Budżetówka, czyli liczymy na pasjonatów. "Satysfakcją nie opłaci się rachunków"

- Muszę mieć kompetencje "od Sasa do Lasa" i z jednej strony szkolę ludzi z katalogowania, a z drugiej sprzątam bibliotekę, bo nie ma sprzątaczki. Nie mam z tym problemu, tylko tracę wtedy cenny czas, który mogłabym poświęcić na coś innego - mówi w rozmowie z WP Gabriela, pracownica biblioteki powiatowej.

"Marsz Gniewu" w Warszawie
"Marsz Gniewu" w Warszawie
Źródło zdjęć: © East News | Wojciech Olkusnik

29.09.2023 | aktual.: 12.07.2024 22:33

Choć jeszcze kilka lat temu stabilna "posadka" urzędnika wydawała się dobrą opcją dającą stabilne zatrudnienie, obecnie kojarzy się przede wszystkim z niskimi pensjami, które nie rosną tak szybko, jak te na rynku korporacyjnym. Narastająca frustracja i w wielu miejscach zwiększanie liczby obowiązków bez wzrostu wynagrodzenia, doprowadziła do "Marszu Gniewu" pracowników budżetówki, którzy przeszli ulicami Warszawy, zwracając uwagę na swoją sytuację.

Różne źródła finansowania, podobne problemy

O sam strajk zapytałam znajomego, który pracuje w jednym ze śląskich urzędów miasta. Prosząc o anonimowość, jak większość moich rozmówców, przyznał, że oficjalnie nie mogą strajkować, a obecni w Warszawie pracownicy samorządowi mogli wziąć w nim udział na zasadzie solidarności z pozostałymi urzędnikami.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

- My dostajemy pieniądze na podstawie budżetu zatwierdzonego przez prezydenta danego miasta. I choć wszyscy zarabiamy słabo, to urzędnik miejski nie ma co strajkować przed parlamentem. Ciężko jest się zrzeszyć, bo w Katowicach decyduje prezydent Katowic, a w Warszawie prezydent stolicy - mówi.

Przyznaje jednak, że sam dostrzega plusy tej pracy, czyli przede wszystkim stabilność.

- Nikt cię nie wyrzuci ot tak. Godziny są sztywne, nie robią problemu, gdy bierzesz wolne czy opiekę na dziecko. To wciąż plus, choć płacą... Wiesz jak - podsumowuje.

Podobne słowa słyszę od wszystkich moich rozmówców.

"To nie powinien być marsz gniewu, a płaczu"

O problemach i słabym wynagradzaniu na uczelniach publicznych słyszy się od dłuższego czasu. Zarobki zarówno wykładowców, jak i w administracji znacząco różnią się od tego, co proponuje rynek komercyjny.

Jak mówi mi pracownik jednego z krakowskich uniwersytetów - problemem nie jest to, że osoby zarabiające najmniej ze względu na wzrost płacy minimalnej dostają coraz więcej, ale fakt, że pensje osób, które ze względu na odpowiedzialność i kompetencje powinny być lepiej opłacane, praktycznie stoją w miejscu.

- Początkujący pracownik gospodarczy zarabia tyle, co początkujący asystent na uczelni, a wymagania na te stanowiska różnią się diametralnie. Dlatego świeżo upieczony magister z potencjałem naukowym wybierze korporację - mówi.

- To jednak nie tylko problem pensji, ale całej edukacji. Jak mam być wiarygodnym wykładowcą przedmiotów związanych np. z zarządzaniem czy biznesem, zarabiając niewiele ponad minimalną krajową? Co myśli o mnie student, który w korporacji już dostaje tyle, co ja po dwóch fakultetach, z dwoma językami obcymi i doktoratem? - komentuje.

Sytuacja pracowników administracyjnych uczelni także nie jest wesoła, a awanse - jak mówi mój rozmówca - odbywają się najczęściej na poziomie referent-starszy specjalista, przez wszystkie kolejne stopnie. Każdy z nich to podwyżka o ok. 100-200 zł brutto.

- Gdyby nie dodatki stażowe od piątego roku pracy, nie sądzę, by ktoś po 30-tce był w stanie utrzymać się z gołej pensji na uczelni – przyznaje i stwierdza, że dla niego warszawski "Marsz Gniewu" to polityka:

- Dla mnie nie powinien być marszem gniewu, a płaczu, bo na gniew wśród pracowników naukowych i administracyjnych uczelni nie ma już siły. My uczestniczymy w marszu płaczu każdego dnia, w drodze do pracy. Tyle że idziemy w ciszy.

Gdy pytam, czy nie lepiej zmienić pracę, słyszę, że jeszcze nie chce rezygnować. Zastanawia się jedynie, na ile wystarczy mu pasji.

Wielozadaniowość. "Od Sasa do Lasa"

W Warszawie protestowali też pracownicy Biblioteki Narodowej, zwracając uwagę na problemy tego typu placówek. Jak mówi mi Gabriela, pracownica biblioteki powiatowej w Małopolsce – jej zawód wciąż postrzega się przez pryzmat stereotypów, choć już od dłuższego czasu biblioteki nie są jedynie miejscami wypożyczającymi książki.

- Oczywiście gromadzenie, ewidencjonowanie, opracowywanie i udostępnianie zbiorów to podstawowe zadania, jednak poza tym oczekuje się, że biblioteka będzie też centrum edukacji, rozrywki i kultury. To brzmi super i w dużych miastach jest pewnie osiągalne. W małych gminach człowiek zderza się z brakiem pieniędzy i ludzi, którzy przy innych obowiązkach sporej biurokracji zwyczajnie nie mają na to czasu – wylicza.

Gabriela zajmuje się też m.in. prowadzeniem mediów społecznościowych, przygotowywaniem grafik czy pisaniem wniosków o dofinansowania projektów.

- Kończąc polonistykę, nie sądziłam, że będę musiała nauczyć się pisać takie wnioski, a one ratują nasz budżet. Gmina ma inne wydatki, a gdy gdzieś trzeba uciąć, to wiadomo, że z kultury. Więc muszę mieć kompetencje "od Sasa do Lasa" i z jednej strony szkolę ludzi z katalogowania, a z drugiej sprzątam bibliotekę, bo nie ma sprzątaczki. Nie mam z tym problemu, tylko tracę wtedy cenny czas, który mogłabym poświęcić na coś innego – opisuje.

"Satysfakcją nie opłaci się rachunków"

Gabriela przyznaje, że dodatkowe projekty nie zawsze są płatne. Za jeden - kilkumiesięczny - dostała jednorazowo ok. 400 zł brutto. Jej pensja, mimo wielu obowiązków, od pięciu lat wzrastała głównie ze względu na zmianę najniższej krajowej. Inne podwyżki wynosiły ok. 100 zł brutto i gdyby nie wspólne gospodarstwo domowe z mężem, nie stać by jej było na samodzielne życie w Krakowie.

Jak mówi - czasami myśli o zmianie, ale nie branży, tylko samej placówki.

- Ja swoją pracę po prostu lubię. Pięć lat temu świadomie rzuciłam wykańczającą mnie korporację. Mam satysfakcję, gdy słyszę od rodziców w gminie, że dzieci chętnie wracały na wakacyjne zajęcia. Zdaję sobie jednak sprawę, że satysfakcją nie opłaci się rachunków, a do takiej pracy idą albo pasjonaci, najlepiej z drugą pensją w domu, albo osoby, które nie mają się gdzie podziać - podsumowuje.

Więcej obowiązków, pieniądze te same

Ze wzrostem liczby obowiązków i brakiem adekwatnych podwyżek nie raz zetknęła się też pani Małgorzata, pracownica jednego z wojewódzkich inspektoratów Państwowej Inspekcji Ochrony Roślin i Nasiennictwa. W ciągu kilku lat, oprócz zadań ustawowych, doszły inne, wynikające m.in. z rozwoju rolnictwa ekologicznego czy powszechności GMO.

- W pewnym momencie przejęliśmy np. nadzór nad nawożeniem, a wynagrodzenia nie wzrosły. Było to dla nas o tyle zaskakujące, że służba, która się pozbyła tego zadania, jak sprawdziliśmy w informacjach publicznych, dostała ok. 30 milionów. Ktoś się chyba pomylił - mówi.

Pani Małgorzata zwróciła też uwagę na różnice płac w poszczególnych regionach kraju.

- Województwa położone na północy Polski mają bardzo dużo zadań, czasem więcej niż inne, a w tabeli zarobków jesteśmy na samym dole. Czym się więc różni nadzór nad pszenicą między wschodem a zachodem Polski? Jeszcze całkiem niedawno między pracownikami poszczególnych województw było nawet 1 tys.-1,5 tys. zł różnicy na etacie – komentuje.

Brak chętnych do pracy

Niskie zarobki sprawiają, że wykształceni ludzie nie chcą tu pracować.

- Wiele osób przychodzi i szybko odchodzi. Kilka lat temu na jedno miejsce było 10 chętnych. W tej chwili na cztery nabory albo nikt się nie zgłosił, albo nie podjął pracy, ponieważ wymagania są nieadekwatne do zarobków. Do niedawna nasze pensje były poniżej minimalnej krajowej, więc jak ma tu przyjść człowiek po studiach? - komentuje pani Małgorzata.

Przyznaje, że miewa momenty zwątpienia i w ciągu swojej kariery na trzy lata zmieniła miejsce pracy, jednak po jego likwidacji wróciła do wyuczonego zawodu, który - jak mówi - sprawia jej ogromną satysfakcję.

- Zdaję sobie sprawę, że ze względów finansowych najrozsądniej byłoby zmienić pracę, ale kto ma to robić, jak nie ja, osoba po konkretnych studiach? Mam też w sobie poczucie obowiązku. Jestem z małej miejscowości, więc może my tu mamy jakoś szczególnie wykształconą miłość do tych "małych ojczyzn" - mówi.

- Zresztą tu, w przeciwieństwie do dużych miast, trudniej o stałą pracę, a zawężony rynek jest składową tej decyzji. Dodatkowo, jeśli jedna osoba w związku zarabia, a druga pracuje w budżetówce, zwiększa się szansa otrzymania kredytu. Stała, ośmiogodzinna praca i bezproblemowe urlopy są ważne, np. gdy się ma dziecko – podsumowuje.

Joanna Bercal-Lorenc, dziennikarka Wirtualnej Polski

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (440)