrojnych. Po raz pierwszy do Afganistanu wyjechała w 2010 roku jako korespondent wojenny największego dziennika na Opolszczyźnie, po ośmiomiesięcznej przerwie wróciła na rok jako pracownik cywilny Wojska Polskiego. Wcześniej prowadziła bloga „Mój Afganistan”, później napisała książkę – „Jej Afganistan” (Wydawnictwo Trzecia Strona).