Blisko ludziObjechała świat, założyła biznes i została szczęśliwą mamą. Na przekór polskiemu biadoleniu

Objechała świat, założyła biznes i została szczęśliwą mamą. Na przekór polskiemu biadoleniu

- Zawsze miałam mniej pieniędzy niż rówieśnicy. Oni nic nie mogli, a mi jakoś wyszło. – mówi Zuzanna Soldenhoff-Thorpe, nie mając bynajmniej na myśli szczęścia ani przypadku. 37-letnia sopocianka z pochodzenia na przekór polskiemu biadoleniu zdołała objechać świat, przeżyć przygody, jakie większość z nas zna tylko z filmów i założyć rozwijający się biznes na Florydzie. Co najważniejsze zaś, zrealizowała z nawiązką swoje marzenia i dziś jest szczęśliwą żoną i mamą, nieustannie planującą dalsze podboje. Klucz do sukcesu? Jedno słowo: odwaga.

Objechała świat, założyła biznes i została szczęśliwą mamą. Na przekór polskiemu biadoleniu
Źródło zdjęć: © LSFotografia/ Lucyna Soldenhoff
Agata Pavlinec

12.02.2017 | aktual.: 13.02.2017 08:49

Historia Zuzi zaczyna się na sopockim Brodwinie – betonowym blokowisku urokliwie schowanym pośrodku nadmorskich lasów morenowych. Razem z nią wychowały się tutaj setki młodych ludzi, którzy chodzili do tej samej podstawówki, tego samego liceum, wisieli na tych samych trzepakach i mieszkali w identycznych mieszkankach w 10-piętrowych wieżowcach. O dziwo, do wielkiego świata wyjechali nie ci najzamożniejsi czy posiadający najbardziej wpływowych rodziców, ale tacy jak Zuzanna – gotowi na podjęcie ryzyka i ciężką pracę w pogoni za marzeniami.

Od Makro do Australii

Rodzinne mieszkanie Zuzi było typowym absurdalnym pomysłem komunistycznych architektów, traktujących ludzi jak króliki. Wraz ze starszą siostrą mieszkały w maleńkim pokoiku, gdzie obok dwóch łóżek były może 2 metry kwadratowe miejsca, a odrabiać lekcje trzeba było na otwieranym blacie. Mama, biolog pracujący w Instytucie Morskim i tato, mały przedsiębiorca i fotograf, wiązali końcem z końcem tak jak się dało - wakacyjne wyjazdy ograniczały się do pobytu nad jeziorem w Borach Tucholskich. Ale Zuzia zawsze chciała więcej i już w podstawówce, oglądając programy przyrodnicze, spisywała swoją listę: Sumatra, Nepal, Borneo.

W liceum zaczęła więc wolny czas spędzać, pracując jako hostessa w Makro. Każdy grosz odkładała na podróże - na początku były to wycieczki autokarowe do Grecji czy Włoch, byle zobaczyć trochę świata. - Nie głodowaliśmy, ale na wszystkie "luksusowe" dobra, takie jak jogurty, soki, wyjścia do kina, kursy angielskiego czy ciuchy musiałam pracować sama od wczesnego liceum – wspomina Zuzanna. - Nauczyło mnie to doceniać to, czego inni nawet nie zauważali. Na studiach dorywcze prace były również codzienną koniecznością, ale wraz z rosnącą siłą przebicia szczupłej, niebieskookiej dziewczyny z burzą loków, i okazje, i zarobki były coraz lepsze – od promocji Red Bulla po modeling.

Po trzecim roku studiów na Wydziale Ekonomii UG, Zuzanna wzięła urlop dziekański i za dolary mozolnie uzbierane w czasie letniej pracy za barem w Londynie kupiła bilet do Australii. Razem z grupą zaprzyjaźnionych wagabondów znaleźli się więc na drugim końcu świata – bez pracy, bez mieszkania, praktycznie bez grosza przy duszy. Ale, jak się jeszcze nie raz w tej historii okaże, odważnym szczęście sprzyja i już w drodze z lotniska polską grupę przygarnęła na tydzień przyjazna Nowozelandka. W ciągu siedmiu dni udało się znaleźć pracę i „tycie” mieszkanie, ale za to przy najpiękniejszej plaży w Sydney. Wizę otrzymali dzięki zapisaniu się do niedrogiej szkoły biznesu – Rozważaliśmy nawet kursy szydełkowania, żeby było najtaniej – dodaje ze śmiechem Zuzia. Pobyt w Australii był nie tylko szkołą samodzielnego życia z dala od domu, ale także pierwszą wielką przygodą – z nurkowaniem, podróżami po pustyni, biwakowaniem z Aborygenami…

Szalona podróżniczka

Od tego momentu akcja znacznie przyspiesza. Po roku w Australii, który otworzył jej oczy i zetknął ją z fascynującymi ludźmi, Zuzia za gromadzone pieniądze leci do Gwatemali, gdzie trafia w sam środek zamieszek antyrządowych i porwań turystów oraz do Hondurasu, gdzie nurkuje z olbrzymimi rekinami, a jako bonus za odwagę dostaje gorączki denge, która, jak sama przyznaje, o mało nie kosztowała jej życia. Co dla wielu ludzi byłoby ostateczną przesłanką do złożenia żagli i powrotu w domowe pielesze, Zuzi dodało tylko impetu. Dzięki tanim biletom lotniczym udało jej się dotrzeć do Singapuru, skąd ciężarówkami i tuk-tukami podbiła Indonezję, Malezję, Tajlandię, Kambodżę i Birmę. Część z tych podróży odbywała w grupie, a tam, gdzie towarzyszów brakowało, jechała sama - podczas samotnej podróży z Singapuru przez Malezję do Północnej Sumatry udało jej się nawet poważnie zgubić.

Obraz
© LSFotografia/ Lucyna Soldenhoff

W dżungli goniły ją orangutany, przeżyła poniesienie przez słonia. Na pytanie o strach Zuzia odpowiada – Nigdy się nie bałam, nie było na to czasu. Zwątpienie ogarnęło ją jednak na chwilę, gdy wróciła do Polski dokończyć studia. – Wszyscy znajomi mieli już stanowiska, a ja się tylko włóczyłam po świecie. Babcia, mama, rówieśnicy pytali tylko, kiedy mąż, kiedy praca, a ja miałam wciąż jeszcze listę miejsc do zobaczenia, rzeczy do przeżycia – dodaje Zuzanna. Ale presja otoczenia nie zatrzymała buntowniczki z szaloną duszą – tuż przed obroną pracy magisterskiej udało się jej przekonać swoją promotorkę, aby zezwoliła jeszcze na wyjazd do Indii i Nepalu. W podróż wybrała się z koleżanką, ale ta musiała wracać, więc Zuzia przyłączyła się do napotkanego po drodze brytyjskiego filozofa, aby nie iść samotnie przez Himalaje.

Życie jednak jak zawsze ma swoje oryginalne pomysły i podczas wspinaczki wysoko w górach towarzysz złamał nogę w kostce. Nie mając szerpy do pomocy, Zuzia została postawiona przed koniecznością przetransportowania go w dół z wysokości 6 tys. m n.p.m.! – Musiałam zsuwać go w dół na swojej kurtce i wzywać na pomoc lokalnego szamana z wioski. Potem wiozłam jeszcze rannego dwa dni na osiołku, aż ktoś nam w końcu doniósł telefon satelitarny i dało się zadzwonić do ambasady – wspomina nieokiełznana podróżniczka. Ambasada brytyjska przysłała helikopter, ale najpierw dała Zuzi wskazówki, by zbudowała lądowisko dla śmigłowca.

Amerykańskie love story

Po powrocie do kraju i uzyskaniu tytułu magistra Zuzanna próbuje szczęścia na tradycyjnej ścieżce kariery… ale go nie znajduje. – Gdy wróciłam z Nepalu, po 6 tygodniach bez prądu i bieżącej wody, po inspirujących spotkaniach z podróżnikami i uchodźcami tybetańskimi, po ujrzeniu miejsc tak pięknych, że aż trudno uwierzyć, nie mogłam się odnaleźć w Trójmieście – przyznaje. – Byłam dzikusem nierozumiejącym rozmów o „Big Brother” czy proszkach do prania. Mimo znalezienia pracy w marketingu, w jednej i drugiej dużej firmie, Zuzia nie czuła, że zmierza w dobrym kierunku. A że gdzieś w sercu od dawna kiełkowało jej marzenie o byciu filmowcem, zaczęła składać podania do szkół filmowych na świecie. Przyjęto ją do Buenos Aires. Aby mieć kompana, Zuzia po drodze do Ameryki Południowej zatrzymała się w Nowym Jorku z zamiarem przekonania koleżanki, aby jechała z nią.

Podczas wypraw na lokalną plażę dziewczyny poznały jednak grupę lokalnych surferów, wśród których był Luke – wysoki, przystojny kamerzysta z tak samo potarganą fryzurą i tak samo szaloną głową. Buenos Aires ustąpiło więc miłości, a para zaczęła podróżować razem po Karaibach, Hawajach, Alasce, Kostaryce, Bahamach. Wzięli ślub w Stanach, potem w Polsce, na sopockiej plaży. Pracowali każde w swojej działce, Zuzia w marketingu, Luke przy filmach surferskich, ale wciąż szukali swojego miejsca na świecie. Podczas podróży po Portugalii okazało się jednak, że Zuzanna jest w ciąży i szalone plany musiały ustąpić nieco rzeczywistości. Gdy urodziła się Emilia, było im naprawdę ciężko – w malutkim mieszkanku, bez stałej pracy, bez ubezpieczenia zdrowotnego. Luke, aby utrzymać rodzinę jako freelancer, musiał gonić fale po całym świecie, podczas gdy Zuzia z córeczką wróciły na pół roku do Polski.

Papaje, delfiny i ekologiczny plac zabaw

Mijały lata, a rodzina, żyjąc w Nowym Jorku, gdzie Zuzia pracowała w branży marketingowej, nadal szukała swojego miejsca na świecie. Wiedzieli, że chcą mieszkać nad oceanem, ale nie za daleko od Polski, żeby nie zrujnowały ich bilety lotnicze do babci. Któregoś razu podczas odwiedzin u znajomych na Florydzie zobaczyli szeroką, prawie pustą plażę Atlantic Beach i zgodnie stwierdzili, że to tutaj.

Obraz
© Archiwum prywatne

Udało im się kupić dom, który choć w najmniejszym stopniu nie przypomina nadmorskiej willi, ma dwie ważne zalety – z okna w kuchni widać delfiny skaczące przez fale, a ogród bardziej przypomina dżunglę niż trawnik z kwiatami. Ten niewielki kawałek ziemi i długa złota plaża stały się królestwem 9-letniej Emilii i 3-letniego Jasia, którzy z mamą i tatą pływają na deskach surfingowych, gdy tylko czas pozwala. Zuzia hoduje papaje, awokado, banany i cytryny, a po jej podwórku biegają… kury. Żyją jak w raju, ale tylko dzięki własnej premedytacji – podróżują tam, gdzie Luke może liczyć na darmowe zakwaterowanie w zamian za filmy reklamowe, wszędzie jeżdżą na rowerach. Emilia, aby kupić karmę dla swojej agamy brodatej, zbiera na plaży muszle od ostryg i poleruje je, sprzedając chętnym jako ozdoby. Bo w życiu trzeba na swoje zapracować.

Po narodzinach synka Zuzia miała do wyboru: wrócić do pracy po 12 tygodniach bezpłatnego macierzyńskiego lub zostać z dzieckiem w domu bez źródła dochodu. Nie po raz pierwszy wymyśliła swoją własną drogę – razem z przyjaciółką założyły w Jacksonville centrum zabaw dla dzieci Bay&Bee, gdzie mamy mogą schronić się z maluchami przed 40-stopniowymi upałami, porozmawiać, poćwiczyć jogę. Sukces przyniosło im alternatywne podejście – zamiast plastikowych zabawek, harmidru i komercji, stworzyły ekologiczne centrum pełne drewnianych klocków, pociągów i domków do zabawy, z kącikami do relaksu i czytania, sklepem ze zdrowymi smoczkami i akcesoriami dla dzieci. Nie jest to biznes, który przynosi kokosy i pozwala trzasnąć drzwiami o 17.00, jak mówi Zuzia, ale pozwolił jej spędzić pierwsze trzy lata z synkiem, którego mogła brać ze sobą do pracy i być wreszcie szefową samej siebie.

Nie ma dnia, żeby mnie tyłek nie swędział…

- mówi Zuzia, robiąc kolejne plany. Bay&Bee kwitnie dzięki pomysłowości właścicielek – warsztaty noszenia dzieci w nosidełkach, kursy pierwszej pomocy, imprezy urodzinowe, pomysły na ekologiczne prezenty dla milusińskich. Gdy nad Florydę zawitał huragan Matthew, Zuzia była akurat sama w domu z dziećmi. Musiała pozabijać okna deskami, obłożyć dom workami z piaskiem i uciec z pociechami do znajomych, kilkaset kilometrów w głąb lądu. Po powrocie do domu od razu zaczęła organizować pomoc dla ofiar huraganu na Haiti, a lokalnym rodzinom, które poniosły szkody, zaproponowała miesiąc darmowego uczęszczania do Bay & Bee. Gdy tylko może udziela się charytatywnie na lokalnych rynkach farmerskich i w waldorfskiej szkole córki. Bo kto bierze tak dużo od życia, potrafi też dawać.

Gdy pytam o dalsze plany, widzę, że otwieram studnię bez dna. – Planujemy otworzyć nową placówkę Bay&Bee i rozwinąć franszyzę, tak żebym mogła co roku latać na wakacje z dziećmi do Polski. Dziś ta podróż kosztuje nas 6 tys. dolarów i nie często możemy sobie na nią pozwolić – tłumaczy. – Poza tym mam listę krajów, w których mąż i dzieci nie byli, a ja muszę im je pokazać, no i drugą listę, gdzie jeszcze żadne z nas nie było, a pojechać trzeba. No i jeszcze kiedyś chciałabym wydać książkę o tych wszystkich podróżach – mam masę pamiętników pisanych na workach z ryżem i tylko czas brakuje, żeby to porządnie spisać.

W ciągu 37 lat życia Zuzia Soldenhoff-Thorpe położyła na szalę więcej niż większość z nas w ciągu czterech żywotów. I wygląda na to, że kolejne 40 lat będzie nie mniej szalone. Bo jak się okazuje ani brak pieniędzy, ani polskie realia, ani nieplanowana ciąża czy dwójka dzieci nie są ograniczeniem. Jedynym ograniczeniem jest brak odwagi.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (179)