Rzut oka na pacjenta nie wystarczy, by postawić diagnozę. Powinniśmy winić system, nie lekarzy
"Wyje..ć ich wszystkich z zawodu i pozamykać w piwnicach" – to jeden z mniej wybrednych komentarzy, jakie pojawiły się pod doniesieniami o śmierci 39-letniego Krzysztofa, który nie doczekał się pomocy. Obwinianie wyłącznie personelu medycznego jest jednak szukaniem kozła ofiarnego.
22.03.2019 | aktual.: 22.03.2019 21:05
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
SOR-y, czyli szpitalne oddziały ratunkowe, zostały utworzone w 1999 roku. Wraz z nimi w Polsce zaczęto stosować System Segregacji Medycznej, używany wcześniej do wypadków masowych. Nie został wprowadzony równocześnie we wszystkich szpitalach, niektóre placówki wdrożyły go dopiero kilka lat temu.
Ludzie z branży nie mówią o segregacji medycznej. Posługują się raczej nazwą triaż, od francuskiego "triage" – sortowanie. System ma porządkować pracę przy niedoborze personelu medycznego.
Chodzi o podjęcie decyzji, którym ofiarom wypadków - a w przypadku SOR-ów – pacjentom, należy pomóc w pierwszej kolejności. Dzieli się ich na cztery grupy w zależności od zagrożenie życia i zdrowia. Ci w najgorszym stanie są przyjmowani od razu. Reszta – czeka.
Czy to wadliwa diagnoza wstępna zawiniła w Sosnowcu, gdzie po 9 godzinach oczekiwania na przyjęcie zmarł 39-letni Krzysztof? Z tej tragedii nie można wyciągnąć pochopnych wniosków, chociaż ludzie oczywiście "wiedzą lepiej".
O triażu rozmawiam z Wiktorem Brossem. Od 7 lat pracuje jako ratownik medyczny, jest też współwłaścicielem wydawnictwa zajmującego się tłumaczeniami i publikacją podręczników doszkalających dla służb medycznych.
Helena Łygas, WP: Internauci o śmierć mężczyzny obwiniają znieczulicę lekarzy.
Akurat brak współczucia nie ma z tym niewiele wspólnego, chociaż zdaję sobie sprawę, że to twierdzenie trudne do przyjęcia dla większości społeczeństwa.
Więc co ma?
Wadliwy system segregacji medycznej. Dodam, że rozmawiamy hipotetycznie. Nie wiem, czy tej tragedii dało się uniknąć. Nie widziałem dokumentacji medycznej pacjenta, a jeśli chodzi o to, co działo się tamtego dnia na SOR-ze, mamy tylko relację jednej strony. Rodziny zmarłego, której szczerze współczuję.
Jak działa w Polsce systemem segregacji medycznej?
Na większości SOR-ów fatalnie. Przede wszystkim brak audytu ze strony Ministerstwa Zdrowia – nikt nie kontroluje wydolności triażu. Wiadomo, że ma być. Jaki ma być – już nie. Nie jest ujednolicony, jeśli chodzi o kryteria kwalifikacji do poszczególnych grup. Kilka lat temu brałem udział w procesie wdrażania segregacji medycznej na SORze w szpitalu w Małopolsce. Pan Mietek, ślusarz, powiesił na ścianie tablicę z trzema kolorami odpowiadającymi trzem grupom pacjentów. Pomijając już fakt, że grup powinno być pięć, kiedy zapytałem oddziałowej, dlaczego udar nie jest w grupie najwyższego ryzyka, odpowiedziała, że nie wie. Tak zdecydował dyrektor i pan Mietek. Samowolka to tylko czubek góry lodowej.
Co jeszcze szwankuje?
Jak to w polskiej służbie zdrowia – chroniczny brak personelu. W systemach wdrożonych i nieustannie badanych pod względem możliwości wprowadzenia ulepszeń, takich jak MTS (Manchester Triage System), nie ma możliwości, żeby na dyżurze pracował jeden triażysta, czyli osoba przyporządkowująca oczekujących do grup. A w Polsce triażysta przeważnie jest jeden.
Jak to wpływa na pracę SOR-u?
Stan chorych zmienia się w czasie, a czekanie po 9 godzin to standard. Jeśli triażystów jest kilku, kiedy jeden przyjmuje nowych pacjentów, drugi może co godzinę zrobić obchód po poczekalni. Jeśli widzi, że czyjś stan się pogarsza, natychmiast zmienia grupę, do której został przyporządkowany pacjent w momencie przyjęcia na taką, w której otrzyma pomoc szybciej. Natomiast jeden triażysta na trudnym dyżurze może nie mieć czasu, żeby zrobić obchód pacjentów oczekujących na pomoc. A jeśli ma, to na pewno rzadziej niż na godzinę czy na dwie.
Triażyści są lekarzami?
Nie, najczęściej to średni personel medyczny. Według podręcznikowych wytycznych na triażystów powinni być wybierani ratownicy medyczni albo pielęgniarkii z największym doświadczeniem w zawodzie. Osoba pracująca od kilkunastu lat na oddziałach ratunkowych jest w stanie w oka mgnieniu rozpoznać niepokojące symptomy, które komuś niedoświadczonemu mogą umknąć, bo zna je tylko z książek.
Kto pracuje na takich stanowiskach?
W Polsce jest to postawione na głowie. Triażystami zostają osoby świeżo po szkole, mające często niemal zerowe doświadczenie praktyczne. Nie dostają wsparcia, bo nie ma komu ich wspierać.
To hardkorowa robota, w ogromnym tempie i stresie. Do tego triażysta jest między młotem a kowadłem. Z jednej strony czepia się go personel medyczny, z drugiej – awanturują się z nim pacjenci i ich rodziny. Człowiek nie ma czasu iść do toalety ani zjeść. Na dużych oddziałach o przerwach można w zasadzie zapomnieć.
Fluktuacja kadry na SOR-ach jest olbrzymia. Młodzi nie zdążają się w pełni wyszkolić i uciekają, a starsi trzymają się z daleka. Ta praca wykańcza psychicznie, błyskawicznie wypala zawodowo. Triażyści rezygnują po pół roku, czasem nawet szybciej.
Pracowałeś jako triażysta?
Tak. Pierwszy dzień w pracy, a do mnie przychodzi oddziałowa i pyta: "Wiktor, a jak my będziemy ten triaż robić?". Opadła mi szczęka, bo byłem przekonany, że istnieje gotowa procedura, w którą ktoś mnie wdroży. Wróciłem do domu i zacząłem szukać książek o triażu. Nie było ich za dużo, ale zamówiłem kilka po angielsku i przekopałem się przez opisy procedur i rozwiązań, które sprawdziły się na zachodzie.
Jakoś udało się nam to wdrożyć, ale znów pojawił się problem obsadzania stanowisk niedoświadczonymi osobami. To nisko płatna praca, nawet jak na służby medyczne. Widziałem ogłoszenia, w których oferowano stawkę 16 złotych za godzinę. Jak w knajpie w dużym mieście. Nic dziwnego, że zgłaszają się do niej młodzi ludzie. Doświadczona pielęgniarka znajdzie sobie lepiej płatne i znacznie mniej stresujące zajęcie.
Rodzina zmarłego wspominała o lekarzach, którzy mijali ich na korytarzu bez słowa, zerkając na opuchniętą nogę pana Krzysztofa.
Rzut oka na opuchniętą nogę naprawdę nie wystarczy, żeby postawić diagnozę. Do tego podział obowiązków w szpitalach jest jasny, każdy lekarz, pielęgniarka czy ratownik medyczny jest oddelegowany do swoich zadań i swoich pacjentów. Jeśli zatrzymywaliby się przy każdym chorym, którego mijają na korytarzu, szpital nie mógłby funkcjonować. Co z chirurgią? Z pediatrią? Z OIOM-em? Z oddziałem położniczym? Mają stanąć, bo ich pracownicy, którzy i tak nie są w stanie nic ustalić bez zlecania badań, będą się zajmować osobą niepodlegającą ich oddziałom?
Może nie powinienem o tym wspominać w obliczu takiej tragedii, ale powiem to. Owrzodzenie z sączącym się płynem przesiękowym nie powstaje w jedną ani nawet w trzy noce. Do tego przesięki same w sobie nie świadczą o stanie zagrożenia życia i prawdopodobnie dlatego pacjent z Sosnowca został przypisany do grupy dłużej oczekującej. To, że nikt nie monitorował na bieżąco jego stanu i nie dostrzegł że ten stan się pogarsza, to wina personelu, ale i systemu. Nie ma wystarczająco wielu pracowników, żeby monitorować stan oczekujących, a i sama procedura triażu nie jest ustandaryzowana jak w nowoczesnych systemach.
Możemy też podejrzewać, że pan Krzysztof prawdopodobnie mieszkał sam, a na wizytę w szpitalu namówiła go dopiero rodzina, kiedy zorientowała się, co się dzieje. Taka rana brzydko pachnie, paskudzi się. Jeśli mieszkasz z kimś z taką dolegliwością pod jednym dachem, od razu wieziesz go do szpitala. Nie mówię, że tak było, ale to prawdopodobny scenariusz. Naprawdę jest mi przykro z powodu śmierci pacjenta, ale proszę mi wierzyć – nie wszystko da się wytłumaczyć znieczulicą personelu medycznego.
Przeczytaj także:
Zobacz także
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl