#PortretyKobiet Agnieszka wywalczyła ponad 1 mln złotych odszkodowania dla córki. "Chciałam odkryć prawdę"
Ostatnie 50 minut porodu to był koszmar dla Agnieszki Lukowskiej. Akcja porodowa ustała, a na sali nie było wsparcia. Później lekarz położył się jej na brzuchu i wypchnął dziecko. Na skutek błędów, jej córka urodziła się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Pięć lat kobieta dochodziła sprawiedliwości w sądzie, bez wsparcia adwokata. Dopiero przy apelacji sięgnęła po tę pomoc.
Agnieszka Lukowska pochodzi z Bydgoszczy. Ostatnie lata życia poświęciła na rehabilitację córki i walkę w sądzie. Domagała się uznania odpowiedzialności szpitala za chorobę Zuzi i odszkodowania z tego tytułu. Po siedmiu latach od przyjścia na świat dziewczynki mówi, że w końcu zaczęła życie na nowo. Wygrywając sprawę sądową z Wielospecjalistycznym Szpitalem w Bydgoszczy, przekroczyła Rubikon. Teraz pomaga innym ludziom w podobnej sytuacji. Odkąd nagłośniła wygraną, odezwało się do niej 200 rodzin.
Anna Podlaska, WP Kobieta: Cofnijmy się w czasie do momentu porodu. Zuzia przyszła na świat w 40. tygodniu prawidłowo przebiegającej ciąży.
Agnieszka Lukowska: Zuzia była planowanym, wyczekanym dzieckiem. Do dnia porodu nie wiedzieliśmy, czy urodzi się chłopiec, czy dziewczynka – chcieliśmy mieć niespodziankę. Do szpitala pojechaliśmy w 40. tygodniu ciąży. Na 50 minut przed przyjściem dziecka na świat wszystko było w porządku. Na sam koniec akcja porodowa ustała. W pobliżu nie było lekarza, pielęgniarka nie podjęła żadnych działań. Z mężem upominaliśmy ją, że coś jest nie tak, że KTG spada, są wahania, że to jest wskazanie do cesarskiego cięcia.
Nie było reakcji.
Dokładnie, a kiedy w końcu na sali pojawił się lekarz, dostałam oksytocynę. Akcja porodowa ruszyła i on niespodziewanie położył mi się na brzuchu i wypchnął dziecko. Nawet nie wiedzieliśmy, czy na świat przyszła dziewczynka, czy chłopiec. Widziałam kątem oka sine dzieciątko, a za plecami ktoś krzyknął: reanimacja. Później przez długi czas nie miałam pojęcia, co się dzieje z moim dzieckiem.
Najgorsze, że zostałam przewieziona na salę, na której były szczęśliwe mamy ze swoimi noworodkami. Ja się cały czas zastanawiałam, czy moje dziecko w ogóle żyje. Po jakimś czasie dostałam informację, że urodziłam córkę, że jej serce przestało pracować i potrzebny był zastrzyk z adrenaliny.
Kolejne dni, miesiące życia Zuzi to była dla was niepewność.
Po porodzie na miesiąc trafiłyśmy na OIOM. Tam nie opuściłam jej nawet na minutę. Dostałam fotel i czuwałam tak dzień i noc. Jak nas wypisywali ze szpitala, usłyszałam od pielęgniarek: "dziecko wam zniszczyli". Z kolei lekarze twierdzili, że troszkę się ją porehabilituje i wszystko będzie dobrze.
Żyliście bez diagnozy, ze wskazaniem do wielospecjalistycznej opieki lekarskiej.
Nikt nie był w stanie powiedzieć co dolega Zuzi, a ona strasznie płakała, w ogóle nie spała w nocy. Kilka razy lądowaliśmy w szpitalu z przypuszczeniami kolki.
Jak się później okazało, to uszkodzenia w mózgu nie pozwalały jej normalnie funkcjonować. Po dziesięciu miesiącach życia stwierdzono u niej dziecięce porażenie mózgowe. Dostając diagnozę, wiedzieliśmy już, w jakim kierunku mniej więcej pokierować rehabilitację.
Kiedy stwierdziliście, że chcecie wytoczyć szpitalowi sprawę i domagać się odszkodowania?
Razem z mężem po kilku miesiącach od porodu zaczęliśmy się zastanawiać, co tak naprawdę zaszło na szpitalnej sali i dlaczego nasza córka do końca życia będzie niepełnosprawna. Postanowiliśmy wynająć prawnika, jednak żaden nie chciał nas wspomóc, twierdząc, że ze szpitalem się nie wygra. Zaczęliśmy w pewnym momencie chodzić do lekarzy i pokazywać dokumentację. Jednak ręka rękę myje, nikt nie chciał pomóc. I tak przez cztery lata mój mąż chodził od drzwi do drzwi. Ja przechodziłam depresję, miałam myśli samobójcze.
W tym tunelu pojawiło się światło.
Na naszej drodze stanął ginekolog-położnik dr Ryszard Frankowicz, specjalizujący się w opiniach dotyczących błędów lekarskich. Przejrzał naszą dokumentację medyczną i zrobił coś jeszcze. Dał mi mentalnego kopa. Powiedział, że albo przestanę płakać i wezmę się do roboty, albo źle to się skończy. Dodatkowo uwierzył we mnie. Powiedział, że jestem silna i nie potrzebujemy na sprawie adwokata.
Podjęłaś działanie. W sądzie reprezentowałaś córkę sama z mężem.
Aktualnie kodeks cywilny mam praktycznie w małym palcu. To efekt 5-letniej walki w sądzie. Sami z mężem chodziliśmy na rozprawy. Dr Frankowicz pomagał nam pisać pisma, przygotowywał nas, udzielał wskazówek. Przez Skype konsultowaliśmy się, przewidywaliśmy, analizowaliśmy różne warianty.
W sądzie trafiliśmy na przychylny skład sędziowski, na bardzo dobry instytut biegłych, który chciał na szczęście zobaczyć nasze dziecko, a nie decydować o Zuzi bez spojrzenia jej w oczy. Wspomnę też, że bywają specjaliści, którzy po prostu przeglądają dokumentację medyczną, nie interesują się wyglądem i stanem dziecka. W mojej opinii sam widok Zuzi pokazuje, jakie są jej rokowania na przyszłość. U nas opinia biegłych była miarodajna.
Czego się najbardziej obawiałaś? W końcu rozpoczęłaś walkę, która z góry wyglądała na przegraną.
Najgorzej było zacząć, pierwszy raz wejść na salę sądową i stanąć oko w oko z obrońcami. Baliśmy się, że będziemy potępiani, że będą mówili o nas najgorsze rzeczy – i tak też było. Usłyszeliśmy, że żądając tak wysokiej kwoty dla swojego dziecka, pozbawiamy pieniędzy pacjentów szpitala, czyli opieki i sprzętów. To dawało nam do myślenia, było trudne, siało niepewność.
Z drugiej strony znów przypominaliśmy sobie, że nasze dziecko będzie do końca życia niepełnosprawne i że ktoś powinien za to odpowiedzieć.
Wyrok zapadł we wrześniu 2017 roku. Zasądzono 800 tysięcy zadośćuczynienia. Ani wy, ani szpital nie zgodziliście się z werdyktem.
Obydwie strony wniosły o apelację, która odbyła się rok później w sądzie apelacyjnym w Gdańsku. Sędzia przyznała nam o 400 tysięcy większą kwotę niż poprzedni skład, czyli 1 mln i 200 tysięcy złotych oraz dodatkowo odsetki, stałą rentę dla Zuzi i dożywotnią opiekę szpitala.
Wygraliście sprawę, później ją nagłośniliście. Wielu rodziców woli w spokoju żyć, nie uzewnętrzniać się, nie mówić głośno o tym, że dostali pieniądze.
Dla mnie nie ma znaczenia, co ktoś pomyśli. Kiedyś mnie to bolało, potrafiło zranić, ale teraz mam dystans. Od czasu kiedy wygraliśmy sprawę i opowiedzieliśmy o nas światu, odezwało się do mnie około 200 rodzin. Zostali pokrzywdzeni przez błędy okołoporodowe. Większość osób skierowałam do doktora Frankowicza.
Pomagasz innym, ale ciągle walczysz o swoje.
Wytoczyliśmy sprawę o zadośćuczynienie dla mnie jako matki, dla ojca Zuzi i Weroniki, jej starszej siostry za utracone relacje i zdrowie. Patrząc wstecz, to wszyscy zostaliśmy bardzo pokrzywdzeni. Myślę też o wytoczeniu sprawy karnej lekarzowi, który był głównodowodzącym podczas mojego porodu. On nie poniósł żadnej odpowiedzialności.
Co powiedziałabyś teraz rodzicom, którzy chcieliby tak jak ty, zawalczyć o prawdę?
Spotykam wiele rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi, są często zagubieni. Nie mają opieki z zewnątrz, ani psychologa, ani medycznego wsparcia, często błądzą. Wychodzą ze szpitala i nie wiedzą, że mogą walczyć o więcej. Krążą też błędne informacje, że o odszkodowanie w sprawach błędów okołoporodowych można walczyć tylko do 3. roku życia dziecka – a można to zrobić, dopóki nie skończy ono 20 lat. Można też walczyć o odszkodowanie dla rodziny.
My dziś nie musimy się martwić o zaplecze finansowe. Wiemy, że jak nas zabraknie, to Zuzia ma zapewniony byt. Po całej sprawie mamy też poczucie sprawiedliwości. Ale uważam, że aby zacząć walkę to trzeba pogodzić się z tym, co się stało. Stanąć ponad wszystkim. Będąc wrogo nastawionym, walki się nie wygra. Wówczas będzie pragnienie zemsty.
Musi być też ktoś, kto będzie inspiracją, popchnie do działania. Może to być psycholog, drugi rodzic, lekarz. U mnie na tej drodze stanął dr Ryszard Frankowicz. Podniósł mnie, pomógł. Walczyłam 5 lat, ale nie żałuję, choć to był czas okupiony łzami. Tak długo jak starczy mi sił, będę namawiać każdego rodzica w podobnej sytuacji, by walczył. To stawia na nogi. W razie przegranej nigdy nikt nie powie, że nie próbowałeś.