NOWONARODZONE. Marta zmienia życie, ale na krótko© WP.PL | Maciej Stanik

NOWONARODZONE. Marta zmienia życie, ale na krótko

Anna Pawłowska
11 stycznia 2019

Odrysować, wykroić, uszyć, wyhaftować koci pyszczek, wypełnić. 50 zł za godzinę takiej roboty minus cena materiałów. Na urlopie macierzyńskim był to dobry sposób na życie. Ale nie starczyło, żeby zmienić to życie na zawsze.

OD REDAKCJI MAGAZYNU WP: Marta to druga bohaterka naszego cyklu "NOWONARODZONE". We współpracy z serwisem Kobieta.WP.PL Opowiadamy w nim o kobietach, którym ciąża i narodziny dziecka dały siłę do tego, żeby zmienić swoje życie. Albo przynajmniej spróbować.

Kiedy kurier dzwoni do drzwi, dwuipółletni Franek odrywa się od klocków. Pędzi do drzwi, niecierpliwie zagląda do paczki, wyciąga próbnik z fragmentami tkanin. – Muślin – pokazuje paluszkiem kolorowe szmatki.

Potem biegnie do pokoju, zanurza ręce w pudle pełnym materiałów i z dumą prezentuje upatrzony kawałek. – Muślin – mówi znowu. – Nie, synku, to akurat bawełna wafelkowa – prostuje Marta Kamińska.

OD TARGETÓW DO KOTKÓW I KOCYKÓW

Marta w życiu przedmacierzyńskim: kilkanaście lat pracy w amerykańskiej korporacji, tabelki i robienie targetów, służbowe podróże po całej Europie. Zmienia działy, awansuje, zarabia coraz lepiej. Odnosi sukces.

Po pracy imprezy, pięć razy w tygodniu crossfit. Żyje w szybkim tempie, nie ma czasu na nudę. Dzieci? Raczej bachory. Nie przepada, nie zagląda koleżankom do wózków, nie ekscytuje się małymi stópkami. Niby nie mówi "nigdy w życiu", ale nie za bardzo widzi siebie w roli matki. Może kiedyś, w dalekiej przyszłości. Na razie mają z mężem mają dużo pomysłów na życie. Wreszcie jednak się decydują. Bo jak nie teraz, to potem będzie za późno.

Marta ma już 38 lat, ginekolog każe jej zwolnić, zrezygnować z ciągłych podróży. Nagle ma bardzo dużo wolnego czasu, nie jest do tego przyzwyczajona, nie umie siedzieć w miejscu. Wie, że po porodzie będzie trudniej, więc trzeba korzystać. Zapisuje się na planowany od dawna kurs szycia. Przypomina sobie, że kiedyś, jako mała dziewczynka mówiła, ze zostanie krawcową. Nawet przebąkiwała o pójściu do technikum odzieżowego, pociągała ją moda. Ale rodzice powiedzieli: nie ma mowy. Technika były dla tych, którzy nie radzili sobie z nauką. Dobre uczennice, takie jak Marta, szły do liceum, a potem na studia. To była oczywistość.

Teraz nie musi nikogo pytać o zdanie. Idzie jeszcze na kurs malarstwa i rysunku. Od dawna o tym marzyła, ale wcześniej nie miała czasu na takie niepraktyczne fanaberie. Brzuch rośnie, a Marta siedzi nad rysunkami, lub z igłą i nitką w ręce. W końcu kupuje maszynę do szycia i postanawia wyjść ze swoim hobby do świata. Jeszcze nie myśli o biznesie. Chodzi o to, żeby nie zgnuśnieć, odliczając dni do porodu.

- Pierwsze były poduszkoty, takie przytulanko – poduszki w kształcie kota. Bardzo prosty projekt – Marta przynosi miękką, geometryczną poduszkę z wyszytym kocim pyszczkiem. Sprzedawałam je wśród znajomych. Podobały się – wspomina.

Zainteresowanie uroczymi kociakami było coraz większe. Przyszedł czas na poważniejsze podejście do tematu: założenie firmy i stworzenie marki.

– Tutaj, na ścianie zapisywałam różne pomysły – Marta pokazuje kawałek ściany w salonie pomalowany farbą tablicową. – Chciałam, żeby było to coś niepowtarzalnego. Podobało mi się słowo "nook" czyli po angielsku "zakątek". Potem wpadło mi w ucho szwedzkie "mjuka", czyli miękki. I tak, próbując różne wersje, stworzyłam Mjukinuuki. Nie wiem, czy nie przesadziłam z oryginalnością, bo klienci mają nieraz problem z wymówieniem albo zapisaniem, ale Franek daje radę to powiedzieć, więc chyba nie jest źle – śmieje się Marta.

Z KOTKÓW ZUSU NIE ZAPŁACISZ

W ciąży Marta szyje tylko kotki. Nad każdym spędza około godziny. Odrysować, wykroić, uszyć, wyhaftować pyszczek, wypełnić. Maskotkę wycenia na nieco ponad 50 zł. To niewiele, biorąc pod uwagę koszty materiałów i to, ile dostawała za każdą godzinę pracy na etacie. A tu jeszcze co miesiąc składki do zapłacenia i podatek. Na jednej poduszce zarabia więc naprawdę mało. Szczególnie, że konkurencyjne firmy za podobne produkty brały zdecydowanie wyższe kwoty, więc klientów by nie zabrakło.

– Dla mnie samej to było dziwne i zaskakujące. Przecież w pracy przez lata zajmowałam się właśnie wyceną. Doskonale wiedziałam, jak to powinno wyglądać – tabelka, wpisane wszystkie koszty, marża itp. Znałam teorię, miałam opanowaną praktykę, a we własnej firmie poszłam na żywioł. Wszystko wyceniałam intuicyjnie. I niestety – zdecydowanie za nisko. Dopiero powoli to porządkuję, patrzę jakie ceny ma konkurencja, robię też promocje, bo widzę, że to działa – mówi mi jesienią 2018 roku.

Cały czas wierzy, że firma wreszcie zacznie przynosić zyski na zadowalającym poziomie. Wprowadza przecież nowe produkty, ma już własne wzory, słyszy od klientów, że są świetne.

Zresztą czy w ogóle własna firma to nie jest szaleństwo? – Dla moich rodziców to była kolejna moja fanaberia. Patrzyli na to krzywym okiem. Dla nich praca to jest stabilny etat, a nie zakładanie firmy - opowiada Marta.

Na szczęście duże wsparcie ma w partnerze. - Gdyby nie on, utknęłabym na etapie urzędowych spraw: ZUS, US, CEIDG itd. On to wszystko ogarnął. Zresztą pierwszą maszynę też dostałam od niego. Czasami myślę, że on w tę moją działalność wierzył bardziej, niż ja sama – dodaje.

Krótko po urodzeniu Franka Marta odpuszcza szycie. Skupia się na dziecku. Ani trochę nie tęskni za dawnym życiem. – Od ciąży weszłam na zupełnie inny etap, to było kompletnie nowe doświadczenie i nowa jakość, trudno to porównać do tego, co było wcześniej – opowiada.

Kiedy wraca do maszyny, szybko okazuje się, że z uroczych kotków nie da się utrzymać. Ba, nie wystarczy nawet na opłacenie ZUS-u.

BIZNESMATKA NA PEŁEN ETAT

– Musiałam zdecydować – albo wchodzę w to na poważnie, albo daje sobie spokój – mówi Marta. Postanawia, że korzystając z urlopu macierzyńskiego rozkręci firmę. Cel: przynosząca zyski manufaktura.

Teraz Mjukinuuki to nie tylko przytulanki i poduszki, choć te w kształcie gwiazdek i serc cały czas świetnie się sprzedają. Marta szyje też pościele i kocyki, powoli wprowadza do oferty wyroby z muślinu. Hitem są mięciutkie zwierzaki – pufy. Niektóre naprawdę ogromne.

– Chodź, zobaczysz pracownię – prowadzi do pokoju Frania. W trzypokojowym mieszkaniu tylko tu dało się wygospodarować miejsce na maszynę. Po jednej stoi stronie łóżeczko i pudełka z zabawkami Franka, we wnęce stolik z maszyną do szycia (to już druga, pierwsza nie wytrzymała tempa prac) i regał, na którym piętrzą się pojemniki z gotowymi już produktami i tkaninami, przede wszystkim bawełną i muślinem. Marta nie lubi krzykliwych kolorów, sporo tu więc pudrowego różu, szarości, bieli i błękitów. Słodko, ale nie infantylnie. Akcesoria Mjukinuki mają pasować do nowoczesnych, minimalistycznych wnętrz.

Marta z dumą prezentuje nowy wzór na tkaninie – delikatne motywy roślinne pasują do dziecięcego pokoju, ale nie są słodko – infantylne.

– To pierwszy zaprojektowany specjalnie dla mojej marki, będzie tylko u mnie. Projektantkę znalazła w internecie. Zakochała się w oryginalnych grafikach, więc zaproponowała współpracę. – W przyszłości chciałabym mieć więcej autorskich wzorów. Wtedy wiem, że sprzedają coś, czego klienci nie znajdą u konkurencji. Bo gwiazdki czy serduszka to popularne wzory.

Na tyle popularne, że można je znaleźć też w niedrogich sieciówkach z dodatkami. Trudno potem przekonać klientów, żeby zapłacili kilkadziesiąt złotych za poduszkę uszytą w polskiej manufakturze, jak za wielokrotnie niższą kwotę mogą kupić niemal identyczną. Co z tego, że wyprodukowaną seryjnie w Chinach.

SUKCES NA INSTA TO SUKCES W REALU

Druga część pracowni to stół w salonie – tam Marta fotografuje swoje projekty. – Dzisiaj bez Instagrama nie ma szans na wypromowanie marki – mówi. Dużo klientów przyciągają też aranżacje pokoi dziecięcych z wykorzystaniem produktów Mjukinuuki.

– Na początku to ja pisałam do blogerek, proponowałam rzeczy do sesji, teraz to do mnie piszą. I już nie przyjmuję każdej propozycji. Sprawdzam, czy dziewczyna robi fajne, interesujące zdjęcia, bo tylko takie są dla mnie sensowną promocją i trafiają do moich potencjalnych klientów.

Swoją grupę docelowa Marta widzi tak: rodzice, raczej po trzydziestce, dość zamożni. Tacy, którzy świadomie kształtują otoczenie dziecka. Z gustem, zainteresowani wzornictwem. Wolący wydać pieniądze na minimalistyczną, miękką maskotkę niż kupić pluszaka na licencji Disneya.

- Konkurencja jest ogromna. Mnóstwo mam ma podobny pomysł na życie: będą szyły czy projektowały rzeczy dla dzieci. Trudno się przebić – opowiada Marta. I przyznaje, że mimo intensywnej promocji i wprowadzania nowych wzorów wciąż jeszcze nie może utrzymać się ze swojej działalności. Na razie zwróciły jej się inwestycje w sprzęt, zarobki pokrywają koszty materiałów i składek. Wychodzi na zero.

A jednak lata w korporacji robią swoje. Marta ma już opracowany model biznesowy, który ma jej pozwolić na zostawienie w tyle konkurentek z domowych manufaktur.

Po pierwsze – dopracować ofertę. Koniec z szyciem tego, co akurat przyjdzie do głowy. Firma musi mieć swoje stale propozycje i flagowe produkty, żeby klienci wiedzieli, czego mogą się spodziewać i po co warto zajrzeć do sklepu. Reszta może pojawiać się jako krótkie linie, limitowane kolekcje – ludzie lubią polować na unikaty.

Po drugie – dopracować cennik. Uwzględnić wszystkie koszty, wycenić rzetelnie swoją pracę. I zaplanować promocje.

Po trzecie – koniec ze ślęczeniem nad maszyną w dziecięcym pokoju. Jedna osoba nie jest w stanie uszyć tyle, żeby firma prosperowała. Szczególnie, jeśli poza szyciem musi zająć się sprzedażą, odpisywaniem na maile, robieniem zdjęć i promowaniem marki w internecie. To praca na więcej niż cały etat.

A Marta przecież po to zrezygnowała z korporacji, żeby mieć więcej czasu na życie i zajmowanie się Franiem. Planuje skoncentrować się na projektowaniu, sprzedaży i zarządzaniu marką.

– Szycie według gotowych wzorów najłatwiej mi zlecić komuś innemu. Nie ma sensu, żeby każda poduszka wychodziła spod mojej ręki. Zastanawiam się tylko, czy poszukać zewnętrznej szwalni, czy stworzyć własną pracownię i zatrudnić szwaczki – mówi.

Marta planuje też starać się o dotacje unijne na rozwój firmy. To pozwoliłoby jej na szybszy rozwój Mjukinuki. – Dostanę pieniądze z Unii? To super. Nie? Będę działać bez nich. Ale wiem jedno – do dawnego życia nie wrócę – zapewnia.

Dzwonię do Marty dwa miesiące później. Maszyna do szycia nie stoi już w pokoju Frania. Marta prowadzi teraz firmę z koleżanką, która zajmuje się sprawami administracyjnymi – ona koncentruje się na projektowaniu, szyciu i promocji produktów. Wynajęły lokal na warszawskim Bemowie. Na półkach leżą równo poukładane muślinowe pościele, wiszą okrągłe maty na podłogę. W skrzynkach nowy produkt – poduszki z nadrukami zwierząt. Wprowadzają kolejne wzory projektowane tylko dla nich. Do pościeli można też dobrać lampę z abażurem w identyczny nadruk.

Ale zysków, które pozwoliłyby się utrzymać z tej działalności, nadal brak. Marta podejmuje decyzję, od której odżegnywała się jeszcze kilka miesięcy wcześniej: wraca do korporacji. Ale nie zamierza się poddawać. Za dużo czasu poświęciła na Mjukinuuki, żeby teraz zrezygnować. Liczy, że w końcu firma osiągnie sukces.

Czy było warto?

Tu Marta nie ma wątpliwości. Nie żałuje niczego. - To był czas, w którym bardzo wiele się nauczyłam. Prowadzenie własnej firmy to zupełnie coś innego, niż praca na etacie. I cały czas wierzę, że damy radę rozkręcić ten biznes.

Źródło artykułu:WP magazyn
bizneswomankobieta w biznesieporód
Komentarze (57)