Trzęsłam się i mruczałam. Byłam na medytacji w szkole Anny Lewandowskiej
Z czym kojarzy się wam medytacja? Mnie z niczym ciekawym. "Omomowanie" i czary-mary - tak o tym myślałam. Do czasu. Poszłam na zajęcia do szkoły Anny Lewandowskiej, na trening do Riyi Sokół. Kiedy stamtąd wyszłam, moja głowa była czysta jak biała kartka.
Płacz na widok bociana
Warszawska szkoła Ani Lewandowskiej działa niecałe dwa miesiące. Zewsząd wyziera podobizna trenerki: jest na plakatach, półki są pełne produktów sygnowanych jej nazwiskiem.
Spotkanie zaczęło się o godz. 20.00. To były jedyne zajęcia w szkole żony Roberta Lewandowskiego o tej porze. Healthy Center by Ann zachwalało medytację: Trening pomoże ci osiągnąć wewnętrzny spokój i równowagę, i co za tym idzie możliwość czerpania z życia radości i wykorzystywania w pełni swojego potencjału. Cena - 100 zł. Z każdej strony otaczał mnie luksus: budynek wyglądał bardziej jak willa, niż typowa siłownia.
– Czy kiedykolwiek mieliście do czynienia z medytacją? – zapytała Riya Sokół. Z zawodu jest piosenkarką, wcześniej posługiwała się imieniem Pati. Swego czasu była na celowniku plotkarskich mediów. Te bardziej niż jej dokonaniami artystycznymi interesowały się jej relacją z "Nergalem" i pocałunkami z Weroniką Rosati w teledysku. Gdy jej tak słuchałam, siedząc w kilkuosobowej grupie na Mokotowie, nie bardzo wiedziałam, co tam robię. Pękała mi głowa, po całym dniu w biurze bolał mnie też kręgosłup.
Przez pierwsze 20 minut uczyliśmy się oddechu. Tak, tego trzeba się nauczyć. Wyszło na to, że nie potrafię oddychać - na wdech 7 sekund i 7 sekund na wydech. Na koniec głośne "Aaaaa". Później podniosłam rękę, jak większość. Taka była nasza odpowiedź na pytanie Riyi: "Kto sądzi, że medytacja to jakieś czary-mary?". Nie zmieniłam zdania nawet zamykając oczy, już na prośbę piosenkarki. Wcześniej zgasiła wszystkie światła i zapaliła rozstawione w całej sali świece.
Spokojny głos instruktorki wprowadził mnie w stan częściowego spokoju. Nie zauważyłam, kiedy Riya zaczęła przebijać się przez chmury moich skotłowanych myśli. – Wyobraź sobie, że kroczysz po trawie gołymi stopami… – szeptała. – Czujesz każde źdźbło… Słyszysz strumień, podejdź do niego – nakazała. Szczerze? Wcale nie słyszałam strumienia. Zmusiłam zajęte myśleniem szare komórki i wtedy wreszcie pojawił się szum. O obrazek wody przed oczami musiałam trochę powalczyć. W końcu się udało i akurat w tym momencie Riya rzuciła: "A teraz po drugiej stronie widzisz bociana".
Bociana? Serio? Woda wodą, bocian to już wyższa szkoła jazdy. – Czuje to samo, co ty. Dotyka tej samej trawy – przekonywała prowadząca, a ja usilnie przekonywałam swój mózg do współpracy. Nie wiem, ile z nim walczyłam, ale ujrzałam ptaka w jego pełnej krasie. Popłakałam się. Dziewczyna z lewej również, ta z prawej też. Rozejrzałam się po sali, wszyscy wyli jednocześnie. O dziwo, nie zastanawiałam się dlaczego - miałam wrażenie, że ten płacz pojawił się samoistnie. Medytacja z Riyą dopiero się rozkręcała.
*Rzucaj się na macie *
– Następne ćwiczenie składa się z trzech części – wyjaśniła Riya. Rozpuściła włosy i kontynuowała: – Na każdą poświęcimy 15 minut. Pierwsza to trzęsienie się...
Zamarłam. Zresztą nie tylko ja, po sali przeszło westchnienie. Prowadząca zdawała sobie sprawę z naszego zdziwienia. – Wiem, że wydaje się wam to niezbyt normalne – śmiała się. – Ale chcę, żebyście to zrobili. Możecie mnie podglądać – powiedziała i puściła "dziką" muzykę. Ktoś uderzał w bębny, a ja i reszta nieśmiało zaczęliśmy nasz równie dziki "taniec".
15 minut nie wydaje się wiecznością. Dla mnie wtedy było. Najpierw nieśmiało machałam rękami i tupałam. Potem doszło do tego lekkie kręcenie głową. Z zamkniętymi oczami. Ze zgiętymi kolanami kręciłam biodrami kółka. "Co za głupota" – myślałam, ale rzucałam się dalej. Przyznaję bez bicia, że parę razy podejrzałam innych i to był arcyciekawy widok...
Ktoś skakał, ktoś wykonywał ruchy niepodobne do niczego, ktoś inny 'falował' na macie. Sama Riya wyglądała za to jak Jennifer Lopez podczas koncertu. Wolałam nie wiedzieć, jak wyglądam ja. Poczucie żenady szybko jednak ustąpiło. Nagle poczułam każdą komórkę ciała i wtedy Riya zadzwoniła złotymi dzwoneczkami, pewnie przywiezionymi z Bali czy innego "uduchowionego" miejsca. To było zaskoczenie – dałam radę trząść się przez 15 minut. Kolejne 15 miałam spędzić mrucząc.
Mrucz
Mruczenie to nie jest codzienna czynność, przynajmniej nie dla mnie. Ostatni raz wydawałam takie dźwięki w trakcie godzinnego masażu - jakieś pół roku temu, w środku srogiej zimy. Na wiosnę zafundowała mi je Riya Sokół. – Zamknij oczy. Wsłuchaj się w muzykę i mrucz, jak chcesz. Grunt, żeby się słyszeć – powiedziała.
No dobrze. Wydobyłam "Mrrrr" i "Mhmmm" z trzewi, czując, jak płoną mi policzki. Zawstydziło mnie to tak, że sprawdziłam, czy przypadkiem sąsiadki się nie śmieją. Gorzej, gdybym tylko ja mruczała. Na szczęście, mój głos był jednym z wielu. Uświadamiając to sobie, odczuwałam nawet przyjemność.
W którymś momencie całkowicie mnie odcięło podczas kołysania się w rytm dźwięków płynących z laptopa Riyi. Podeszła do mnie i zapytała, czy wszystko w porządku. Było lepiej niż w porządku. Moim zdaniem, zdecydowanie za szybko skończyła ćwiczenie. Chciałam więcej. Przed nami była jeszcze ostatnia część medytacji.
*Czysta kartka *
Całe napięcie zeszło. Z lekką głową i bez bólu kręgosłupa, z którym przyszłam, położyłam się na macie.Ten zabieg miał trwać tyle, co dwa poprzednie. Leżąc, spojrzałam w górę. Jedynym zadaniem było głębokie oddychanie.
Cienie paproci na suficie pamiętam do teraz. Zapach świec wypełniający salę też. I otępienie. Leżałam, nie mając ochoty na nic. Dziwne, ale nie potrafię przypomnieć sobie żadnej myśli z tamtej chwili. Nic. Pustka. Jakby coś je zablokowało.
Leżenie okazało się dla mnie najważniejszą częścią całego ćwiczenia. Nie wiem, kiedy czułam się tak, jak wtedy. Umysł był czysty jak kartka papieru. Nawet jeśli próbowałam o czymś pomyśleć, to jakby z automatu głowa to odrzucała. Napiłam się wody, powoli podniosłam się z maty – wszystko teoretycznie było po staremu, tylko ja byłam inna. Jakbym opuściła ciało i wróciła, dziwiąc się, że to już. Potem pamiątkowe zdjęcie i powrót do domu, trochę zamglony. Uczestnicy po zajęciach rozpływali się w zachwytach. Dopytywali, kiedy następne spotkanie.
Bałam się, że następnego dnia dopadną mnie "wczorajsze" myśli. Nic takiego się nie stało. W tamten piątek w pracy czułam się zupełnie wolna. I w sobotę. I niedzielę. Do teraz sądzę, że nieporządek w głowie jest mniejszy, niż zazwyczaj. Możecie nazwać mnie wariatką, a ja znów chętnie bym się potrząsnęła i pomruczała.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl