Pokolenie 40‑latków rodzicami. Jak zatrzymać błędne koło wychowawcze?
O pokoleniu, które jako pierwsze otrzymało narzędzia do zmian w podejściu do wychowania dzieci, a także o skutkach żonglowania wstydem i strachem rozmawiamy z psycholożką Tamarą Kasprzyk z Fundacji Familylab Polska. - Wychowywano nas do posłuszeństwa, a nie indywidualności. To było oczywiste, że "dzieci i ryby głosu nie mają" i mamy się dostosować do tego, co poza nami zostało uznane za właściwe przez dorosłych - mówi ekspertka.
06.04.2021 09:35
Kalina Chojnacka, WP Kobieta: Wstyd i strach - narzędzia dające natychmiastowy efekt w postaci posłuszeństwa, to niestety metody, jakimi poddawane było pokolenie dzisiejszych 30- i 40-latków. Czy można powiedzieć, że to pokoleniowy posag wychowawczy?
Tamara Kasprzyk: Rzeczywiście, ten sposób wychowania, który jeszcze 30-40 lat temu był powszechnie stosowany i aprobowany, mocno wpłynął na życie dzisiejszych młodych rodziców. Wychowywano nas do posłuszeństwa, a nie indywidualności. To było oczywiste, że "dzieci i ryby głosu nie mają" i mamy się dostosować do tego, co poza nami zostało uznane za właściwe przez dorosłych.
Można powiedzieć, że zostaliśmy przyłożeni do społecznej linijki, ponad którą nie wolno wystawać?
Naszą uwagę kierowano na to, czy spełniamy te zewnętrzne wymagania, czy pasujemy do reszty, czy jesteśmy tak samo dobrzy jak inni. Podświadomie przyswajaliśmy ciągłe porównywanie się do innych, kosztem rozwijania indywidualnych cech i rozpoznawania własnych potrzeb. Mało kto z tego pokolenia potrafi zaglądać w siebie, odnosić się do własnych wartości i preferencji. Tak naprawdę w niewielkim stopniu wiemy, jakie te preferencje w ogóle są.
Kiedy spotykamy się w gabinecie psychologicznym czy z przyjaciółmi, może się okazać, że właściwie nie jestem pewna, co chcę robić w życiu. Nigdy nie padły właściwe pytania o tę indywidualność. Pomimo że już od wielu lat jestem dorosła.
Ale lepiej późno niż wcale. Często impulsem jest pojawienie się dziecka. Czy to popycha nas do zmian?
Automatycznie nie, ale narodziny dziecka to wspaniała okazja, by spotkać się ponownie ze sobą. W dziecku spotykamy żywotność, doskonałość i kompletność, o której zapomnieliśmy, że dotyczy też nas. Nasi rodzice tak byli skoncentrowani na normach społecznych, że od najwcześniejszych miesięcy byliśmy dostosowywani do jednego wzorca. Teraz budzi się w nas tęsknota za poczuciem witalności, które oferują nam dzieci, za poczuciem radości i lekkim byciem w świecie.
Na szczęście chcemy lepiej dla naszych dzieci, niż mieliśmy my sami. A jak to jest z naszymi rodzicami? Przedkładali nasze dobro nad to, co się powinno?
Jestem przeciwniczką obarczania winą poprzedniego pokolenia rodziców. Robili po prostu to, co uważali za najlepsze dla dziecka, a wspierali ich w tym inni dorośli - nauczyciele, lekarze i inni. Uważam, że osobistą odpowiedzialność można wziąć tylko wtedy, gdy jest się świadomym znaczenia swoich działań, a w ich pokoleniu nie poświęcano tyle uwagi sposobowi wychowywania dzieci. To była norma, którą nasi rodzice przyswoili i jej nie podważali. To było tak wspólne dla wszystkich dorosłych w tamtym pokoleniu, że nie polegało dyskusjom.
Czytaj też: Zgłaszają się do nich ludzie, którzy żyją bez łazienki. "Wstydzą się prosić o pomoc"
Jakie konsekwencje niesie zawstydzanie dzieci?
Zawstydzanie jest sposobem wychowywania, który daje szybki efekt w postaci wymuszenia na dziecku pewnego działania. Ludzie, którzy zawstydzają swoje dzieci, nie poświęcają temu dużo uwagi, działają z automatu. Jeśli nas zawstydzano, to chcąc nie chcąc w sytuacjach napięcia odruchowo zawstydzamy nasze dzieci. Przekazujemy to dalej bez refleksji.
Dlaczego rodzic tak postępuje?
Rodzic oczekuje aprobaty społecznej drugiego dorosłego. Motywacja jest dla mnie zrozumiała. Dla dziecka jednak sposób radzenia sobie z tym napięciem przez dorosłego jest bardzo obciążający. To jest odczucie bardzo wykluczające. Zawstydzanie nie brzmi jak bardzo ciężki emocjonalnie komunikat, ale zmierza dokładnie w tym kierunku. To, co w efekcie powoduje, to poczucie, że chcemy zniknąć, zapaść się pod ziemię. W efekcie pojawia się w nas podejrzenie, że nie zasługujemy na miłość, bo nie jesteśmy wystarczająco wartościowi dla swoich bliskich. Wielu z nas, dzisiejszych rodziców, jest w to mocno wyposażone.
Jak takie wyposażenie przejawia się w dorosłym życiu?
Przede wszystkim nasza uwaga jest skierowana na zewnątrz. Pilnuje, czy spełniamy standardy i wymagania narzucane przez media, kulturę obrazkową (social media), grupę, w której funkcjonujemy etc. Bez przerwy się porównujemy. W takim pryzmacie inni wydają się być zawsze bardziej spełnieni i otwarci. Rozwija się w nas sabotujące podejrzenie, że tylko ja jestem niewystarczająca i niedoskonała. To bardzo częste problemy, z którymi ludzie trafiają do mojego gabinetu. Można powiedzieć, że to problem pokoleniowy.
Czyli przez wychowanie, w którym mamy spełniać oczekiwania innych, odebrano nam prawo do naszej niedoskonałej cząstki?
W naszym wychowaniu istnieje przekonanie, że nie można popełniać błędów. Mamy wszystko robić od razu dobrze, a przecież, aby nabyć jakąś kompetencję, trzeba przebyć drogę prowadzącą przez popełnianie błędów. To jest naturalny sposób nabywania umiejętności. Niestety nas w szkole czy w domu uczono, że jeśli coś nie wychodzi, będziemy podlegali krytyce. To wszystko wyklucza cały proces uczenia się. Tak jakbyśmy mieli przeskoczyć całą drogę od razu do celu.
Problem leży w systemie szkolnym?
Niestety problem jest systemowy. Dlatego powtórzę się, że obarczanie odpowiedzialnością i winą poszczególnych rodziców to niewłaściwy kierunek. Wystarczy spojrzeć na Skandynawię. W tamtych krajach uznaje się godność dziecka jako małych, ale pełnowartościowych ludzi. Pełnych indywidualności. W Polsce jesteśmy na początku drogi, a właściwie dopiero do tego aspirujemy. Łatwo jest powiedzieć, że dziecko zasługuje na szacunek. Z rozpędu, automatu realizujemy swoja władze, nie przyznając dziecku prawa do szacunku. Myślę, że do świadomego rodzicielstwa opartego na szacunku, jak we wspomnianej Skandynawii, dzieli nas jeszcze pokolenie.
Jak zatrzymać błędne koło krzywdy wychowawczej?
Mechanizm często wygląda tak, że pojawienie się dziecka to taki impuls, który zatrzymuje nas przy pytaniu: kim ja właściwie jestem i co jest dla mnie ważne? Wielu z nas budzi się do tego pytania, bo chce jak najlepiej dla swoich dzieci.
Chcąc lepszego świata dla naszych dzieci, musimy zacząć od naprawienia siebie?
Stwierdzenie "naprawianie" budzi mój opór, bo sugeruje, że coś jest zepsute. My musimy nauczyć się patrzeć na siebie z życzliwością i łagodnością. Nasi rodzice mieli takie intencje, ale z naszej perspektywy sposób, w jaki wyrażali swoją miłość, był odbierany jako presja, a czasem nawet odrzucenie. Teraz mamy możliwości, żeby to odczarować i skontaktować się z tym łagodnym kawałkiem, który potrafi kochać tak, aby tę miłość wprost okazywać i oferować zarówno sobie, jak i swoim dzieciom. To wymaga pracy nad zrozumieniem i ważnością.
Czy jako kobiety i mężczyźni ponosimy inne skutki bezduszności starych metod?
Mężczyźni są inaczej pokiereszowani przez wychowanie oparte na strachu i wstydzie. Można powiedzieć, że skutki objawiają się w bardziej w niewidzialny sposób, bo patrząc z boku, są to ludzie sukcesu. Wychowywani zgodnie z przekazem "chłopaki nie płaczą", uczą się, by nie mówić i nie okazywać uczuć. Na nich spoczywa presja sprawczości, działania, bez oglądania się i zaglądania do wewnątrz. Ciągle muszą się sprawdzać i osiągać sukcesy. Oczywiście to też tożsame dla kobiet.
Zobacz też: Po rozwodzie pojawia się wielki dylemat - co z nazwiskiem? Dla matek sytuacja jest patowa
Jednak w przypadku mężczyzn społecznie kładzie się większy nacisk na osiągnięcie sukcesu finansowego. Ścieżka wiedzie wciąż do góry, a szczytu nie widać i nie ma pułapu, który da im spokój i ukojenie. U kobiet zaś wykluczono prawo do okazywania niektórych emocji, jak na przykład złości. Granice, które były przekraczane w dzieciństwie, w dorosłości są naruszane częściej. Nie mamy doświadczenia obrony, wykorzystania swojej złości i sprzeciwu tak, aby postawić znak zakazu w tym miejscu, w którym go potrzebujemy.
Tamara Kasprzyk z wykształcenia jest psychologiem, psychoterapeutą, trenerem. Od lat stara się znaleźć odpowiedź na pytanie: kim jestem. Jedna z założycielek i wiceprezeska Fundacji Familylab Polska. Prowadzi konsultacje dla rodziców i stara się uczyć innych, żeby zrezygnowali z myślenia o technikach i narzędziach wychowawczych oraz o "roli" rodzica na rzecz autentyczności.