Stopy gotowe na lato! (test kremu złuszczającego Alantandermoline)
Kto nie załamał się na widok swoich stóp po jesieni i zimie w ciężkich, nie zawsze wygodnych butach, niech pierwszy rzuci kamieniem. I zapewniam was, że nie będę to ja. Mało tego, ponieważ zawsze miałam na nich skarpetki (w dzień cieńsze, na noc – grube), zdarzało się mi zapomnieć o kremie. Aż niespodziewanie przyszła wiosna i… no właśnie.
Nie powiem, żebym się nie spodziewała, że kiedyś nadejdzie czas zmiany butów na lżejsze i powrotu do regularnego pedicure, ale muszę przyznać, że już dawno nie dałam tak swoim stopom w kość… Okazuje się, że "zdarzało" się mi zapomnieć o kremie do stóp zdecydowanie zbyt często, a moje ukochane workery, noszone namiętnie przez cały chłodny sezon, nie pomogły sprawie. Rzuciłam się zatem w wir misji ratunkowej, by móc bez zgrozy pokazać stopy w sandałach (skoro zima przeszła tak szybko, to i wiosna za długo nie potrwa…).
Misja: gładkość i odżywienie
Rozpoczęłam tradycyjnie – moczenie w wodzie z zapachową solą, pumeks oraz krem. Szybko jednak okazało się, że domowa pielęgnacja stóp w wersji podstawowej to za mało. Odciski od ciężkich butów i zrogowaciały naskórek jak były przed tym rytuałem, tak i po nim zostały. I po kilku następnych sesjach też.
Na szczęście w moje dłonie (i stopy!) wpadł krem złuszczający Alantandermoline, który bazuje na połączeniu 30% mocznika i kwasu glikolowego. Mocznik w zależności od stężenia – może jedynie nawilżać skórę, ale może też ją złuszczać. SPOILER ALERT – po miesiącu testowania i sumiennego smarowania nim stóp mogę od razu zdradzić, że zadziałał idealnie!
Ale po kolei. Producent rekomenduje wsmarowywanie go w stopy kilka razy dziennie i zapewne, gdybym tego się trzymała, efekty byłyby widoczne i odczuwalne jeszcze szybciej. W kwestii pielęgnacji jestem jednak nieco rozleniwiona, dlatego założyłam, że będę go stosować raz dziennie, po wieczornym prysznicu. W ten sposób 1 tubka kremu wystarczyła mi na około miesiąc takiego stosowania (a nie żałowałam go sobie!).
Przy pierwszym użyciu zwróciłam uwagę przede wszystkim na konsystencję – jedwabistą i pozostawiającą poślizg na skórze, ale absolutnie nie klejącą się. Krem dobrze się rozprowadza i szybko wchłania, ale pozostawia na stopach ochronny filtr (ten z kategorii niemęczących). Nałożyłam, wmasowałam i zapomniałam. Następnego dnia rano, przy zakładaniu skarpetki dotknęłam stopy i aż się zdziwiłam, że TAKA GŁADKA jest. Przez chwilę zastanawiałam się, co takiego się mogło stać i wtem – no przecież użyłam kremu złuszczającego Alantandermoline!
Oczywiście na prawdziwie spektakularne efekty trzeba było poczekać dłużej, ale sam start nastawił mnie pozytywnie do tego, co będzie dalej. I faktycznie – w miarę stosowania stopy prezentowały i nadal prezentują się coraz lepiej. Zniknęły zgrubienia na piętach i bokach palców, a skóra jest miękka i gładka o równomiernym kolorycie. Coraz częściej przyłapuje się na tym, że przestałam odruchowo sięgać po pumeks, bo wiem, że Alantandermoline z mocznikiem załatwi sprawę lepiej i przy okazji odżywi skórę.
Dzieje się tak dlatego, że w składzie – poza mocznikiem, o którym wspominałam, i kwasem glikolowym – znajdują się też takie łagodząco-nawilżające klasyki jak alantoina (kluczowy składnik wszystkich produktów Alantan), d-panthenol oraz gliceryna i masło shea.
Twój nowy niezbędnik kosmetyczny
Czy zatem polecam Alanandermoline? Absolutnie! Działa bez pudła, jest przyjemny w użyciu, nie podrażnia skóry, mimo wysokiego stężenia składników złuszczających, a stopy po jego zastosowaniu wyglądają tylko lepiej. Na szczęście mam zapasową tubkę, bo już wciągnęłam go na listę urlopowych "must haves" tego sezonu i nie tylko!