Mordowali ich na raty. Waleria jako jedyna ocalała w Kobierzynie
Późną wiosną 1942 r. okupanci podjęli decyzję o tym, że szpital w Kobierzynie należy zlikwidować, a wraz z nim setki pacjentów. - To był ostatni akord całej symfonii śmierci - mówi Wirtualnej Polsce dr hab. Jan Klimek, duszpasterz chorych. Z tej tragedii ocalała tylko Waleria.
Wtorek 23 czerwca 1942 r. przywitał Kraków przyjemną pogodą. Po kilku chłodniejszych dniach wreszcie zaczęło się robić cieplej, świeciło słońce. Niemcy wybrali sobie piękny dzień na zagładę.
***
We wrześniu 1939 r. Polska zaciekle broniła się przed niemiecką inwazją i przed nożem wbitym w plecy przez Sowietów. Tymczasem nazistowska wierchuszka obmyślała swój nowy, wspaniały świat. 20 lub 21 września w Grand Hotelu w Sopocie odbyła się narada z udziałem Adolfa Hitlera, na której przedstawił on plan "oczyszczenia rasy panów" ze zmazy, za jaką uważał osoby chore psychicznie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Czego nie wiesz o II Wojnie Światowej
"Żeby osobom według wszelkiego prawdopodobieństwa nieuleczalnie chorym wobec zupełnie krytycznej oceny stanu ich zdrowia można było zapewnić łaskawą śmierć" - brzmiała dyrektywa Hitlera.
Akcji nadano nazwę T4, a na jej czele postawiono profesora psychiatrii. Zamysł Führera z łaską nie miał nic wspólnego.
***
Zakład dla Umysłowo i Nerwowo Chorych w podkrakowskiej wsi Kobierzyn (dziś to dzielnica miasta) powstał jako miejsce, gdzie osoby zmagające się z chorobami psychicznymi znajdą swój azyl. Kobierzyński szpital, będący niczym niezależne miasteczko, pełen drzew, zieleni, z własną kaplicą, teatrem, piekarnią, czy kuchniami, był miejscem wyjątkowym. Placówka od 1917 roku, kiedy rozpoczęła działanie, okresowo opiekowała się nawet ponad tysiącem pacjentów. Wraz z nadejściem wojny oaza spokoju zamieniła się w piekło.
Gdy Kraków został zajęty przez Niemców, także Kobierzyn trafił w ich ręce. Dla chorych oznaczało to początek horroru. Okupanci od samego początku prowadzili w szpitalu prawdziwą gospodarkę rabunkową, ogołacając między innymi magazyny z żywnością. W efekcie pacjenci zaczęli głodować. Nie było to zwyczajne ssanie w żołądku, gdy nasz mózg podpowiada nam "coś bym zjadł". To było dojmujące uczucie, które odbiera siły, przytępia zmysły i powoli wyniszcza organizm, by ostatecznie doprowadzić do śmierci.
- Czytałem świadectwo jednej z sióstr służebniczek, które tu pracowały jako pielęgniarki. Dla nich też to były trudne czasy. One widziały tych pacjentów dzień po dniu, mordowanych na raty, etapami. Jest tam taka wstrząsająca scena konania jednej z pacjentek. Tuż przed śmiercią mówi ona "dopóki mi nie dacie kromki chleba to wam na złość nie umrę". Jej ostatnim życzeniem było po prostu coś zjeść - wyjaśnia ks. Jan. Głód był tak wielki, że każdego dnia wysyłano zawiadomienia o śmierci kolejnych pacjentów.
Pan dyrektor na włościach
Jesienią 1940 r. kierowanie szpitalem przejął Alex Kroll, który wraz z rodziną wprowadził się do nowoczesnej i eleganckiej willi dyrektora. Nie musiał się martwić o służbę, bo w jego domu pomagała pacjentka, Maria Szames, ani o dostawy żywności, a jego otoczenie przypominało raczej kurort niż psychiatryk z horrorów. Mógł rozsiadać się na werandzie z widokiem na teatr i izbę przyjęć, i spokojnie pić popołudniową kawę, oglądając pacjentów poruszających się po terenie szpitala.
Kroll od początku był doskonale zaznajomiony z założeniami akcji T4, czyli eliminowania "życia niewartego życia". W placówce, którą kierował, sumiennie zajął się jej realizowaniem. Najpierw we wrześniu 1941 r. pozbył się 91 Żydów, wysyłając ich do Zakładu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych Żydów "Zofiówka", gdzie zostali później zgładzeni. Kolejny akt tragedii rozegrał się w czerwcu 1942 r.
Pracownicy przeczuwali, że coś się święci. Niemcy zaczęli zabierać dokumentację chorych i robić listy. Nie było wolno nikogo wypisać, ani przyjąć. Jednym z przeczuwających niebezpieczeństwo był Norbert Chmielewski, który w szpitalu kierował kancelarią i mieszkał z bliskimi na terenie zakładu. Podobnie jak Kroll korzystał w domu z pomocy jednej z pacjentek oddziału V B, 16-letniej Walerii Białońskiej, zwanej Marysią.
Ratunek za wszelką cenę
52-letni kancelista nie był naiwny. Już od kilku dni widział, że Niemcy coś szykują i niepokoił się o los młodziutkiej służącej, którą zdążył polubić. Czuł, że dziewczynie i całej reszcie pacjentów grozi niebezpieczeństwo i postanowił ją ratować. Najpierw spróbował ścieżki oficjalnej. Poszedł do zastępcy Krolla, później do niego samego. Wszędzie słyszał odmowę.
Chmielewski postanowił uratować Białońską na własną rękę. Poszedł z prośbą o pomoc do znajomego chłopa ze wsi Kobierzyn, niejakiego Purchli. Mężczyzna ten postanowił, że zaryzykuje życie i przechowa dziewczynę przez parę dni u siebie.
Kanceliście kamień musiał spaść z serca. Pierwsza część planu została zabezpieczona, jednak najtrudniejsze było jeszcze przed nim. Do pomocy dokooptował członkinię personelu oddziału kobiecego, pielęgniarkę Stanisławę Pałys, przekonując ją, by pomogła w ucieczce.
Pałys doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli Niemcy ją przyłapią, nawet nie będą się zastanawiać, co z nią zrobić, tylko od razu ją zabiją. Mimo to zaczęła potajemne przygotowania. Od ściany odsunęła dwie szafy, do okna przystawiła stół i krzesła. Każdy z tych przedmiotów był elementem planu. Tymczasem Chmielewski wtajemniczył Walerię w szczegóły, wyjaśniając, jak ma się wydostać, dokąd pójść i do czyich drzwi zapukać.
Ostateczne rozwiązanie
23 czerwca rano na teren szpitala przybyli SS-mani, a na pobliskiej bocznicy kolejowej pojawił się pociąg z wagonami towarowymi. Na godzinę 10 Kroll zwołał w budynku teatru odprawę dla lekarzy i pielęgniarek, a ksiądz i zakonnice zostali wyproszeni z terenu szpitala. Nawet grabarz przyszpitalnego cmentarza na Czerwonych Makach musi zniknąć razem z rodziną.
Na odprawie Kroll skłamał, że szpital zostanie opróżniony z pacjentów, którzy trafią do innego ośrodka. Polski personel, poza dyżurnymi, został zamknięty w budynku teatru, zakazano im rozmawiania o sprawie z kimkolwiek. Nikomu nie było wolno się kręcić po terenie szpitala aż do następnego poranka pod groźbą rozstrzelania.
Wczesnym popołudniem rozpoczął się tragiczny marsz, jednak 30 pacjentów w ciężkim stanie zostało w swoich łóżkach. Nie oznaczało to, że są bezpieczni. Zanim transport z chorymi odjechał, zostali oni zgładzeni, prawdopodobnie za pomocą zastrzyku z fenolu.
Chorych ze szpitala prowadzono na bocznicę kolejową, a Niemcy pracowali metodycznie. Otaczali oddział z bronią w ręku, wypędzali pacjentów z budynku i eskortowali do wagonów, by za chwilę wrócić i zająć się kolejnym blokiem. Chorzy płakali, krzyczeli, słychać było śpiewy patriotyczne i modlitwy.
Najgorsza noc w życiu
Gdy przyszło do oddziału V B, na którym przebywała Waleria, miało być podobnie. W trakcie wyprowadzania pacjentek plan ratowania Białońskiej został jednak wprowadzony w życie. Dziewczyna schowała się za odsuniętą zawczasu szafą. Jeden z Niemców zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak i liczyć kobiety, jednak Stanisława Pałys zaryzykowała życie i stanowczo powiedziała esesmanowi, że wszystkie chore opuściły budynek. Uwierzył.
Transport, w którym znalazło się 535 chorych ze szpitala w Kobierzynie, po godzinie 20 odjechał do Auschwitz, gdzie jeszcze tego samego dnia ich zagazowano. Na rękach nie wytatuowano im nawet numeru obozowego. Mieli po prostu zniknąć.
Gdy reszta pacjentów była w drodze na śmierć, Waleria Białońska czekała. Dopiero po północy zaczęła realizować dalszy plan. Po stołku wdrapała się na stół, po czym zaczęła się przeciskać pomiędzy kratami, by uciec przez okno. Wiedziała, że każdy dźwięk może zaalarmować oprawców. Mimo to musiała wybić szybę, żeby się wydostać. W pewnym momencie wydawało się, że to koniec. Dziewczyna zawisła w powietrzu, bo jej ubranie zaczepiło się o żelazną kratę. Na szczęście udało jej się uwolnić.
- Waleria była osobą chorą psychicznie, ale doskonale zdającą sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie grozi jej ze strony Niemców - wyjaśniła w rozmowie z Wirtualną Polską Ewa Jędrys prezes zarządu Fundacji Pomoc Chorym Psychicznie im. Tomasza Deca. Jak wyjaśnia, nie ma informacji, na co konkretnie chorowała, jednak większość pacjentów cierpiała na psychozy. - Ale jak wiadomo, osoba chora na schizofrenię, albo jakąś inną psychozę, może się znajdować w stanie remisji - podkreśliła.
Choć z powodu choroby jej dotychczasowa egzystencja była naznaczona cierpieniem, to właśnie musiała być najgorsza noc w jej życiu. Po tym, jak uciekła z budynku V B, skryła się w rosnącym niedaleko życie.
Była absolutnie sama, wokół panowała ciemność, a w uszach brzmiał jej wciąż płacz i krzyki wyprowadzanych pacjentek, z którymi jeszcze dzień wcześniej wspólnie siadała do stołu, obok których spała na dużej zbiorowej sali. Waleria musiała drżeć z zimna, bo tej nocy temperatura spadła do zaledwie 7 stopni Celsjusza, i mieć przejmującą świadomość tego, że w każdej chwili może zginąć. Udało jej się doczekać do świtu. Wtedy przemknęła do zagrody Purchli, gdzie ukrywała się przez kilka dni.
- Stanisława Pałys uznała, że Waleria, jako ta najmłodsza, bo ona miała 16 lat, musi ocaleć. Ktoś musi ocaleć - mówi Maciej Bóbr, rzecznik szpitala w Kobierzynie. - Trzeba też pamiętać, że nie była ciężkim przypadkiem - podkreśla
Wierzyła, że jej pomoże
Ogromna odwaga Norberta Chmielewskiego, Stanisławy Pałys i chłopa Purchli sprawiły, że dziewczyna dostała szansę na życie. Po kilku dniach przebywania we wsi Kobierzyn, w zagrodzie pojawił się kancelista, żeby zabrać Walerię do swojej rodziny w Krakowie. Później wszyscy razem wyjechali do Rabki, gdzie ocalona dziewczyna doczekała końca wojny.
- Z tego pogromu uratowały się w rzeczywistości dwie osoby, bo oprócz Walerii była jeszcze pani Maria Szames, ale jej historia jest tragiczna. Ona była służącą u Krolla – przypomina Ewa Jędys.
W dniach poprzedzających zagładę Kobierzyna kobieta musiała coś usłyszeć w domu dyrektora, gdzie pracowała już dłuższy czas. Wiedząc, że zbliża się niebezpieczeństwo, zdecydowała się na ucieczkę. Ukryła się na wsi. Kroll, zorientowawszy się w sytuacji, wpadł we wściekłość. Zagroził, że jeśli Szames nie wróci, wywiezie do Auschwitz 50 polskich pracowników i ich rodziny.
Na wieść o tych deklaracjach, służąca zdecydowała się wrócić. Prawdopodobnie była przekonana, że z rąk dyrektora nic jej nie grozi. W końcu otworzył przed nią własny dom, gdzie mogła pracować i opiekować się jego rodziną. Gorzko się pomyliła. Gdy tylko wróciła do szpitala, Kroll osobiście, w asyście dwóch ludzi, zaprowadził ją na cmentarz, gdzie została zastrzelona.
- Następnie Kroll wyjechał do RFN, dożył emerytury, nic mu się nie stało, włos mu z głowy nie spadł - mówi Ewa Jędrys.
Nie zapomnieć
W dziewięćdziesiątą rocznicę powstania szpitala fundacja postanowiła upamiętnić niezwykły akt odwagi, jaki miał miejsce pamiętnego dnia. W przyszpitalnej kaplicy wmurowano tablicę pamiątkową "pamięci Norberta Chmielewskiego i Stanisławy Pałys, którzy uratowali Walerię Białońską, jedyną pacjentkę ocaloną z pogromu 23 czerwca 1942 r."
- Nasza fundacja chciała w jakiś sposób upamiętnić to, że nawet w takich czasach znalazły się dwie osoby, które się nie bały - podkreśla Jędrys.
***
Od dnia, w którym Niemcy dokonali zagłady pacjentów szpitala w Kobierzynie, minęło 83 lata. Oddział V B, z którego uciekła Waleria wygląda z zewnątrz niemal tak samo, układ krat w oknach jest identyczny, jednak w środku budynek został przebudowany. Współcześnie placówka wciąż pełni swoją pierwotną funkcję, sprawując opiekę nad pacjentami chorymi psychicznie.
Rozległy teren szpitala nadal wygląda niczym kurort, jest pełen zieleni i eleganckich budynków, którym sukcesywnie przywracany jest dawny blask. Azyl w środku zabieganego miasta. Pacjenci z tyłu głowy mają jednak tragedię, która spotkała ich poprzedników.
Aleksandra Zaprutko-Janicka, Wirtualna Polka