40 lat przemocy. "Mąż bił mnie, gwałcił i groził śmiercią"
Przemoc domowa to w Polsce rzecz powszechna. Rocznie w skali kraju doznaje jej milion kobiet. Blisko połowa z nich pozostaje w formalnych związkach ze sprawcami. Nie zawsze dlatego, że nie szuka pomocy, często dlatego, że mimo podejmowanych prób pomocy u służb nie znajduje. Nasza bohaterka ratunku przed swoim oprawcą szukała przez ponad 40 lat, bezskutecznie.
10.07.2018 | aktual.: 10.07.2018 16:13
Wie pani, ja żyję dopiero od dwóch lat. Tak naprawdę. A dopiero od roku naprawdę się uśmiecham. Jestem Barbara, mam 64 lata. Mąż znęcał się nade mną przez ponad 40 lat.
Mój dom? To raczej mała mieścina, na Pomorzu Zachodnim, dziś ma tylko trochę ponad 10 tys. mieszkańców. Kiedyś miała jeszcze mniej. W takiej miejscowości wszyscy się znają, a przynajmniej tak im się wydaje. Bo to, że zna się czyjeś imię i nazwisko, zawód, wie się ile ta osoba ma lat i jak nazywają się jej dzieci, wcale nie znaczy, że się ją zna naprawdę. "Naprawdę" to słowo, które wiele dla mnie znaczy. Powtarzałam je bardzo często, podczas kilkudziesięciu lat, kiedy prosiłam o pomoc. Tym głośniej, im dotkliwiej znęcał się nade mną mój mąż. No, ale nikt mi nie wierzył.
"Co też pani opowiada!"
Ja, proszę pani, pierwszy raz zaczęłam szukać pomocy jeszcze w czasach komunizmu, w latach 70. Tam, gdzie mieszkaliśmy, byłam sekretarzem gminy, to ważne stanowisko dla lokalnej społeczności. Mąż był kierownikiem PKS-u, zawód miał więc nie mniej szanowany niż ja. Byliśmy znani, tak, można tak powiedzieć. Oboje piastowaliśmy przecież ważne i prestiżowe funkcje. Ludzie uważali, że jesteśmy prawi i porządni, obywatele idealni, którzy prowadzą dobry dom. Wie pani, zadbana żona, zadbany mąż, zadbane dzieci – chłopiec i dziewczynka, córka i syn. Nikt nie mógł sobie wymarzyć lepszego życia. Tylko o tym, co się działo za zamkniętymi drzwiami, nikt nie wiedział. A nie, przepraszam, wiedziało wiele osób, ale nikt nie chciał w to, co słyszy, wierzyć.
Pani pyta kiedy to się zaczęło, a ja odpowiem, że zaraz po ślubie. Raz uciekałam przed nim z dziećmi. Raz i dwa, bardzo szybko, po wąskich i krętych schodach, do sąsiadki, która miała nas u siebie schować. Córkę miałam na ręku, synka trzymałam za rączkę, i spadłam z nimi z tych schodów. Syn doznał wtedy urazu główki, zaczął się bardzo jąkać.
Potem już nasze dzieci oszczędzał. Może się bał, bo kiedyś złapałam za tasak kuchenny i powiedziałam, że go za to zabiję.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy wezwałam milicję. Choć wydaje mi się, że to było po tej awanturze, w trakcie której mąż chciał mnie udusić. Kiedy przyjechali, opowiedziałam im co zaszło. A wie pani, co oni na to? Jeden przez drugiego pokrzykiwali "Pani Barbaro, jak to? U pani w domu? To niemożliwe! Co też pani opowiada!", potem wzięli męża na spacer. Nie wiem, o czym z nim rozmawiali, wrócili po 20 minutach, i pojechali. A ja? Ja dostałam lanie od męża, za to, że próbowałam tej pomocy szukać. Bił mnie mocno. Chowałam się wtedy przed nim w krzakach, nocą to była niezła kryjówka.
Był wtedy naprawdę wściekły. Wiem na pewno. Wie pani, po czym zawsze to poznawałam? Po tym, że póki nie wpadał w prawdziwą furię, uważał, bym nie oberwała za mocno. Bo co by było, gdyby jednak ktoś – widząc siniaki – w końcu w to, że w naszym domu jest przemoc, uwierzył? Wtedy, kiedy mnie nie bił, fizycznie wyżywał się na przedmiotach – tłukł pięściami w ściany, kopał je albo rzucał w ich kierunku wszystkim, co wpadło mu w ręce. A ja się i tak śmiertelnie bałam.
"Ja panią zaszyję, nie będzie bolało"
Mąż, dziś już były, jest alkoholikiem. Od wielu lat nim jest. W piwnicy naszego domu miał swoją siedzibę, tam zwykle pił. Po alkoholu stawał się dla mnie jeszcze gorszy. Bo widzi pani, on mnie nie tylko bił, podduszał. On mi też życzył śmierci, pytał, kiedy w końcu się ode mnie uwolni, kiedy zdechnę, bo chciałby już ułożyć sobie życie z kimś innym. Pani sobie nie wyobraża jak to bolało, ile siniaków powstało po nich wewnątrz mnie.
Kiedy mnie nie wyzywał, kompletnie mnie ignorował, traktując jak powietrze. Nie umiem stwierdzić, co było gorsze.
Najgorzej było, kiedy słowami ranił dzieci. Zwłaszcza o synu lubił mówić "ten bydlak nie jest mój", najlepiej tak, żeby syn, wówczas małe dziecko, każde z tych słów słyszał. W takich sytuacjach robiłam co mogłam, byle się uspokoił. Tak, dobrze pani myśli, zachowywałam się jak prostytutka.
Zaspokajałam go seksualnie, tak żeby był zadowolony. Ale i tak gwałcił mnie regularnie, czasem w dzień, czasem w nocy, czasem kiedy spałam. Wiele razy, po tych gwałtach, zachodziłam w ciążę. Właściwie to wszystkie kolejne ciąże, z wyjątkiem dwójki dzieci, które mamy, były efektem gwałtu.
Chodziłam do ginekologa, kiedy wydawało mi się, że jestem w ciąży. Potrafiłam przecież rozpoznać objawy. Lekarz moje przypuszczenia zawsze potwierdzał, zakładaliśmy kartę ciąży. A potem przychodziłam kolejny raz, żeby usłyszeć, że poroniłam. Bo kiedy mąż dowiadywał się, że spodziewam się dziecka, jego dziecka, zaczynało się piekło. Wrzeszczał, że to nie jego, nie on jest ojcem, a ja mam z "tym" coś zrobić. I robiłam, wywołując u siebie poronienie.
Roniłam też samoistnie. Nie wiem dlaczego, może powodował to ogromny stres, w którym żyłam, psychiczne wyczerpanie. A może po prostu to nowe życie w jakiś sposób wyczuwało, że nie jest tu chciane? Raz siedziałam w pracowniczej toalecie jak skamieniała i trzymałam w ręku maleństwo, jak w jajeczku, jak pisklę ptaszka. Patrzyłam na kikutki, które kiedyś miały być rączkami, na oczy bez powiek. Trzymałam to dziecko w pudełku od zapałek, aż wyschło. Potem zakopałam. Bo co miałam zrobić? Spuścić je w toalecie?
Obdukcje po pobiciach robiłam wielokrotnie, ale lekarze nie pytali o nic. Zapytał raz tylko mój ginekolog. Opowiedziałam mu wszystko, o gwałtach, o milicji, którą potem, po 1989 r. przemianowano na policję, i która nie potrafiła mi pomóc, o całej beznadziei mojego życia. Bardzo był wzburzony. I wie pani co? Zaproponował coś, czego nigdy mu nie zapomnę. Zaproponował, że zaszyje mi wejście do pochwy, żeby mąż nie mógł mnie już nigdy zgwałcić. I żebym nie musiała żegnać kolejnych nienarodzonych dzieci. I zaszył. Tak, zaszył mnie, i znów byłam bezpieczna. A mąż nigdy już nie mógł się do mnie dobrać. Miałam wtedy nieco ponad 40 lat.
Podczas jednej z wizyt na komisariacie opowiedziałam policjantom o tych gwałtach, kolejnych ciążach i o zaszyciu pochwy. Podsumowali to słowami "mężczyzna ma swoje potrzeby, widocznie pani mąż też potrzebował więcej, niż mu pani na to pozwalała". Odpowiedziałam, że seksualnie zaspokajałam męża zawsze, wbrew sobie, ale tak, żeby był zadowolony. Na to nie odpowiedzieli mi już nic.
"Tu nie ma przemocy, nie ma alkoholu"
Przez tę przemoc, te gwałty i te życzenia śmierci, które słyszałam prawie codziennie, wiele lat byłam w depresji. Próbowałam jeździć do Gdańska, do psychologa, na terapię, ale szybko z niej rezygnowałam, bo mąż po każdym moim wyjeździe mówił, że jadę się kurwić. Nie miałam siły się mu przeciwstawić.
Próbowałam szukać ratunku w wierze, chodziłam do kościoła, modliłam się. Ale to też wyśmiał i wyszydził. Próbowałam też się rozwieść, to było w 1991 roku. Sprawa była w sądzie, ale sąd nam tego rozwodu nie dał, powołując się na dobro małoletnich wówczas dzieci. Załamałam się po ogłoszeniu tej decyzji, tak jakbym na kolejne długie lata bezwolnie poddała się losowi, tak jakbym była balonikiem, z którego uszło całe powietrze. Dlatego w kolejnych latach wielokrotnie próbowałam popełnić samobójstwo. Ostatnio w 2010 roku.
Zgłosiłam się kiedyś do naszego MOPS-u, do Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. To było w 2005 r. Miałam nadzieję, że może jak mąż upora się ze swoim uzależnieniem, stanie się mniej agresywny. I członkowie tej komisji przyszli do mnie do domu, rozmawiali ze mną przy mężu. A mąż oczywiście przekonywał ich, że nie ma co mi wierzyć, że on żadnego problemu z alkoholem nie ma, czasem tylko wypije piwo po pracy, a ja jestem wariatką. Ja wiedziałam, że on tymi piwami upija się do nieprzytomności. Ale oni mu uwierzyli, poszli, a ja dostałam lanie. I znów pomyślałam, że nie mam szans wygrać tej bitwy. Potem dostałam z MOPS-u pismo, w którym napisano, że problemu z alkoholem nie ma, że jest – cytuję – "inny problem, do którego Komisja nie jest upoważniona ingerować". Napisano też, że mąż i ja jesteśmy zobowiązani do rozwiązywania swoich problemów w spokoju.
Pyta pani o policję. Zgłaszałam się do nich wielokrotnie, i za komuny, i po ustrojowej transformacji. Ale ustrój polityczny jest tu bez znaczenia, bo ja od nich ciągle słyszałam tylko "jak to? U pani w domu? Pani Barbaro, to niemożliwe, co pani mówi, mąż to porządny człowiek". W 2010 r. na komendzie wnioskowałam o oficjalne wszczęcie postępowania w sprawie przemocy fizycznej i psychicznej. Do dokumentów dołączyłam moje notatki, wspomnienia. Spisywanie ich zalecono mi na jednym ze spotkań terapeutycznych w Gdańsku. Z tego gdańskiego ośrodka miałam też zaświadczenie, że jestem ofiarą przemocy psychicznej. Miałam także całą dokumentację ginekologiczną, która potwierdzała wielokrotne poronienia, i miałam obdukcje. Jak pani myśli, co to dało? Nic. Na wniosek policji, postępowanie - zaraz po tym jak się rozpoczęło – zostało umorzone przez prokuratora. Odwoływałam się w sprawie tej decyzji do sądu. W odpowiedzi dostałam pismo, w którym napisano: "(…) z powodu odmowy składania zeznań przez wielu świadków, (…) nie wykluczono bezwzględnie, iż mąż nie znęcał się nad pokrzywdzoną, jednak nie dało się przez to zgromadzić takiego materiału dowodowego, który by pozwalał na wydanie postanowienia o przedstawieniu mu zarzutu tej treści". Ma pani jakieś wątpliwości? Dla mnie to jasne, że organy stanęły po stronie sprawcy.
Niebieską Kartę, kiedy już pojawiła się taka możliwość, zakładałam wielokrotnie. Na policji dowiedziałam się, że jak się ma Niebieską Kartę, dzielnicowy ma obowiązek regularnie pojawiać się w domu, w którym dochodzi do przemocy. Ale nasz dzielnicowy nie przychodził nigdy, a policja - nie wiadomo w oparciu o co - raz za razem stwierdzała, że przemocy w naszym domu nie ma i po krótkim czasie karta była zamykana.
Gdy w 2010 r. po kolejnej próbie samobójczej wylądowałam w szpitalu, zdiagnozowano u mnie zespół stresu pourazowego. No i miałam już wtedy raka, nie miałam siły pracować, więc po wyjściu ze szpitala stanęłam przed komisją ZUS. Starałam się o rentę. I wie pani co mi powiedzieli? Że gdybym nie piła, to bym nie chorowała, i renty nie dostałam. Jedna znajoma lekarka powiedziała mi potem, że to przypuszczenie komisji, że jestem alkoholiczką, było wnioskiem z wywiadu rodzinnego. Jak pani myśli, kto to mógł powiedzieć? Tylko mój mąż. On robił ze mnie wariatkę i jemu wierzono. To była dla mnie wtórna wiktymizacja.
"Na jego widok dostaję rozwolnienia, ze strachu"
Mąż? Do dziś jest bezkarny. Niedawno znalazłam w sobie dość siły, żeby się od niego wyprowadzić. Uciekłam, mając 50 zł w kieszeni. To było niedługo po tym, kiedy znów próbował mnie udusić. Uratowała mnie wtedy wnuczka, niespodziewanie weszła do kuchni, gdzieśmy się wcześniej kłócili i zapytała "dziadku, co Ty robisz babci?". Ja zaraz potem wezwałam oczywiście policję, ale on zdążył uciec. Mundurowi przyjechali, jak zwykle, posiedzieli chwilę, nie było go, więc pojechali. Potem mąż wrócił i mnie bił.
A potem ja uciekłam. Wyszłam, kiedy nie było go w domu. Schowałam się w jakimś wynajętym na szybko mieszkaniu, za granicą znalazłam pracę, wyjechałam, uzbierałam na adwokata. I po jakimś czasie wróciłam, żeby oficjalnie wziąć rozwód. Powiedziałam sobie wtedy, że nie chcę od mojego oprawcy żadnych dóbr materialnych, choć mieliśmy ich sporo. Mogłam walczyć o podział majątku, o środki, które pozwoliłyby mi na spokojne życie. Ale bez roszczeń było prościej się rozwieść. Ten spokój był dla mnie ważniejszy niż pieniądze.
Do dziś żyję trochę tu i tu – dwa miesiące w Niemczech, dwa miesiące w Polsce. Po mojej ucieczce, raz, nie tak dawno, spotkałam go na mieście. Widziałam jak siedzi za kierownicą samochodu, dokądś jechał. I ja wtedy, na środku miasta, w biały dzień i wokół mając ludzi, dostałam strasznej biegunki. Ze strachu przed nim. Wiem, to nie jest przyjemne słuchać takich rzeczy, ale o tym nie można, nie wolno milczeć.
Nie ma co podnosić larum, żeby zmieniać polskie przepisy. Przepisy w Polsce są dobre, ale co z tego, skoro służby tak rzadko je stosują? Tak jakby wszyscy uparli się, by chronić sprawcę, a nie ofiarę. Policja działa w białych rękawiczkach. Niby są jakieś procedury. One niby są wypełniane. Ale tak naprawdę nie dzieje się nic.
W Polsce nie traktuje się przemocy jako przestępstwa. Wie pani co jest na to najlepszym dowodem? To, że tak wielu ludzi milczy i odwraca oczy. I tych cywilnych, i tych ubranych w mundury. A milczeć nie wolno, bo milczenie oznacza akceptację.
I jeszcze jedno – nigdy nie jest za późno na nowe życie. Dwa miesiące temu przeszłam zabieg waginoplastyki, lekarze na powrót otworzyli mi pochwę. Widzi pani, kiedyś nie miałam marzeń, a dziś marzę. Przede wszystkim o tym, żeby się nie bać, tylko normalnie i spokojnie żyć. I o tym, że spotkam kiedyś kogoś, przy kim poczuję się bezpieczna i komu zaufam. Wegetowałam przez wiele lat, teraz chcę żyć.
Z danych opublikowanych na stronie antyprzemocowej kampanii "Kocham. Szanuję" wynika, że w Polsce prawie milion kobiet rocznie doznaje różnych form przemocy. Co trzecia kobieta w kraju przynajmniej raz w życiu doznała przemocy. Wskutek niej, co roku, ginąć może w kraju nawet 400 Polek. A jednak tylko 20 proc. oficjalnie zgłoszonych sprawców przemocy zostaje skazana. Reszcie z nich – m.in. wskutek nazbyt zachowawczych działań organów państwowych – przestępstwo przemocy uchodzi na sucho. Komisariat policji, do którego bohaterka przez wiele lat zwracała się z prośbą o pomoc, a także prokuratura i sąd właściwy dla miejsca zamieszkania kobiety, odmówiły nam komentarza w sprawie.
Imię bohaterki na jej prośbę zostało zmienione.
Cytowane w tekście dane pochodzą ze strony www.kochamszanuje.pl.
Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, napisz do autorki: malgorzata.golota@grupawp.pl .
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl