Alicja Tysiąc do końca wspierała kobiety i walczyła o dostęp do legalnej aborcji. "Piekło kobiet nie zaczęło się przecież rok temu" - mówiła
Alicja Tysiąc zmarła w wieku 50 lat. Przegrała walkę z COVID-19. Ponad 20 lat temu odmówiono jej aborcji, choć była w ciąży zagrażającej życiu i zdrowiu. Gdy Polską wstrząsnęła tragedia 30-letniej Izabeli z Pszczyny, udzieliła Wirtualnej Polsce wywiadu. Przypominamy, co powiedziała nieco ponad miesiąc przed śmiercią.
Klaudia Stabach, WP Kobieta: Co pani pomyślała, słysząc o śmierci ciężarnej Izabeli w szpitalu w Pszczynie?
Alicja Tysiąc: Byłam i jestem bardzo zła, czuję bezsilność i duży smutek po śmierci tej młodej kobiety. Czytałam, że miała już jedno dziecko. To tragedia więcej niż jednej osoby. Nie potrafię też nie czuć gniewu. Myślę o tych wszystkich ludziach, którzy do tego doprowadzili. To są potwory w ludzkiej skórze. W imię swojej religii, swojej ideologii, krzywdzą inne osoby. Cały czas zadaję sobie pytanie: dlaczego? Czy próbują sobie kupić miejsce w niebie? Czy naprawdę wierzą w to, że zakaz aborcji jest dobry? Czy robią to z wyrachowania, dla głosów fanatyków religijnych?
Czuję też bezsilność i frustrację. Piekło kobiet nie zaczęło się przecież rok temu. Zakaz aborcji wprowadzono w 1993 roku. Agata Lamczak zmarła w 2004 roku, też na sepsę.
Obecnie obowiązujące prawo jest bestialskie, ale nie dajmy sobie wmówić, że to tylko PiS i trybunał Julii Przyłębskiej. Gdy rząd próbował zliberalizować prawo, to zablokował to poprzedni Trybunał Konstytucyjny, gdy prezesem był Andrzej Zoll. Latami powtarzano nam, że tak zwany kompromis jest dobry, tyle że stroną kompromisu nie były kobiety. Za naszymi plecami politycy dogadali się z Kościołem i praktycznie zabronili aborcji. "Kompromis" nigdy nie działał, bo gdyby działał, Agata Lamczak żyłaby teraz. Moja historia też rozegrała się za czasów "kompromisu".
22 lata temu była pani w ciąży zagrażającej zdrowiu i życiu. Co czuje w takich momentach kobieta? Pamięta pani chwile tuż przed porodem?
Tego, co przeżyłam, nie da się opisać. Nie znam na to słów. Strach towarzyszył mi dzień i noc, bałam się o swoje zdrowie, o swoje życie. Bałam się, co będzie, jeśli umrę, miałam dwójkę malutkich dzieci. Nie wiedziałam, co z nimi będzie, jeśli umrę przy porodzie.
Przed porodem pożegnałam się ze wszystkimi, a idąc na salę operacyjną – płakałam. Nie ze szczęścia, tylko z bólu i ze strachu.
Uniemożliwienie pani wykonania aborcji miało długofalowy wpływ na pani dalsze życie? Który aspekt jest szczególnie bolesny?
Straciłam to, co w życiu najcenniejsze: zdrowie. Państwo przyznało mi najniższą rentę z tego powodu i to wszystko. Nigdy nie usłyszałam słowa "przepraszam". Z renty nie jestem w stanie się utrzymać ani leczyć. Nie straciłam wzroku całkowicie tylko dzięki darczyńcom – dzięki ich wpłatom na zbiórki stać mnie na kolejne operacje, na rehabilitację, na leki. Inaczej już od dawna bym nie widziała.
Boli mnie, że wciąż muszę prosić obcych ludzi o pomoc, czasem nie wiem, jak prosić, bo przecież darczyńcy okazali mi już tyle serca. Dzięki poprzedniej zbiórce udało się sfinansować dwie operacje, a tu przyszło pogorszenie i znów stanęłam przed ryzykiem całkowitej utraty wzroku. To jest właśnie najgorsze, zniszczeń, które powstały w moim organizmie wskutek tamtego porodu, nie da się cofnąć. Już zawsze będę osobą niepełnosprawną. Mogę tylko ratować te resztki wzroku, które mi zostały. A to jest dla mnie tym bardziej ważne, że opiekuję się 3-letnią wnuczką po śmierci jej mamy.
Przez długie lata walczyła pani o sprawiedliwość. W końcu się udało?
Moja walka trwała i trwa nadal. Nie spotkałam się ze sprawiedliwością, bo nikt nie zwróci mi zdrowia. Z niską rentą i ogromnymi kosztami leczenia nie miałam też szans na godne życie.
Jak wyglądały pani starania? Jak była pani traktowana przez polskie sądy, prokuraturę?
Walcząc o swoje prawa, wszędzie byłam traktowana jak intruzka. W sądzie, w prokuraturze, w Izbie Lekarskiej. Czułam, że jestem na przegranej pozycji, ale nie poddałam się. Prokuratura umorzyła sprawę. Dopiero Europejski Trybunał Praw Człowieka rozpatrzył moją skargę. Poród miał miejsce w 2000 roku, wyrok trybunału zapadł w 2007 roku.
Czy da się w Polsce wywalczyć szacunek dla kobiety, która chciała wybrać aborcję zamiast swojej śmierci?
W Polsce kobiety nie mają prawa decydować o swoim zdrowiu i życiu. Są pozostawione same sobie – na szczęście mamy sieć wsparcia, grupy takie jak Aborcja Bez Granic. Jednak to nie zmienia faktu, że zdane na polskie państwo ryzykujemy śmiercią. Aborcja jest prosta i bezpieczna na wczesnym etapie ciąży, ale jeśli w zaawansowanej, często przecież chcianej ciąży, trafimy do szpitala z powikłaniami, jesteśmy bezradne, zdane na pomoc innych. I jeśli lekarz będzie bał się kary, to konsekwencje poniesiemy my.
Gdybyśmy chociaż miały prawa do decydowania o sobie, byłoby łatwiej, ale nie mamy nawet tego. A szacunek? Przyzwolenie na obelgi jest ogromne. Działaczki pro-choice nazywa się morderczyniami, opowiada się o nas koszmarne rzeczy. Nie trzeba nawet przejść aborcji, wystarczy popierać prawo do niej. Osoby dzielące się historią swoich aborcji są niezwykle odważne.
Rozmawia pani ze swoimi dziećmi na temat tego, co stało się 22 lata temu i o tym, jak dzisiaj wygląda rzeczywistość po wyroku TK ws. zaostrzenia prawa do aborcji?
Rozmawiam z dziećmi o wszystkich sprawach. To już młodzi dorośli, przerażeni tym, co dzieje się w naszym kraju. Moje córki w ogóle nie chcą mieć dzieci, za bardzo boją się tego, co mogłoby je spotkać.
Organizacje katolickie zaczęły panią atakować. Teraz to samo spotyka rodzinę zmarłej kobiety. Jest pani zaskoczona?
Niestety nie jestem zaskoczona. I niestety nie mam słów pocieszenia – z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że będzie tylko gorzej. Że ich walka będzie trwała tak długo, jak żyją. Minęło ponad 20 lat, a mnie i moje dzieci wciąż zalewa hejt. Jesteśmy obrzucani wyzwiskami, dostajemy groźby, zdarzają się rękoczyny. Najgorzej było, kiedy dzieci były małe, a inni nastawiali je przeciwko mnie – opowiadali, że mama jest morderczynią albo że ich nie kocha. Nie rozumiały, co się działo, dlaczego ktoś mówi im takie okropne rzeczy.
Od kilku dni trwa ogromne poruszenie, Polki znowu wyszły na ulice strajkować. Czy wierzy pani, że sprawa Izabeli w końcu otworzy oczy rządzącym?
Chciałabym mieć taką nadzieję, ale straciłam ją już dawno. Przecież rządzący mówią wręcz o zaostrzeniu prawa – chcą zabronić aborcji w przypadku ciąży z gwałtu, która teoretycznie jeszcze jest legalna. Kara za aborcję ma być ponad dwukrotnie wyższa niż kara za gwałt! 25 lat więzienia wobec 12 lat.
Wyjątki od zakazu aborcji nie działają. Zakaz paraliżuje lekarzy, którzy boją się podejmować decyzje o przerwaniu ciąży, bo boją się, że stracą prawo do wykonywania zawodu czy nawet trafią do więzienia. I tak długo, jak lekarze będą się bali, ciężarne będą cierpieć, tracić zdrowie i umierać.
Mam natomiast nadzieję, że rozmowa o tej sytuacji otworzy oczy społeczeństwu. Walka o prawo do aborcji to nie jest "kwestia światopoglądowa". Ludzie muszą zrozumieć, że prawo do aborcji ratuje realne życia, a zakaz aborcji – te życia odbiera.
Co poradziłaby pani rodzinie zmarłej Izabeli?
Łączę się z rodziną w bólu i składam kondolencje. Wiem, że tego bólu nie da się opisać. Moją radą jest, by walczyli o sprawiedliwość. Moim zdaniem to było morderstwo z premedytacją! Osoby odpowiedzialne za to powinny zgnić w więzieniu. Problem polega na tym, że prawdziwie odpowiedzialni – ludzie, którzy uchwalili to bestialskie prawo – pozostaną bezkarni, bo przecież nie ukarzą sami siebie. Fanatycy już teraz próbują kłamać, że ten przypadek nie miał nic wspólnego z zakazem aborcji – choć dokładnie przed tym ostrzegałyśmy rok temu. Nie wierzcie im.
Jeśli chcą państwo wesprzeć Alicję Tysiąc, link do zbiórki TUTAJ.
Drogie użytkowniczki, mamy dla Was otwartą rekrutację do testowania kosmetyków marki Ziaja. Jeśli macie ochotę dostać zestaw kosmetyków i sprawdzić, jak działają, zgłoszenia zbierane są Tutaj