Blisko ludziLiban po liftingu

Liban po liftingu

– Po wojnie wszystko się zmieniło, a już najbardziej kobiety. Całkowicie im odbiło! Teraz nie liczy się dla nich nic poza pieniędzmi, luksusem i urodą. Znalezienie porządnej, wartościowej dziewczyny graniczy w tym kraju z cudem – uważa Rabih, 30-latek z Bejrutu.

Liban po liftingu
Źródło zdjęć: © AFP
Aneta Wawrzyńczak

10.01.2013 | aktual.: 10.01.2013 17:09

– Po wojnie wszystko się zmieniło, a już najbardziej kobiety. Całkowicie im odbiło! Teraz nie liczy się dla nich nic poza pieniędzmi, luksusem i urodą. Znalezienie porządnej, wartościowej dziewczyny graniczy w tym kraju z cudem – uważa Rabih, 30-latek z Bejrutu. Czy jego słowa to tylko rozgoryczenie, czy też prawdziwy obraz współczesnego Libanu?

– Gdybym zobaczył cię na ulicy i nie wiedział, że pochodzisz w Polski, dałbym sobie rękę uciąć, że jesteś Libanką - mówi Pierre. Na widok konsternacji malującej się na mojej twarzy, dorzuca z mieszanką uśmiechu i oburzenia: - Przecież to wielki komplement!

Rzeczywiście, rozglądając się później po Bejrucie, dostaję oczopląsu. Przez ulice, kawiarnie, restauracje czy centra handlowe przelewa się rzeka pięknych kobiet. Wiele z nich przyciąga uwagę: są zadbane, ubrane w markowe ciuchy, mają nieskazitelny makijaż i perfekcyjne fryzury.

Czasem jednak wzrok zatrzymuje się na kobietach z sińcami pod oczami i opatrunkami na nosach. Robią zakupy, sączą kawę, rozmawiają z koleżankami. Nikt nie zwraca uwagi na ich odmienny wygląd, jednak to one są, jak deklarują moi rozmówcy, prawdziwą wizytówką Libanu – nieoficjalnej światowej stolicy chirurgii plastycznej.

Nowy nos za pół ceny

Liban przoduje w statystykach operacji plastycznych, zostawiając w tyle nawet Stany Zjednoczone i Brazylię. Według reporterów francuskiego kanału telewizyjnego M6, każdego roku przeprowadza się tam półtora miliona zabiegów. Oczywiście Libańczycy nie są jedynymi klientami klinik piękności – do Kraju Cedrów po proste nosy, pełniejsze usta, większy biust lub szczuplejszą talię przyjeżdżają obcokrajowcy z całego Bliskiego Wschodu (przede wszystkim z Arabii Saudyjskiej, Kataru i Jordanii), basenu Morza Śródziemnego, Europy, a nawet Stanów Zjednoczonych, Australii czy Kanady. Powód jest prosty: w Europie i za oceanem cena rynoplastyki (operacji nosa) waha się od pięciu do siedmiu tysięcy dolarów, a w Libanie jest nawet trzy-, czterokrotnie niższa. Poza tym po udanym zabiegu można rozkoszować się bajkowymi widokami i bujnym życiem nocnym.

Według statystyk prowadzonych przez libańskie farmy piękności, turyści stanowią od 20 do 40 procent pacjentów. Reszta to rodowici Libańczycy, a przede wszystkim Libanki. Reporterzy programu „66 minut” w odcinku zatytułowanym: „Bejrut: stolica liftingu” szacują, że jak dotąd „pod nóż” poszła co trzecia kobieta w tym kraju.

– To jest chore! – denerwuje się Rachel, 27-latka z Bejrutu. – Ludzie są jak w amoku, myślą tylko o pieniądzach i wyglądzie. Wystarczy posłuchać, o czym rozmawiają na ulicach, w restauracjach, na uniwersytetach. Ja nigdy w życiu nie zdecydowałabym się na poprawianie natury. Ale znam mnóstwo dziewczyn, które już to zrobiły albo planują w przyszłości – dodaje.

– Faktycznie, jest sporo kobiet, które decydują się na operację plastyczną. Ale to są głównie starsze babki, które chcą się odmłodzić, pozostać atrakcyjnymi dla mężów czy nie wypaść z rynku pracy – przekonuje Elyseh, 22-letni student z Jounieh.

Bo nieskazitelna uroda w Libanie jest przepustką nie tylko do bogatego życia towarzyskiego czy znalezienia „dobrej partii”, ale również, w wielu przypadkach, do kariery zawodowej. Rachel, która ukończyła dwa fakultety i zarządza kadrami w jednym ze stołecznych szpitali, przyznaje, że nigdy nie miała problemów ze znalezieniem pracy. Być może dlatego, że jest naturalnie piękna: ma czarne, migdałowe oczy, szczupłą, symetryczną twarz i ujmujący uśmiech. Jednak anonimowa Libanka w rozmowie z dziennikiem „Washington Times” stwierdza dobitnie: – Jeśli nie jesteś piękna, pracodawca cię nie zatrudni, obojętnie, jakie masz kwalifikacje.

– To nie są poważne operacje. Jeśli ktoś ma krzywy nos, to chyba naturalnym jest, że chce go poprawić – stwierdza Bachir. Przyznaje jednocześnie, że nie ma też nic przeciwko powiększaniu biustu czy ust. – Moim zdaniem nie to jest największym problemem ze współczesnymi dziewczynami – dodaje.

Żona? Tylko z Europy!

Choć z każdym z nich rozmawiam osobno, są zaskakująco podobni w swoich ocenach i deklaracjach. Pierre, Bachir, Jacques i Rabih zgodnym chórem twierdzą, że gdy przyjdzie im się ustatkować, ani myślą oświadczać się swoim krajankom. Marzą im się poważne związki z dziewczynami z zagranicy, najlepiej Europy. I wcale nie dlatego, że chcą uzyskać „zielone karty”, bo wszyscy są dobrze sytuowani, świetnie wykształceni, także za granicą, i zdążyli już zwiedzić co najmniej kilka europejskich krajów.

– Miałem sporo dziewczyn, ale większość była ze Stanów Zjednoczonych i Europy. Z Libankami nie wiążę się już od dawna, bo są rozpuszczone i ograniczone zarazem – deklaruje Pierre.

Tylko Elyseh nie szuka Europejki – a mimo to już ma dziewczynę ze Starego Kontynentu. Jest też mniej stanowczy w swoich ocenach niż jego koledzy. – W mojej okolicy jest mnóstwo burdeli. Pracują w nich Rosjanki, Rumunki, Bułgarki. Libańskiej prostytutki jeszcze nie spotkałem, chociaż na pewno są. A co do naszych dziewczyn – na pewno jakaś część z nich jest zmanierowana przez pieniądze. Ale nie wydaje mi się, żeby było ich aż tak dużo. Mam wiele koleżanek i większość z nich jest normalna – wyjaśnia. Dodaje, że gdyby miał szacować, oceniałby, że problem dotyczy 15-20 procent Libanek.

Z kolei, zdaniem Pierre’a i Bachira, łasych na pieniądze rodaczek jest więcej – nawet co druga może, według nich, przeglądać się godzinami w lustrze i wodzić tęsknym wzrokiem za luksusowymi samochodami.

Jeszcze bardziej surowy w swoich ocenach jest Rabih. – Znalezienie porządnej dziewczyny graniczy z cudem. Każda, dosłownie każda, z którą się spotykałem, prędzej czy później okazywała się materialistką. Moim zdaniem to poważna kwestia społeczna i dotyczy nawet 70-80 procent młodych Libanek – szacuje.

Ten problem tak go nurtuje, że zaczął nawet pisać o nim książkę. – To będzie biznesowy poradnik dla mężczyzn, jak wyznaczyć sobie cel i go osiągnąć. Tyle tylko, że nie na płaszczyźnie zawodowej, a osobistej – mówi Rabih. Wyjaśnia też, że współczesne związki uczuciowe między ludźmi do złudzenia przypominają mu transakcje zachodzące na wolnym rynku. – W biznesie masz produkt albo usługę, za którą musisz zapłacić. Tak samo zachowują się dzisiejsze Libanki: traktują same siebie jak produkt, oferują ci usługi, żądając w zamian gratyfikacji – uważa. I podsyła fragmenty swojej książki.

„Typowa libańska kobieta jest ograniczona tylko do swojej ojczyzny i ma mgliste pojęcie o tym, co dzieje się poza jej granicami. Poszukuje kogoś, kto będzie zapraszał ją tu i tam – na najgorętsze imprezy, do barów i restauracji – i się o nią zatroszczy. Jeśli zapytasz ją, czego oczekuje od życia, odpowie, że miłej, przyjaznej osoby, która się nią zaopiekuje i będzie dla niej karim – hojna”, pisze Rabih.

– W praktyce oznacza to, że szuka faceta, który będzie ją ciągle gdzieś zapraszał i oczywiście płacił za wszystko: jedzenie, taksówki, drinki, wycieczki, prezenty – wyjaśnia Rabih. Przyznaje jednocześnie, że poznał niedawno dziewczynę, która jest inna niż wszystkie. Rachel nigdy nie wymaga, by za nią płacił, co więcej – nawet na to by nie pozwoliła. Tak mu się wydaje, bo sporo rozmawiali, także o jego książce, i ona zgadza się z nim co do joty.

Zaprasza nas obie na drinka. Rachel nie pije alkoholu, bo ma kaca po wczorajszej imprezie, ale zamawia kawę za cztery tysiące lirów (niecałe 10 złotych). Gdy przychodzi do płacenia, Rabih ostentacyjnie wyciąga banknot na pokrycie swojej część rachunku, obserwując reakcję Rachel. Ona bez mrugnięcia okiem płaci za kawę. Rozstajemy się na skrzyżowaniu. Uśmiechnięci, trzymając się za rękę, idą na spacer. Może Rabih zmieni zdanie co do libańskich dziewczyn?

Jacques na razie nie zamierza. Wspomina dialog, jaki podsłuchał między koleżankami:

„- No i jak ten twój nowy facet?

- Świetny! Zaprosił mnie do Hamra Cafe i jeździ BMW.

- O, a z którego roku ma to auto?

- Chyba z 2007.

- Phi, do takiego grata to ja bym nawet nie wsiadła”.

– To się w głowie nie mieści! – oburza się Jacques.

– Faceci dają się omamić. Myślą, że jak będą mieli drogi samochód, to będą mogli przebierać w dziewczynach. Rozejrzyj się po ulicach – widziałaś kiedyś tyle mercedesów, audi, BMW na jednej ulicy? Myślisz, że wszystkich na to stać? – zapytuje Bachir.

– Jak ktoś zarabia, powiedzmy, sześćset dolarów, a bierze mercedesa na kredyt, gdzie rata kosztuje czterysta miesięcznie, to owszem, póki mieszka z rodzicami, może je spłacać. Tylko że auto stoi pod domem, bo facet nie ma już pieniędzy, żeby je zatankować. Ale ważne, że ma drogi samochód! – śmieje się Pierre.

– Skoro sama siebie traktujesz jak towar, który musi mieć piękne opakowanie, czemu się dziwisz, że faceci też tak cię traktują? – zastanawia się Rachel. I dodaje, że mężczyźni nie są lepsi. – Nie chcą być samotni, więc dostosowują się do tego schematu: kupują drogie auta, obsypują swoje dziewczyny prezentami, godzą się na wszystko. One wymagają więcej, oni na coraz więcej się godzą. To błędne koło – mówi 27-latka.

– Ten kij ma dwa końce. Dziewczyna myśli, że jest sprytna albo ma mnóstwo szczęścia, bo ustrzeliła bogatego faceta. Ale mężczyźni też nie są głupi, bo często oszukują i pozują na lepiej sytuowanych, niż są w rzeczywistości. Po ślubie prawda o obojgu wychodzi na jaw. To na pewno jedna z przyczyn coraz większej liczby rozwodów – dodaje ze swej strony Rabih.

Sześć na jednego

– Po wojnie domowej na jednego mężczyznę przypadało 12 kobiet, więc zaczął się prawdziwy wyścig matrymonialny – uważa Rabih.

Zdaniem Pierre’a, Rabih zawyża dane. – Aż tak źle nie było. Ale faktycznie, dysproporcje były spore. Wydaje mi się jednak, że dużo niższe. Z tego, co się orientuję, kobiet było około sześciu razy więcej – mówi Pierre.

W rzeczywistości w wojnie zginęło ok. 120 tysięcy ludzi, z czego większość stanowili mężczyźni. Ich szeregi dodatkowo przetrzebiła masowa emigracja zarobkowa. Po wojnie w Libanie rzeczywiście pojawił się deficyt mężczyzn, jednak to Pierre ma rację – na jednego faceta przypadało sześć kobiet.

Zdaniem Bachira wojna odbiła się na społeczeństwie, ale nie tak, jak opisuje to Rabih. – Nie popadajmy w paranoję. Minęło 30 lat i wszystko się wyrównało. Nie możemy zwalać winy na wojnę za wszystko, co złego się dzieje w tym kraju – zapewnia Bachir.

Dziś proporcje między płciami rzeczywiście się wyrównały: wśród dzieci do 14 roku życia tradycyjnie większość stanowią chłopcy (490 tysięcy w porównaniu z 465 tysiącami dziewczynek), a w grupie mieszkańców Libanu w wieku produkcyjnym (15-64 lata) kobiet jest tylko o 100 tysięcy więcej niż mężczyzn.

Młody inżynier zwraca jednak uwagę na inny problem. – To, że dzisiejsze dziewczyny same nie wiedzą, czego chcą, to sprawka telewizji, globalizacji i ogólnie świata. Wszystko się zmienia, ludzie też – wyjaśnia. I dodaje, że Libanki są rozdarte: z jednej strony chcą żyć i wyglądać jak zachodnie gwiazdy, marzą o luksusie i pieniądzach, prowadzą bujne życie towarzyskie. Z drugiej, są wciąż uwikłane we wschodni system wartości, gdzie rodzina jest najważniejsza.

– Libanka przed ślubem jest pro-zachodnia. Po ślubie nagle jej się wszystko zmienia i chce żyć, jak jej matka: prowadzić dom, robić zakupy, opiekować się dziećmi. Mąż ma zarabiać, a ona – wyciągać rękę po pieniądze.

– Większość moich koleżanek myśli tylko o tym, jak wyglądają i jakich facetów mają. One same często pracują, ale wszystko, co zarobią, wydają na kosmetyki i ubrania. Samochody też mają, ale rzadko nimi jeżdżą – jeśli mają chłopaka, to on musi je wozić – opowiada Rachel.

– W Libanie coraz trudniej znaleźć dziewicę. Szacowałbym, że 70% dziewczyn ma już pierwszy raz za sobą. Drugi, trzeci, piąty też. Na wsi sytuacja jest oczywiście inna, zawsze ludzie z mniejszych miejscowości są bardziej konserwatywni, ale w takim Bejrucie – zabawa na całego. Tylko że później taka dziewczyna chce wyjść za mąż i wtedy nagle zwraca się ku Orientowi: rodzina staje się najważniejsza, mąż ma zarabiać pieniądze i potulnie wracać z pracy do domu, a ona nawet jeśli zarabia, nie zamierza już płacić nawet za swoje potrzeby – wyjaśnia Bachir.

Nieco inaczej na tę kwestię patrzy Rabih, o czym pisze w swojej książce: „Kiedy sytuacja robi się poważna i pojawia się perspektywa małżeństwa, ona mówi: W domu tatuś płaci za wszystko, mamusia za nic. Dlaczego ja nie miałabym żyć w taki sposób?. (…) Niektórzy mężczyźni są jak maszyny. Pracują, przynoszą pieniądze do domu, a ich żony wydają je na fryzjerów, ubrania, sprzątaczki, nie mówiąc o innych dobrodziejstwach. Żona nie pracuje, ale potrzebuje pomocy domowej, żeby oporządzić mieszkanie i zająć się dziećmi. Jedyne, czym się zajmuje, to dbanie o siebie, robienie włosów i paznokci, chodzenie do centrów handlowych z koleżankami, gdzie, przy okazji, może spotkać innego mężczyznę i nawiązać romans. A mężczyzna zasuwa jak osioł całymi dniami i nocami, żeby zadowolić swoją żonę, która sypia z kim popadnie i której dzieci nawet nie znają. Ich mamą jest sprzątaczka”.

– Cóż, nasi rodzice w latach młodości żyli zupełnie inaczej. Było im łatwiej, przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze. Liban rozkwitał, był nazywany nawet Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Dzisiaj mamy kryzys, ceny rosną w zastraszającym tempie, coraz więcej ludzi nie ma pracy. Już nie jest tak kolorowo – uważa Rabih.

Kilka dni później przesyła wiadomość. „Okazało się, że dziewczyna, z którą randkuję, jest typową laską, o których piszę książkę. Po naszym spotkaniu powiedziała, że to mój obowiązek zapraszać ją, bo jestem mężczyzną. Skoro tego nie robię, to znaczy, że nie jestem dżentelmenem: ani nie jestem hojny, ani o nią nie dbam”.

– Smutne, prawda? – kończy Rabih.

Tekst: Aneta Wawrzyńczak

(aw/sr), kobieta.wp.pl

POLECAMY:

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (40)