Blisko ludziZżywają się z pacjentami, przeżywają każdą tragedię. Tej pracy nikt nie chce. Pielęgniarki z OIOM-u

Zżywają się z pacjentami, przeżywają każdą tragedię. Tej pracy nikt nie chce. Pielęgniarki z OIOM-u

Zżywają się z pacjentami, przeżywają każdą tragedię. Tej pracy nikt nie chce. Pielęgniarki z OIOM-u
Źródło zdjęć: © East News
Aneta Wawrzyńczak
12.05.2016 12:40, aktualizacja: 31.05.2016 17:03

Mają żylaki i przepuklinę kręgosłupa, niektóre nawet po kilka. Nic dziwnego, w końcu dziennie pokonują nawet 30 kilometrów i dźwigają 100-kilogramowych pacjentów. Pielęgniarki z OIOM-u mówią: tu nikt nie chce pracować.

Basia* (60 lat) miała być fryzjerką, Maria* (40 lat) - geodetą. Tak sobie przynajmniej jako nastolatki wymarzyły. Ich plany zweryfikowało życie. A konkretnie rodziny, takie to były w końcu czasy, dzieci się inaczej chowało, co ojciec, matka powiedzieli, to niemal święte było.
Pierwszej tata tłukł do głowy: "przynamniej jedna pielęgniarka w rodzinie musi być!". A że gołosłowny nie był, to w końcu wziął Basię pod rękę, jej świadectwo z podstawówki w teczkę i poprowadził do szkoły. Chociaż dziś, po 40 latach, Basia w trakcie rozmowy jak mantrę powtarza "to jest ciężka praca", jednocześnie przyznaje: - Mnie się ten zawód bardzo spodobał. Nie zamieniłabym go na nic innego.
Drugą mama przestrzegała: "nie będziesz w gumiakach po polu latać!", babcia zaś kusiła: "wnusiu, pomyśl tylko: biały fartuszek, ciepło będziesz miała, czyściutko, ludzie cię będą szanować". Dzisiaj (ale nie tylko dzisiaj, nieraz już to pół-żartem mamie i babci wypomniała) Maria stwierdza: - Nigdy nie żałowałam, że mama z babcią wybrały mi taki zawód. Ale nieraz jak wracam zmęczona z dyżuru, tak sobie myślę: gdybym latała w gumowcach po polu, to bym miała i pieniądze, i poszanowanie u ludzi, bo geodecie się na ulicy wszyscy kłaniają. A pielęgniarkę się widzi tylko wtedy, gdy ma coś zrobić.
Zaścianek Europy
Basia i Maria, w różnych zakątkach Polski i w różnych latach, skończyły pięcioletnie licea pielęgniarskie, zaczęły pracę na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej (OIOM), w międzyczasie poszły na studia wyższe, porobiły niezliczone kursy: leczenia ran, resuscytacji, geriatryczny. I tak dalej. Wszystko po to, żeby być "na bieżąco", jak mówi Basia, to znaczy "móc z siebie jak najwięcej do tej pracy włożyć", jak dodaje Maria.
Nie powiedzą, że na darmo, choć "praca jest ciężka", a "gratyfikacji finansowej nie ma". To eufemizm na psie pieniądze, które się zarabia w branży. Przynajmniej na stanowisku pielęgniarki. Przynajmniej w Polsce.

Nie dziwię się, że młodzi ludzie po szkołach pielęgniarskich uciekają na Zachód. Bo my jesteśmy pod tym względem zaściankiem Europy, tutaj nie ma po prostu perspektyw ani na rozwój zawodowy, ani na godne życie.
Maria

I dodaje, że nie wyobraża sobie z takiej gołej pensji pielęgniarskiej utrzymać dom, wychować dzieci, żyć godnie, a nie daj Boże, jak przyjdzie jakaś choroba.
Sama natomiast wyjeżdżać nie zamierza. Raz, że nie musi, jej mąż nieźle zarabia, Maria może sobie więc pozwolić na pracę społeczną, co sama zresztą nazywa "luksusem". Dwa, że już zapuściła korzenie, kocha swoją miejscowość, swój dom, a przede wszystkim rodzinę, nawet przez myśl by jej nie przeszło, żeby gonić za chlebem na Zachód. Trzy, że - jak uważa - jest już za stara. - Może gdybym mi przyszło kończyć teraz studia, to bym wyjechała… - gdyba.
Basi jest już natomiast właściwie wszystko jedno, za rok idzie na emeryturę. Poszłaby wcześniej, ale za pierwsze lata pracy na oddziale reanimacyjnym, a więc w tak zwanych warunkach uciążliwych, wystawiono jej kwit, że to był tylko "oddział wewnętrzny z wydzielonymi łóżkami intensywnego nadzoru", co się do wcześniejszej emerytury nie kwalifikuje. Od 40 lat właściwie cały czas pracuje więc na OIOM-ie, na 12-godzinnych dyżurach, i dodatkowo w "długoterminówce", to znaczy opiece domowej nad trójką pacjentów, cztery razy w tygodniu po godzinie u każdego. Za 300 złotych miesięcznie od głowy.
Miesiąc, dwa i w nogi
Na OIOM-ie Marii łóżka są cztery, pielęgniarki na dyżurze zawsze dwie. Poza tym reguły nie ma żadnej, "dyżur dyżurowi nierówny ". - Czasami jest tak, że przy jednej osobie mamy tyle pracy, że śniadanie jemy w porze obiadowej. A czasami przy czterech pacjentach wszystko idzie według schematu, który mamy na oddziale, nie ma żadnego szaleńczego pędu - wyjaśnia Maria.
U Basi proporcje teoretycznie są takie same: na osiem łóżek (w pięciu salach) przypadają cztery pielęgniarki. A przynajmniej powinny, w praktyce zazwyczaj brakuje jednej pary rąk do pracy, a zdarza się, że i dwóch. - Tu nikt nie chce pracować, bo to jest ciężki oddział, a nie ma żadnej motywacji, pensja jest taka sama. Przyjdzie młoda dziewczyna, popracuje miesiąc, dwa, zobaczy, jak to u nas wygląda i ucieka - tłumaczy Basia.
A to, czyli standardowy 12-godzinny dyżur, wygląda tak: toalety, odsysanie, golenie, zmiana pościeli, zmiana opatrunków, opatrywanie odleżyn, gazometria z tętnicy, czyli pobieranie i badanie specjalnym aparatem krwi, wizyta lekarska, czekanie na zalecenia (co daje pielęgniarkom jakieś 10-15 minut na zjedzenie śniadania), dalej wykonanie zaleceń - wstrzyknięcia, podłączanie kroplówek, pomp, sond dojelitowych, opróżnianie worków z moczem, co dwie godziny badanie poziomu cukru, co godzinę zmiana worków od "pralek", czyli aparatury do hemodializy. W południe kroplówki, leki, karmienie, krótka przerwa na jedzenie. O 14 to samo. I o 16 też, plus toalety popołudniowe, bo - jak wyjaśnia Basia - z myciem pacjentów rano nie wyrabiały, dokładną toaletę podzieliły więc na dwie partie.
To tak z grubsza, w międzyczasie są jeszcze przyjęcia pacjentów, przenoszenie tych w lepszym stanie na inne oddziały, transportowanie na tomografię komputerową, bieg do każdej maszyny, kiedy zawyje. - Fizycznie nie wyrabiamy, po prostu. Jest nas za mało - mówi Basia.
Syzyfowa praca
Na OIOM-ie jest praca specyficzna, to przyznają obie.
Raz, że większość pacjentów jest nieprzytomna, często wprowadza się ich w stan śpiączki farmakologicznej, żeby móc zniwelować ból i przeprowadzać wszystkie czynności zabiegowe.
Dwa, że przy toalecie i pielęgnacji trzeba się nieraz nieźle nadźwigać. Niby pielęgniarki mogą podnosić do 20 kilo. Ale co zrobić z pacjentem 150-kilowym, bo i tacy się zdarzają? - Kręgosłup? Co druga u nas ma przepuklinę, ja osobiście mam trzy. Ale kogo to obchodzi? - pyta, zdaje się retorycznie, Basia.
Trzy, że tutaj nie można sobie spokojnie usiąść, zaparzyć kawę, drobiazgowo rozplanować, jak się pacjenta będzie leczyć i pielęgnować. Bo jak człowiek wisi nad granicą życia i śmierci, to trzeba działać błyskawicznie.
Wreszcie cztery: wskaźnik umieralności na OIOM-ie jest większy niż gdziekolwiek indziej. - U nas temat śmierci jest bardziej aktualny niż na innych oddziałach. Nie zawsze udaje się wygrać walkę o życie pacjenta - mówi Maria. Głośno zastanawia się: - Może to zniechęca ludzi do pracy na tym oddziale? Strach przed tymi wszystkimi aparaturami i traumatycznymi sytuacjami.
Tych ostatnich nie brakuje. Z worków ich wspomnień wysypują się kolejne tragedie.
Młody chłopak, przystojny bardzo, po wypadku motocyklowym, w jednym kawałku, ale po trepanacji czaszki. Przytomny był, oczy miał otwarte, tylko nic nie mówił, nie było jak, miał rurkę tracheotomijną podpiętą. Basia: - Coś mu się najwidoczniej porobiło z jelitami, jak go karmiłyśmy, to tak przeraźliwie piszczał, nigdy tego nie zapomnę, tak strasznie cierpiał. Myśmy to zgłaszały. Ale zmarł.
Kilkuletni chłopiec, pijany kierowca w niego wjechał na poboczu, wbił dziecko na sztachety. Jak go przywieźli na oddział, zaraz Marii oddziałowa kazała iść do domu. Maria: - Mam nadzieję, że już nigdy więcej tego nie doświadczę. Ten chłopiec był w wieku mojego syna, nie mogłam sobie z tym poradzić, nie byłam w stanie normalnie pracować.
Trzy-, może czteroletni dzieciak. Wpadł do szamba. Jego przywiozła karetka, matka przyjechała taksówką, na bosaka.

Lekarze go reanimowali, ale zmarł. Nigdy nie zapomnę krzyku jego matki.
Basia

Siedmiolatek z domu dziecka. Kolega wsadził go do śmietnika i podpalił. Wenesekcję trzeba było mu w nóżce założyć, bo cały był poparzony. Basia: - Ile myśmy się nad nim upłakały… Boże, jak to dziecko cierpiało.
Maria i Basia przyznają: ile by lat nie robić w zawodzie, ile by dystansu nie nabrać, ile by się z bólem nie oswoić, nie da się przejść nad cierpieniem do porządku dziennego. - Trzeba się niby uodpornić, bo człowiek by zwariował. Ale często się nie da - mówi Basia. I dodaje: - Fizycznie praca jest ciężka, ale to można jakoś załatwić, poprosić panią salową o pomoc czy lekarza. Ale psychika siada, zwłaszcza jak robi się wszystko, co w naszej mocy, a pacjent i tak umiera.
- Wszystko przynosi się do domu, duma się, dzwoni na oddział, dopytuje. Bardzo się zżywam z pacjentami, ich rodzinami, przeżywam każdą tragedię. Nie można nad tym przejść do porządku dziennego, bo każdy człowiek stanowi jakąś wartość i kiedy trafia do nas, to zaczyna się bój o niego. Najgorzej jest, gdy się tę walkę przegrywa… - mówi Maria.
Otrzeć się o śmierć i zrozumieć
Czasy się zmieniają i ludzie też. Zdaniem Marii i Basi - często niestety na gorsze. - Kiedyś było inaczej, inne były relacje lekarzy z pielęgniarkami, inna atmosfera, bardziej partnerska. Teraz wciąż walczymy z tym stereotypem pielęgniarki-niewolnicy, która jest tylko od wykonywania brudnej roboty. Jesteśmy pełnowartościowymi pracownikami, ramię w ramię z lekarzami walczymy przecież o zdrowie pacjentów - mówi Basia.
Maria zanim się wypowie w temacie, podkreśla: nie można wszystkich wrzucać do jednego worka. Później przyznaje, że kiedyś zawód pielęgniarki cieszył się szacunkiem wśród lekarzy, był doceniany, postrzegany za wartościowy. - Pielęgniarka była partnerem, teraz niekoniecznie tak jest. To pozostało w dużych szpitalach klinicznych i uniwersyteckich, tam aż kultura bije po oczach, zupełnie inaczej się współpracuje. Problem jest na prowincji, w szpitalach powiatowych. Tam nieraz pan doktor uważa się za alfę i omegę, cudotwórcę wręcz, a nas traktuje jak zło konieczne. Aż się odechciewa czasem przychodzić do pracy. A przecież chodzi o pacjenta, w proces jego leczenia jest zaangażowanych kilkanaście osób. Wszyscy gramy do jednej bramki.
To się też często tyczy rodzin pacjentów. Basia mówi krótko: - Rodziny są często gorsze jak pacjenci. O wszystko wypytują, co ja rozumiem, bo się martwią, dla nich ich bliski jest najważniejszy, ale i o wszystko mają pretensje, straszą nas, stresują, nieraz i naubliżają…
Maria stwierdza, że i tu nie ma reguły. - Są takie rodziny, które za każdy gest, uśmiech, podejście do łóżka pacjenta są bardzo wdzięczne, czasami mam wrażenie, że mają nawet wyrzuty sumienia, że my przy nich coś robimy, a to powinno być ich zadanie. To miłe, choć ja tego nie wymagam, wykonuję swoją pracę, nikt nie musi mi za to dziękować. Ale wiele osób jest pretensjonalnych, roszczeniowych, przychodzą w odwiedziny raz na jakiś czas i mają tylko żądania i pretensje. To naprawdę boli - wyjaśnia i odsyła na stronę Proces Pielęgnowania na Facebooku, gdzie od razu w oczy rzuca się zdjęcie: skrawek łóżka pacjenta, a wokół niego całe rzędy kroplówek i urządzeń, plątanina niezliczonych przewodów i rurek. I rada autorów strony: "Kiedy ktoś następnym razem powie ci, że jesteś TYLKO pielęgniarką pokaż mu to zdjęcie. Każde urządzenie tutaj obsługuje pielęgniarka. Każdy parametr i wskaźnik analizuje pielęgniarka, współpracując z lekarzem. Wszyscy tam tworzą zespół".

Co innego sami pacjenci. Maria mówi: - Jak wywożę pacjenta na inny oddział, to jest dla mnie osobisty sukces. Zdecydowana większość z nich, jak już dochodzi do siebie, wraca do nas, z podziękowaniami. Wtedy uśmiech nie schodzi nam z twarzy przez cały dzień. Tylko przykre jest to, że ludzie muszą otrzeć się o śmierć, z bliska zobaczyć, na czym polega nasza praca, żeby zrozumieć, że ona ma sens.

* Imiona bohaterek na ich prośbę zostały zmienione

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (22)
Zobacz także