Wszyscy myśleli, że nie żyje. Wanda Rutkiewicz ledwo dotarła do obozu
"Wciąż brak wieści o Wandzie. I ona, i Baskowie już powinni być w bazie. Michel wciąż tkwi wyżej, o wiele wyżej. Rankiem oficer łącznikowy przynosi list do Maurice’a. Od matki. Adresat już go nie przeczyta". Prezentujemy fragment książki Elżbiety Sieradzińskiej "Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt".
17.11.2018 | aktual.: 17.11.2018 16:03
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Wanda Rutkiewicz (1943-1992) była alpinistką i himalaistką, a z zawodu elektronikiem. Była pierwszą Polką i trzecią kobietą na świecie, która stanęła na szczycie Everestu, a także pierwszą kobietą i pierwszą Polką na K2. Zgnęła na stokach Kanczendzongi w Himalajach.
Wanda. Do namiotów na wysokości 7700 metrów dociera po śladach Parmentiera. Mimo śnieżycy i silnego wiatru są jeszcze wyraźne, musiał więc ją wyprzedzić tylko o włos. Są też Włosi. Wszyscy czekają na Liliane i Maurice’a. W tych warunkach szans na wyjście im naprzeciw nie ma, ale Michel chce zaryzykować. Zostanie i jeszcze trochę na nich poczeka. Wandy zwyczajnie się pozbywa: „Ty zejdź z Włochami i Baskami, bo nie ma dużo gazu w obozie”. Wanda rusza w dół.
Baza. W namiocie włoskiej ekipy jest pełno ludzi. Radiostacja włączona. Wiadomo przynajmniej jedno: zawracający z powodu złej pogody włoski zespół z francuskim sprinterem Benoît Chamoux spotyka Michela. Chamoux usiłuje przekonać go do zejścia. Bezskutecznie. Podjął próbę, w tych warunkach beznadziejną, znalezienia jakiegokolwiek śladu po rodakach. Nie dał rady, zawraca. Tylko w tej szalejącej już na dobre wichurze, oślepiony miotanym przez zadymkę śniegiem, nie bardzo wie, którędy schodzić. Jak określić kierunek? Poniżej ośnieżonego stoku, na którym każdy nieostrożny krok grozi zjechaniem dwa tysiące metrów w przepaść, powinna być bariera seraka, a gdzieś pomiędzy serakami jest ratunek – pierwsze poręczówki. Tylko jak do nich dojść?
Benoît Chamoux. Wiąże się liną z Gannim. Idą pierwsi. Francuz ma wyrzuty sumienia. Czy nie zostawił Michela na pewną śmierć? W tym stanie i tak nie pomoże Barrardom, o ile oni w ogóle jeszcze żyją. Gdzie te poręczówki? Przed nimi, za nimi, wszystko jest białe. Ledwo co widać, widoczność od dwóch do pięciu metrów. Zadymka. Jak w tej białej kipieli znaleźć poręczówki? Bez nich są zgubieni. Utknęli na olbrzymim śnieżnym polu, które kończy się ciągnącą się przez kilometr barierą seraków. W tych warunkach nie przejdą jej bez poręczówek, a dalej jest już tylko dwukilometrowa otchłań. Mogą nie znaleźć przejścia przez barierę albo spadną, albo będą błądzić do utraty sił. Uważać. Trzeba uważać. Gdzie te poręczówki? Nagle pojawiają się Baskowie. Byli na szczycie prawie w tym samym czasie, co zespół francusko-polski. Zgubili się na lodowcu. Byli zdesperowani, teraz oddychają z ulgą. Wanda? Jest gdzieś z tyłu. Idzie wolniej. Zaaferowani szukaniem poręczówek wszyscy o niej zapomnieli. Są! Są poręczówki! Benoît wbija w śnieg narciarskie kijki. Dla Michela, będzie mu łatwiej.
Wanda. Ciągle schodzi. Ogarnia ją strach: jeszcze trochę, a nie zdoła zejść po poręczówkach, o ile w ogóle na nie trafi. Zdejmuje rękawice, żeby upchnąć w plecaku namiot, jakimś cudem zwiany przez wiatr z Ramienia prosto do jej stóp. Zapasowych rękawic Barrardów z namiotu nie weźmie, bo co, gdy tu wrócą? Oni albo Michel. Gogle. Gdzie jej gogle? Zgubiła. Zapasowe są, ale na taki mróz za cienkie. Śnieżyca nie ustaje. Wszelkie punkty orientacyjne powoli się zacierają. Gdzie podziali się Włosi? Basków też nie widać. W dół, wciąż w dół. Zamieć gęstnieje.
Benoît Chamoux. Gdzie jest Wanda? To pytanie do Agostina, który widział ją ostatni. Włoch nie wydaje się być zmartwiony. Gdy obejrzał się ostatnim razem, widział ją przed namiotem, tak jakby chciała biwakować. Przed namiotem? Teraz chce biwakować? Dziwne. To było poniżej miejsca, w którym zostawili Michela. Na wszelki wypadek wołają. Nic. Niedobrze. Wołają z całych sił. Teraz zaczynają trochę się denerwować. Ale tylko trochę. Jeszcze raz wołają. Nic. Schodzą dalej. Benoît zostawia drugi kijek. Dla Michela. Myśli o Michelu, nie o Wandzie.
Wanda. Gdzie w ogóle jest? Widoczność zerowa. Nie widać śladów Włochów i Chamoux. Dwa pionowe ciemne paski tną wszechobecną biel i szarość. Kijki! Kijki narciarskie! Za nimi muszą być stare poręczówki. W innej sytuacji bałaby się z nich skorzystać, ale czuje, że jej rezerwy sił są na wyczerpaniu. Kijki zabiera. To pewnie Baskowie je dla niej zostawili. Dopiero po jakimś czasie dociera do niej, że może kijki nie były dla niej, a dla wszystkich, by było łatwiej trafić na poręczówki. Ale o zawróceniu nie ma mowy. Z trudem stawia każdy krok. Odwodniona, z odmrożonymi rękami, oślepiona wichurą, ledwie trzymająca się na nogach. Najgorszy dzień na K2, napisze później. Do obozu II na wysokości 7000 metrów dociera w nocy, 25 czerwca, w straszliwej burzy. Ten wysiłek wydziera jej resztkę sił. Nie jest jeszcze całkiem bezpieczna, ale przynajmniej zaśnie w śpiworze. Poza tym tu może wreszcie zaczekać na Barrardów. Namiot łomoce, tłucze się i trzęsie w opętańczym wyciu wiatru. Samotność. Łatwo sobie coś wyobrazić lub usłyszeć. Złudzenie słuchowe czy rzeczywiście ktoś ją woła? Kto to mógłby być? Któreś z Barrardów? Michel? Wanda słyszy to wyraźnie, ale wie, że o tej porze na zewnątrz nie może nikogo być. Nie, nie wyjdzie na zewnątrz, nie wyjrzy; zmusza się do pozostania w namiocie. To na pewno halucynacje. „A wołaj sobie, mówi do siebie, wołaj, ja tu przede wszystkim muszę myśleć o sobie”. Wie, że to niedotlenienie i słuchowe majaki.
Samotność. Na tej wysokości odczuwa się ją szczególnie dotkliwie. Tak jak Wiktor Ostrowski, walczący o przetrwanie na zboczach Aconcagui: „Otaczała nas prawdziwa cisza międzyplanetarna. Jakaś cisza absolutna. Od czasu do czasu naruszał ją jedynie huk pękającego gdzieś od mrozu lodowca, no i… szum krwi w uszach. Jakby zawieszone pomiędzy ziemią a usianym milionami migocących gwiazd niebem, pod samym szczytem najwyższego kolosa andyjskiego, Aconcagui – Ojca Gór, w obliczu majestatu przyrody, zdane na jej łaskę lub obojętne okrucieństwo, dwie małe zbiedzone istoty ludzkie czepiały się rozpaczliwie życia, walczyły o zachowanie jego uciekających resztek. Mniej niż dwa mikroskopijne żyjątka w oceanie martwoty, dwie żywe iskierki wśród odwiecznego mrozu niepokalanych lodowców”.
Baza. Tadeusz Piotrowski. „Od kilku dni siedzimy w bazie i wyczekujemy na poprawę pogody… W tak nieprzyjemne dni wyczekiwaliśmy z dużym niepokojem wieści z Żebra Abruzzów, którym schodziło ze szczytu 6 osób: Wanda z trójką Francuzów oraz dwaj Baskowie. Do bazy wiadomości napływały sprzeczne, bałamutne, często jedna zaprzeczała drugiej”.
Baza. Odbiornik radiowy zaskrzeczał. Przez trzaski ledwie przebija się słaby głos po francusku: „Tu Michel, tu Michel!”.
Michel. Próbuje pójść wyżej, do obozu IV, ale śnieg sięgający do pasa skutecznie odbiera mu resztkę sił. Śnieg po pachy, widoczność nieprzekraczająca metra. Do Michela wreszcie dociera: albo zawróci, albo sam zginie. Liczy, że zła pogoda niżej ustąpi. Chamoux, z bazy włoskiej, wyprowadza go z błędu. Wszędzie jest tak samo. Nic nie widać. Z największym trudem dociera do namiotu. Wieczór. Przez walkie-talkie słyszy głos swego przyjaciela, „sprintera” Chamoux: „Teraz musisz myśleć tylko o jednym: bierz nogi za pas najszybciej, jak tylko możesz! Do poręczówek masz do przejścia teren piekielnie niebezpieczny z powodu lawin. Uważaj na siebie jutro. Będę cię prowadził przez radio. Powodzenia, do jutra”.
Michel. Następny dzień. Pierwsze kroki na lawiniastym zboczu. Na ślepo. Każdy krok może być ostatnim. Pod nim dwa tysiące metrów otchłani. Gdzie właściwie kończy się śnieg, a zaczyna niebo? „Trzymaj się prawej, trzymaj się prawej, nie skręcaj w lewo, później prosto w dół, mniej więcej dwieście, trzysta metrów… Odbiór” – głos Chamoux, łączący Michela ze światem żywych, jest spokojny, opanowany. „I trzymaj się twojej prawej, broń Boże nie odbij w lewo”. Nic nie widać. Strach. Strach ściska za gardo. „Benoit, nie wiem, gdzie jestem”. „Schodź prosto przed siebie, trzymaj się prawej strony”. A co, jeśli padną baterie w walkie-talkie?
Baza, namiot koreański. Czekanie. Czogori szaleje. Wprawdzie nikt nie mówi tego głośno, ale w głowach kołacze się nieuchronna myśl: to już dwa dni. To już koniec. Wanda zaginęła. Barrardowie też. Z całej czwórki jakieś szanse na powrót ma jeszcze Parmentier. O ile znajdzie liny.
Baza. Oddech Francuza chrapliwy, głos coraz słabszy. Może nie trafić na krawędź seraka albo z niego spaść. Godzina dziewiętnasta. Trafił! Parmentier trafił na poręczówki. Wybuch radości w namiocie, w którym tłoczy się większość mieszkańców Miasteczka. To jeszcze nie ocalenie, ale jego szanse rosną z każdą chwilą. Wciąż brak wieści o Wandzie. I ona, i Baskowie Mari i Josema już powinni być w bazie. Michel wciąż tkwi wyżej, o wiele wyżej. Rankiem oficer łącznikowy przynosi list do Maurice’a. Od matki. Adresat już go nie przeczyta. Dla niego i dla Liliane nie ma już żadnych szans.
Jim Curran. Dramatycznej rozmowy Michela z Benoît nie nagrywa. Ale powrót Wandy i Michela nagra. „Będzie to wzruszające, ale szczęśliwe wydarzenie”. Będzie, o ile w ogóle wrócą. Francuz walczy, to wiadomo, ale Wanda? Warunki wciąż fatalne.
Benoît Chamoux. Następny dzień. Michel zabiwakował na 7 tysiącach. Teraz się nie odzywa. W południe ruszą mu naprzeciw. Nadal nie ma wieści o Wandzie i Baskach. W górę, do bazy wysuniętej, naprzeciw Wandzie ruszają Polacy. O czternastej kontakt z Michelem. Spał, był kompletnie wyczerpany. Teraz schodzi. Chamoux przepatruje drogę lornetką, ale powyżej 7000 metrów nic nie widać. Zakłada plecak, idzie w górę aż do 6200. Są Baskowie. Mają odmrożone ręce. A gdzie Wanda? Nie mają pojęcia.
Wanda. Ranek. Wzrok usiłuje przebić śnieżną ścianę zadymki na drodze. Barrardów nie ma. Nikogo nie ma. Jest tylko ona. Jeszcze czeka, cały dzień. Śpi, pije, ile się da, i czeka. Bezskutecznie. Zaczyna do niej docierać, że najprawdopodobniej jest jedyną z zespołu, która ocalała. 27 czerwca zaczyna schodzić.
Benoît Chamoux. Wandę znajduje pięćdziesiąt metrów poniżej obozu Basków. Biwakowała na 7000 metrów w namiocie, który wiatr zwiał jej wprost pod nogi. Sama. „Mam wrażenie, że patrzę na zwierzę, wygłodzone i wynędzniałe po zbyt długiej zimie. Jest w szoku. Dopiero po jakimś czasie będzie w stanie wytłumaczyć nam, co się wydarzyło. Straciliśmy Wandę i Hiszpanów drugi raz, kiedy byli zaledwie trzydzieści metrów za nami. Niezauważalnie dystans się pogłębił. Kiedy zdaliśmy sobie z tego sprawę, było już za późno”.
Wanda. Blisko bazy wysuniętej natyka się na Benoît Chamoux. To ty żyjesz? Michel powiedział, że schodziłaś już parę dni temu, więc skoro cię nie było… Michel? Żyje, trafił na poręczówki. Idę mu naprzeciw. Liliane i Maurice? Nie, nie ma od nich znaku życia… Baza wysunięta coraz bliżej. Są Polacy. Czekali. Właściwie szans już nie było, ale czekali: uprzedzeni przez Koreańczyków z obozu I Wojtek Wróż i Przemysław Piasecki wychodzą jej naprzeciw. Co za radość! I łzy… Jest bezpieczna. „To tak, jakbym zmartwychwstała, cieszyłam się po prostu tym, że żyję – opowie później – tylko po tym pierwszym okresie cieszenia się słońcem, ciszą i tym, że żyję, dopiero potem mogłam smucić się, martwić, że tylko ja i mój partner zostaliśmy, a Liliane i Maurice Barrard zginęli”. Godzinę później pojawia się Parmentier. Schodzili niemal w tym samym czasie, nic o sobie nie wiedząc.
Baza. Michel jest już w bazie. „Miał twarz wynędzniałą i smutną… Kilka minut po nim nadchodzi Wanda z lekarzem ekipy amerykańskiej, Steve’em Boyerem, który niósł jej plecak. Wyglądała o całe lata starzej i podobnie jak Michel miała zapadniętą twarz”. Obok namiotów amerykańskich wynędzniałą, kompletnie wyczerpaną Wandę wita Chelsea Monike, menedżerka bazy Amerykanów. Po chwili ściągają z całego Miasteczka, jak za machnięciem magicznej różdżki, członkowie innych ekip. Radość i łzy, gratulacje i kondolencje. Odprowadzają Wandę i Michela do namiotów, gdzie czeka posiłek. Wreszcie normalny posiłek i sen bez obaw o jutro. Odmrożonymi palcami Wandy zajmie się Steve. Będzie bolało, ale to niewielka cena, jaką Rutkiewicz zapłaci za wejście na drugi szczyt świata. Gorzej z psychiką.