Domowa edukacja. Ich rodzice są ich nauczycielami
Eliza z mężem mieszkają w Warszawie razem z dwiema córkami. Obie uczą się świetnie, dobrze zdają egzaminy, czytają lektury szkolne. Od dwóch lat nie były w szkole. Na tradycyjną naukę poświęcają może godzinę dziennie, nie wychodząc z domu. Ich nauczycielką jest mama, czasem też tata.
Edukacja domowa to zjawisko, które dotyczy dziś w Polsce, według szacunków, około 14 tys. dzieci. Według prawa, każdy Polak między 7 a 18 rokiem życia, podlega obowiązkowi nauki, który wiąże się z innym obowiązkiem – szkolnym, czyli obowiązkiem uczęszczania do konkretnych placówek oświatowych publicznych lub prywatnych.
Edukacja oparta na rodzinie
Jeśli rodzice są zdecydowani, by posłać dziecko do niewielkiej szkoły, na przykład: demokratycznej, tzw. wolnej szkoły lub innej alternatywnej formy edukacji, muszą przede wszystkim znaleźć sposób, by „wymeldować” swoje dziecko z systemu szkół publicznych.
A w Polsce jest na to tylko jeden sposób: zdobyć z poradni psychologiczno-pedagogicznej opinię o konieczności prowadzenia edukacji domowej. Z takim dokumentem trzeba udać się do dyrektora szkoły, w której zarejestrowane jest dziecko, i uzyskać zgodę na edukację domową. I wtedy nie ma już znaczenia, czy dziecko de facto będzie uczyło się w domu, czy trafi do jakiejś alternatywnej szkoły.
– Prawdziwa edukacja domowa to edukacja oparta na domu i rodzinie – mówi Izabela Budajczak-Moder, ekspert od edukacji domowej i matka-nauczycielka bodaj pierwszych dzieci w Polsce, które uzyskały wykształcenie w tym systemie. Dwoje z nich, czyli Emilia i Paweł, mają już ponad 30 lat. Do szkoły przestali chodzić, odpowiednio, po drugiej i pierwszej klasie podstawówki.
– Tymczasem w Polsce edukacja domowa to nazwa zwyczajowa. W ustawie nie ma o niej nawet mowy, zamiast tego mówi się o spełnianiu obowiązku szkolnego poza szkołą. Formuła "poza szkołą” jest, jako wytrych, wykorzystywana przez różne nieformalne grupy edukacyjne. W ich funkcjonowaniu nie ma, oczywiście, nic złego, bo ubogacają one nasz rynek edukacyjny i przez to rodzice mają szersze możliwości wyboru. Jednak grupy te de facto korzystają z prawnego rozwiązania będącego w istocie edukacją domową. W efekcie ci, którzy wcale nie chcą edukacji domowej, ją właśnie uprawiają - kontynuuje Budajczak-Moder.
Dzieci uczą się same
Bo dzień z życia edukatora domowego z prawdziwego zdarzenia wygląda – jeśli wierzyć opowiadaniom rodziców-nauczycieli – tak jak ten Elizy: dzieci spędzają czas w domu, chyba że akurat są w podróży. – Wiadomo, że podróże kształcą najlepiej – mówi Eliza. To właśnie dlatego zdecydowali się zabrać dzieci ze szkoły baletowej, żeby oddać im do dyspozycji więcej czasu i spróbować czegoś nowego. Czy ich kształcenie na tym ucierpiało?
Izabela Budajczak-Moder: Jest taka oto ciekawa rzecz, jeśli chodzi o dzieci edukacji domowej. W przypadku rodziców, z którymi rozmawiam, dzieje się tak, że dzieci w wieku 14-15 roku życia zaczynają doskonale pracować same i rodzic staje się tylko ich przewodnikiem. Dzieci, które zostały "zainfekowane” edukacją domową, rzeczywiście bardzo poważnie do nauki podchodzą i robią to w znakomity sposób. Tak było też u nas.
U Elizy podobnie. Zwłaszcza starsza dziewczynka, dziś piętnastoletnia, zajmuje się swoją edukacją sama. – Oczywiście przy naszej pomocy, gdy trzeba, przy fizyce, chemii, matematyce. Tu jest troszeczkę trudniej, bo wiele rzeczy jest zbyt skomplikowane dla niej – tłumaczy mama. Najważniejsze, że dzieci zdają egzaminy. W razie czego mogą też korzystać z pomocy nauczycieli w tzw. szkole waldorfskiej, która edukację wspiera. To właśnie z tej szkoły na początku roku przychodzą wytyczne co do tego, jaki materiał ma zostać zrealizowany.
A najciekawsze, że dziewczynki uczą się godzinę dziennie.
– Godzinę!? – nie dowierzam. – To co robicie cały dzień?
– I to jest właśnie najpiękniejsze w edukacji domowej. Nasze dzieci rozwijają się przede wszystkim w dziedzinach społecznych – tłumaczy. – Młodsza biega na podwórku z rówieśnikami, odnajduje się w zróżnicowanej grupie dzieciaków. Rozwinęła się niesamowicie w porównaniu do tego, jak gdy chodziła do szkoły. To paradoks, bo większość ludzi myśli, że zabranie dziecka ze szkoły łączy się z wykluczeniem ze społeczeństwa. W naszym przypadku było dokładnie odwrotnie.
Rzeczywiście, kiedy przejrzeć artykuły na temat edukacji domowej, dziennikarze przeważnie sięgają do ekspertów z dziedziny psychologii. A ci ostrożnie przyznają, że faktycznie w samej edukacji domowej nie ma nic złego poza tym jednym, że dziecko nie styka się w takim stopniu z rówieśnikami.
Tymczasem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nie jest to żaden problem. Izabela Budajczak mówi bowiem to samo. Jako ekspertka od edukacji domowej i współprowadząca wraz z mężem poświęcony jej Instytut Educatio Domestica, często spotyka się z tym zarzutem. – Nasza córka nie potrzebowała tak bardzo kontaktów rówieśniczych jak syn - on zawsze był towarzyskim dzieckiem – jednak dla obojga wszystko to funkcjonowało, jak trzeba.
Wieczne wakacje
"Szkoła, powrót, lekcje, jedzenie, spanie" – takie podsumowanie nauki w tradycyjnej szkole pojawia się często w opowiadaniach rodziców uczących dzieci w domu. Na zmianę z utyskiwaniem, że szkoła to wynalazek pruskiego porządku, a kiedy wprowadzano ją w XVIII i XIX wieku, nie chodziło o to, by dzieci realizowały swój potencjał. Miały być dobrymi poddanymi króla, wyrosnąć na żołnierzy słuchających dowódcy i produktywnych robotników. Dlatego, żeby zerwać z tym modelem i pozwolić im stać się dojrzałymi, wierzącymi w swoje możliwości i dobrze dostosowanymi do rzeczywistości dorosłymi, trzeba dać im coś innego. Dosłownie: wyrwać je z łap szkoły.
Wydaje się, że musi to mieć swoją cenę. Jeśli rodzic bierze na siebie rolę nauczyciela własnych dzieci, czy nie prowadzi to do schizofrenii – rano nauczyciel, po południu rodzic?
Eliza: – Był taki konflikt. Nasza starsza córka miała z początku do mnie pretensje, że zachowuję się wobec niej jak nauczycielka, a przecież jestem jej mamą. Ale w końcu zrozumiała. Dzieci są naprawdę kompetentne i potrafią zrozumieć, o co w tym chodzi.
– Naszym celem nie było kreowanie dzieci na małych geniuszy. To była z jednej strony regularna, planowa nauka, a z drugiej spontaniczne odpowiadanie na pojawiające się okazje poznawcze. Co się zaś tyczy wychowywania, to dopiero rozmawiając z innymi rodzicami zdałam sobie sprawę z tego, że u naszych dzieci nie było czegoś takiego, jak bunt młodzieńczy – kontynuuje Izabela Budajczak-Moder – U nas edukacja domowa wyglądała w taki sposób, że właściwie nie było końca nauki. To było jedno wielkie przedsięwzięcie edukacyjne, nauka była u nas codziennym życiem. Nie robiliśmy niczego na siłę. Mój mąż jest naukowcem, zawsze było więc w domu mnóstwo książek. To tworzyło tak szczególną edukacyjną atmosferę, że nawet nie zauważyłam, kiedy nasze dzieci nauczyły się czytać.
Elizę pytam, czy mają czasem wakacje. – To są wieczne wakacje – odpowiada bez namysłu. – Ale zarazem nie, bo jeżeli wyjeżdżamy gdzieś, to bierzemy ze sobą podręczniki. Na przykład do matematyki. W rodzinie odkryliśmy, że matematyka to coś, co wymaga treningu. Więc trenujemy codziennie. Codziennie jest też czytanie, młodsza z naszych córek pisze pamiętnik – to też forma nauki. A przy okazji podróży zbieramy informacje o architekturze, geografii.
– A czy skoro są to wieczne wakacje, nie jest to też przypadkiem wieczny rok szkolny?
– To jest ściśle związane z naszym życiem. Nie jest tak, że jesteśmy po szkole i mamy wolne – tłumaczy Eliza.
– A jak mam sprawdzić, czy się nadaję na nauczyciela domowego?
Moja rozmówczyni wzdycha.
– Ja nie sprawdzałam, ja to zrobiłam. I wierzę, że potrafię. Ale wierzę też, że dzieci są bardzo kompetentne i potrafią nauczyć się uczyć. Mimo wszystko to nie była łatwa decyzja. To jest wrzucenie na bardzo głęboką wodę. My od pokoleń jesteśmy w tym szkolnym systemie, który nadaje nam poczucie bezpieczeństwa, bo ktoś za nas odpowiada. Ale przełamaliśmy się i da to się zrobić. Chociaż na co dzień to wymaga pracy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl