Unschooling. Córka Romana nie odrabia lekcji i nie umie ściągać
Na nauce spędzają zaledwie od 2 do 4 godzin dziennie, a mimo to osiągają świetne wyniki na egzaminach sprawdzających ich wiedzę. Nie umieją ściągać, nie noszą tornistrów ani dzienniczków ucznia, nie odrabiają lekcji. Kto? Dzieci uczone przez własnych rodziców.
05.10.2019 | aktual.: 06.10.2019 13:39
Unschooling to słówko, które pochodzi z języka angielskiego i oznacza "odszkolnienie", czyli taką formę edukacji, która rezygnuje z charakterystycznego dla tradycyjnej szkoły systemu nakazów i zakazów. Ta nazwa zastępowana jest też innym angielskim określeniem - homeschooling - i oznacza nauczanie domowe. Z tej formy edukacji korzysta już ok. 14 tys. polskich uczniów, z czego część stanowią dzieci emigrantów.
Roman i jego żona Krystyna, mieszkający na Kaszubach, zdecydowali się uczyć swoje dzieci w domu z kilku powodów. - Zanim przeprowadziliśmy się na wieś, mieszkaliśmy w mieście - opowiada Roman. - Nasze starsze dzieci - Ania i Piotrek, który teraz ma 14 lat - chodziły do tradycyjnej szkoły. Jednak po powrocie z zajęć musiały siedzieć do 21 i odrabiać lekcje. A my z nimi. I tutaj zapaliła nam się czerwona lampka. Doszliśmy do wniosku, że skoro i tak poświęcamy na naukę naszych dzieci tyle czasu, to może warto wrócić do pomysłu edukacji domowej, o której kiedyś, jako młode małżeństwo rozmawialiśmy.
Gdy system zawodzi
Roman i Krystyna przedstawili swój pomysł dzieciom. Nie chcieli, by przejście na edukację domową było narzuconą im decyzją. - Teraz całą czwórkę uczymy w domu, z czego dwójka młodszych nie wyobraża sobie edukacji w tradycyjnej szkole, dla nich to jest norma - opowiada Roman. I nie ukrywa, że nie tylko nadmiar lekcji i czas spędzony na nauce skłoniły ich do przejścia na edukację domową.
- Mieliśmy poczucie niesprawiedliwości systemu edukacji w szkole, nie fair traktowanie dzieci przez nauczycieli, a także problemy z rówieśnikami i nieprawidłowe - w naszym odczuciu - interpretacje przez wychowawcę tych problemów. Na przykład Ania bardzo dobrze się uczyła, a niestety tzw. kujoni zawsze mają w klasie gorzej. Mimo że nasza córka zawsze była przyjacielska i otwarta. Nauczyciele nie reagowali na dokuczliwości ze strony rówieśników, a wychowawczyni powiedziała, że jeśli Ania nie chce mieć problemów z kolegami, to może się zwyczajnie nie zgłaszać do odpowiedzi. To absurd, gdy dziecko za aktywność jest karane.
Była też sytuacja, gdy Ania, która jest uzdolniona plastycznie, narysowała piękny komiks o legendzie kaszubskiej i wychowawczyni uznała, że to nie jej praca. W efekcie musieliśmy jechać z rysunkami Ani i udowadniać, że to nasze dziecko narysowało. Byliśmy zażenowani, że plastyk, wychowawca nie zna swojego ucznia.
Rodzic nie musi być nauczycielem
Rodzice, którzy decydują się na edukację domową, muszą zapisać dzieci do szkoły, gdzie są wymienione w dzienniku, ale nie chodzą na zajęcia z klasą, tylko uczą się w domu. Rodzice dostają w zamian za to od państwa za pośrednictwem samorządu subwencję oświatową - Roman i Krystyna 120 zł miesięcznie przez 10 mięsiecy na każde uczone w domu dziecko (na większe kwoty mogą liczyć rodzice dzieci niepełnosprawnych). Roman i Krystyna znaleźli szkołę Montessori, która przyjmowała uczniów korzystających z edukacji domowej. I tyle.
Nie musieli zdawać egzaminu na nauczycieli swoich dzieci. Ale Roman podkreśla, że było im łatwiej. - Żona jest matematykiem i fizykiem, z dużym doświadczeniem jako nauczyciel. Ja z wykształcenia jestem biologiem i też, choć krótko, uczyłem w szkole. Mieliśmy wyobrażenie, jak wygląda podstawa programowa, jakie wymagania tradycyjna szkoła stawia wobec dzieci. Warto jednak pamiętać, że to nie jest kluczowa rzecz, ponieważ edukacją dzieci z powodzeniem zajmują się też rodzice, którzy nie mają doświadczenia nauczycielskiego.
Bez ściąg, prac domowych i uciszania klasy
Jak wygląda dzień w domowej szkole? - Żona planuje dzieciom naukę na tydzień i ustala, jaki materiał powinien być przerobiony każdego dnia - wyjaśnia Roman. - Nie jest jednak tak, że uczymy się pięć lub sześć godzin dziennie. Przyswojenie zadanego materiału czasami zajmuje im dwie godziny, czasami trzy. Bywa też tak, że jak dzieci mają dzień, w którym są bardziej rozkojarzone, to nauka trwa dłużej. Nie mamy jednak takiego reżimu, że uczymy się od ósmej do trzynastej. Dużo pracują też sami. Nierzadko maluchy biegają do starszych dzieci z jakimiś pytaniami i wtedy to one zastępują nas, co zresztą doskonale się sprawdza.
Szkoła domowa jednak nie jest pozbawiona stresu. Wszystkie dzieci muszą zdać egzaminy z każdego przedmiotu, zaliczając materiał przewidziany w podstawie programowej. - Sposób zaliczania zależy od przedmiotu i tego, jak umówimy się z nauczycielem - opowiada Roman. - Na przykład matematyka. Dziecko może zdawać jeden egzamin z całego roku lub dwa, po każdym semestrze. Piotrek tak się uczy, że zdaje egzaminy co dwa miesiące, a Ania, gdy była w gimnazjum zaliczyła w czasie jednego roku biologię z dwóch lat.
Roman śmieje się, że rozszerzenie roli rodzica o funkcję nauczyciela nie daje dzieciom możliwości poskarżenia się na panią. Dodaje, że w takiej sytuacji nie ma wyjścia, trzeba nauczyć się współpracować. - Ale są różne plusy tego rozwiązania - przekonuje. - Nasze dzieci nie potrafią ściągać. Nie ma konkurencji, nie biorą udziału w wyścigu szczurów. Za to jest rozwijanie się w swoim tempie, w kierunku własnych zainteresowań. Dzieci uczą się w czasie rzeczywistym, nie ma sprawdzania obecności, nie ma uciszania klasy i prac domowych.
Socjalizacja
Jak podkreślają Roman i Krystyna, głównym zarzutem zwolenników tradycyjnych sposobów nauczania wobec edukacji domowej jest brak socjalizacji. I zaraz zapewniają: - Nasze dzieci doskonale umieją funkcjonować w grupie! Socjalizacja przecież nie dotyczy jednej grupy wiekowej, tylko całego społeczeństwa. Wszyscy chodzą na zakupy, uczestniczą w zajęciach dodatkowych, czasami jeżdżą z nami do pracy. Jestem przyrodnikiem i zabieram dzieci na ciekawsze wypady. Ostatnio przenosiliśmy pachnicę, taki chroniony gatunek chrząszcza związanego z sędziwymi drzewami. Odławialiśmy też żaby przy nowej inwestycji drogowej. To okazja do poznania przyrody w jej naturalnej wersji, a nie z książki.
W wiejskim domu jest też dużo zwierząt. - Mamy m.in. króliczą rodzinę z Warszawy, dwa konie, dwa psy, kury, perliczki, gęś, trzy kozy, żółwie, szynszyle, akwarium - wylicza Roman. - Mamy też szklarnię z pomidorami, a życie w domu pod lasem sprawiło m.in., że nasz 14-letni syn umie już jeździć samochodem, oczywiście nie po drogach publicznych, ale miałem czas, żeby go tego nauczyć. Ania i Piotrek jeżdżą konno, mają wiedzę survivalową o tym, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach.
Najstarsza córka Romana i Krystyny dużo czyta, bo lubi, Piotrek ma okresy, kiedy połyka książki jedna za drugą, a potem czytanie zarzuca. Jak podkreślają rodzice nastolatków, oboje mają już ukierunkowane swoje zainteresowania. Piotrek pociągają rolnictwo albo leśnictwo, Ania jest rozdarta między weterynarią a medycyną.
Czas i odpowiedzialność
Roman nie kryje, że największym problemem dla nich jako rodziców i nauczycieli są języki. Dlatego dzieci dokształcają się językowo poza domem. Kolejna to czas, który rodzice muszą poświęcić dzieciom. - Uczenie dzieci w domu wymaga od nas dużo czasu i energii mimo wszystko - wyjaśnia Roman. - Poza tym to ciągłe poczucie odpowiedzialności, której, jak myślę, jest większe niż u takiego rodzica, który decyduje się na edukację dziecka w szkole publicznej. My bierzemy podwójną odpowiedzialność za nasze dzieci, bo jeśli gdzieś nawalimy, to może to zaważyć na ich przyszłości, na tym, że ich marzenia co do tego, kim zechcą zostać, nie zostaną spełnione.
Bardzo byśmy chcieli, żeby oni rozwinęli się tak, jak marzą. Na szczęście zarówno Ania, jak i Piotrek uczą się dobrze, zdają wszystkie egzaminy i są oceniani wysoko. Borys jest po pierwszej klasie, dostał ocenę opisową i ona też wypadła bardzo dobrze, natomiast Lenka dopiero zaczyna przygodę ze szkołą i edukacją domową - dodaje Roman.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl