Nie ma co robić, można zjeść Big Maca. Na prowincji McDonald's integruje skuteczniej niż kościół.
"Dużo mam pyta się, czy nie można ściągnąć przedsiębiorcy do Jasła, żeby zrobił McDonalds'a" – powiedziała radna Maria Kluz. Zapewniła, że wie, że to śmieszny postulat. Sęk w tym, że dla jej wyborców obecność tej marki w mieście to ważny atut. Na polskiej prowincji "Mac" to synonim luksusu i rozrywki.
08.03.2019 | aktual.: 12.03.2019 10:21
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Radna klubu "Jaślanie" wystąpiła publicznie w tej sprawie, co stało się głośne w lokalnych mediach i udostępniane było z pewnym rozbawieniem. Argumentowała, że młode mamy muszą jeździć z dziećmi aż do Krosna, by nakarmić pociechy słodkawą bułką z kotletem i plastikową zabawką w gratisie. Dodała, że urodziny wyprawia się już od przedszkola, a nie każdy ma odpowiednie warunki w domu, żeby przyjąć gości. Słowem: McDonald's to element polityki prorodzinnej miasta.
Dzięki McDonald'sowi, ma nadzieję, wreszcie "coś się będzie w Jaśle działo" – zakończyła swoją wersję przemowy "I had a dream" radna.
Być może dzięki niej już wkrótce do panteonu atrakcji turystycznych miasteczka, zaraz obok figury św. Jana Nepomucena (1770) i meczu Czarnych Jasło (liga okręgowa), dołączy restauracja McDonald's. I myli się ten, kto sądzi, że ironizuję.
W czerwcu przypada 27. rocznica otwarcia pierwszego McDonald'sa w Polsce. W nieistniejącym już budynku na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej w Warszawie zebrał się tłum warszawiaków. Szacowano, że tego dnia po cheeseburgery, big maki i frytki (innych pozycji w menu nie było) przyszło ponad 45 tys. osób. Więcej niż mieszka w całym Jaśle.
Wstęgę w kolorach flagi – polskiej, nie amerykańskiej – przecinał nie kto inny jak Jacek Kuroń. Do księgi pamiątkowej wpisała się Agnieszka Osiecka, a lwia część mężczyzn z tej okazji wyciągnęła z szafy garnitury i wypastowała buty.
Otwarcie McDonald'sa zostało zrelacjonowane przez, mającą działać jeszcze tylko dwa lata, "Polską Kronikę Filmową". Mimo nowych, wspaniałych czasów, nagranie "Kroniki" trąciło myszką.
"Środki masowego przekazu potraktowały przywiezienie hamburgera do Polski na równi z przywiezieniem prochów Paderewskiego, zaś big mac witany był według tego samego protokołu, co prezydent Bush" – żartował Tomasz Knapik słowami Michała Ogórka.
Było jeszcze inne nawiązanie polityczne. Trochę z brodą, trochę z przymrużeniem oka: "Zainteresowanie spadło, kiedy podano do wiadomości, że do produkcji amerykańskich frytek używa się ziemniaków moskiewskich. Ten smak wszak już poznaliśmy" – słyszymy na nagraniu.
McDonald's nie był jeszcze synonimem śmieciowego jedzenia. Na polskim stole królował schabowy i ziemniaczki z koperkiem, a na amerykańskim – burger i frytki z ketchupem. W zasadzie podobne. Nie wiedzieliśmy o morderczych skłonnościach glutenu i oleju palmowego, a o batatach i awokado filozofom się nie śniło.
McDonald's w Polsce był pierwszym namacalnym dowodem otwarcia na Zachód. Na jeansy albo wyjazd do Paryża nie było stać każdego. Na frytki - i owszem. Kusił, ale już nie jako wróg, coca-colą, symbolem upragnionego kapitalizmu. Studenci stali w kolejkach za robotnikami, ci zaś za maklerami, warszawskimi Wilkami z Nowego Światu. Demokracja na jednym obrazku.
I choć może się wydawać, że od 1992 trochę się zmieniło, dla mieszkańców mniejszych miejscowości McDonald's nadal jest symbolem. Już nie luksusu, ale przynależności do globalnej wioski.
Bo i owszem, w mieście powiatowym można słuchać tej samej muzyki, nosić takie same ciuchy i gotować takie same potrawy co w Warszawie, Berlinie czy Nowym Jorku. Nie można za to pójść do podobnych lokali. McDonald's daje namiastkę tej światowości. Siedzisz nad wieśmakiem w Biłgoraju albo w Bartoszycach, ale wiesz, że taką samą kanapką w takim samym wnętrzu ktoś właśnie zajada się w Nowym Jorku.
To ekscytująca perspektywa, kiedy masz świadomość peryferyjności miejsca zamieszkania. Znam to z autopsji. Do podstawówki chodziłam w Mińsku Mazowieckim, mieście powiatowym pod Warszawą. Po szkole krążyły dwie legendy miejskie – kultowa Czarna Wołga i informacja o rzekomym otwarciu w miasteczku McDonald'sa.
Czyjaś mama miała usłyszeć o tym od znajomej z Rady Miasta, ktoś widział ogłoszenie o pracę, a kto inny dowodził, że nowa budowa to przyszły lokal amerykańskiej sieci. Ekscytowaliśmy się i marzyliśmy o wspólnych wypadach na frytki. I to mimo że bywaliśmy w McDonald'sie.
Najbliższy lokal był zaledwie pół godziny drogi od miasteczka. To tam organizowało się urodziny, więc kolekcje badziewia z HappyMeali mieliśmy pokaźne. Do tego nie były to jeszcze czasy, w których rodzice protestowali przeciw postojom w fast foodach na wycieczkach. Obiad w "maku" dla przeciętnej 10-latki jest, mimo wszystko, bardziej ekscytujący niż eksponaty Muzeum Kolejnictwa czy Ziemi Kaliskiej.
Mińsk w końcu doczekał się McDonald'sa, niestety już ponad dekadę po mojej wyprowadzce. Tym sposobem plotki nad milk shake'ami ominęły mnie szerokim łukiem. Nie powiem, żebym nie żałowała. Tym bardziej, że ludzi, dla których chodzenie do McDonald'sa jest doświadczeniem pokoleniowym nie mniej ważnym niż Open'er czy Erasmus, nie brakuje i wśród dzisiejszych 20- i 30-latków. Cezurą jest nie tyle rocznik, ile miejsce zamieszkania.
Mam znajomą z Zielonej Góry, która z rozrzewnieniem wspomina czasy liceum spędzane w McDonald'sie. "Granica" Nałkowskiej kojarzy się jej z mcnuggetsami, a pierwsza miłość – o ironio – z zakręconymi frytkami (wówczas nowością).
W McDonald'sie poznawało się ludzi z innych szkół, przychodziło się po imprezie "na czisa". Dziewczyny specjalnie się stroiły i malowały. I nie były to już wcale dzikie lata 90.
Ówczesny wiceprezydent Zielonej Góry Mieczysław Łapanowski, po otwarciu pierwszej restauracji, powiedział "Wyborczej", że wreszcie spełniły się marzenia młodych zielonogórzan. Wówczas nikomu nie przyszłoby do głowy asekuracyjne podkreślanie małej wagi czy śmieszności wydarzenia.
McDonald'sy na prowincji przejęły poniekąd funkcje, które pełniły starożytne agory. Co prawda nikt nie głosuje tu na nic poza pozycjami z menu, ale to w amerykańskich sieciówkach gromadzą się mieszkańcy, niezależnie od wieku, płci i zawodu. Obserwują i są obserwowani. Spotykają znajomych, przychodzą z rodzinami w niedziele.
To wciąż miejsce demokratyczne i niezobowiązujące. Nie ma sztućców, kelnerów, a okupowanie stolika godzinami nie jest w złym guście. Stąd integrujący charakter McDonald'sów. Próżno szukać go w knajpach po reformach gesslerowskich, serwujących dorsze pod pierzynkami i perliczki z różanym kleksem. Nie samymi chrzcinami i komuniami powiat żyje.
W Polsce działają obecnie 422 lokale McDonald's. Choć tempo przyrostu naturalnego sieci w ostatnich latach nieco wyhamowało, wciąż wydaje się od kilku do kilkunastu nowych licencji franczyzowych rocznie. Chętnych przedsiębiorców jest znacznie więcej.
Jeden z ojców założycieli McDonald'sa, Harry Sonneborn, zdradził, że ich model biznesowy nie opiera się tak naprawdę na burgerach i przekąskach z przedrostkiem "MC". McDonald's w Stanach zarabia bowiem na dzierżawie nieruchomości. Lokale, w których znajdują się restauracje, są bowiem wynajmowane franczyzobiorcom.
"Jedynym powodem, dla którego sprzedajemy hamburgery, jest to, że przynoszą największy dochód płatnikom czynszu" – powiedział Sonneborn w jednym z wywiadów.
Maria Kluz, radna z Jasła, mogłaby w zasadzie sparafrazować Sonneborna. Powodem, dla którego chce sprzedaży hamburgerów w swoim mieście, nie jest to, że jaślanie chcą je jeść. McDonald'sy poza wielkimi miastami przynoszą mieszkańcom więcej korzyści niż szkody.
Nie ma się czego wstydzić. To, co postuluje pani Kluz, wcale nie jest takie śmieszne, jak wydaje się na pierwszy rzut oka.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl