„Dziecko wiedziało, że będziesz okropną matką”. Takich komentarzy wysłuchują kobiety po poronieniach
- Dziecko wiedziało, że będziesz okropną matką, więc postanowiło się wydostać na własnych warunkach – napisała na Twitterze jedna z internautek po tym, jak piosenkarka Lily Allen przyznała, że po stracie dziecka cierpi na zespół stresu pourazowego. To, co dla wielu kobiet jest najbardziej traumatycznym przeżyciem, dla wielu internautów jest powodem do żartów.
Zaczęło się od kłótni o politykę. Lily Allen lubi prowokować i nie raz naraziła się już internautom. Nie owija w bawełnę, otwarcie wyraża swoje zdanie na temat Brexitu czy polityki Wielkiej Brytanii względem uchodźców. Tym razem burza zaczęła się po tym, jak postanowiła walczyć z przekonaniem, że przez emigrantów i muzułmanów wydłużają się kolejki w szpitalach.
Część obserwatorów postanowiła odpowiedzieć jej w okrutny sposób – przypomnieli, że dwukrotnie poroniła, więc nie powinna wypowiadać się na temat służby zdrowia. Allen nie zostawiła tych komentarzy bez odpowiedzi.
- Leżałam na szpitalnym łóżku z częściowo wystającym z mojego ciała martwym synem między nogami przez 10 godzin! Przeszłam przedwczesny poród. Mój syn udusił się w macicy pępowiną, która owinęła mu się wokół szyi - napisała na Twitterze.
Piosenkarka przyznała, że od lat cierpi na zespół stresu pourazowego, a utratę dzieci okupiła ciężką depresją i leczeniem psychiatrycznym. Tych, którzy mimo wszystko postanowili dalej znęcać się nad piosenkarką, trudno nazywać „internetowymi trollami”. Te osoby zdecydowanie przekroczyły wszystkie możliwe granice przyzwoitości, rozsądku i zwykłej ludzkiej wrażliwości.
- Może gdybyś nie napompowała swojego ciała prochami, to byś nie poroniła - pisze jeden z internautów.
- Dziecko wiedziało, że będziesz okropną matką, więc postanowiło się wydostać na własnych warunkach – skomentowała wypowiedź piosenkarki inna osoba.
Inni z kolei nie dowierzają Allen, że faktycznie zostawiono ją na aż 10 godzin w połowie porodu martwego dziecka. - Kłamczucha - czytamy na profilu Brytyjki. Musiała tłumaczyć się nawet z tego, że rzeczywiście doszło do poronienia.
W 2007 roku piosenkarka zaszła w ciążę. Miała wówczas 24 lata. Kilka miesięcy później do mediów trafiły informacje, że straciła dziecko. W 2010 roku sytuacja się powtórzyła.
- Nie mogłam nawet wyrazić wszystkich emocji, jakie miałam w głowie, a miałam wydać oficjalne oświadczenie odnośnie mojego poronienia. Współczuli mi przez jakieś pięć dni, a potem wszyscy zapomnieli, co mi się przytrafiło - opowiadała później w jednym z wywiadów. - Nie mogłam sobie z tym poradzić.
- Tydzień przed terminem porodu, do którego nie doszło, chciałam mówić tylko o dziecku, ale wiedziałam też, że nie powinnam. Pracowałam cały czas. Stale jestem na terapii, ale wtedy mi to naprawdę pomogło. Zaczęłam sobie jakoś z tym radzić i żyć dalej, ale czasami wciąż dopadają mnie smutne myśli i zaczynam dumać. To wydarzenie wiele u mnie zmieniło - dodała.
Podwójna trauma
Nie wiemy, jakim trzeba być człowiekiem, by pisać takie rzeczy, ale to zdarza się nagminnie. Historia Allen nie jest odosobnionym przypadkiem. Można powiedzieć przecież, że padła ofiarą klasycznego hejtu ze strony anty-fanów. Tyle że takie historie dzieją się na wielu porodówkach i nie tylko w życiu celebrytów.
W ubiegłym roku o poronieniu opowiedziała Agnieszka Woźniak-Starak. - Nie mówiłam o tym nigdy. Robię to po raz pierwszy, ale parę lat temu poroniłam w szóstym tygodniu. Nie planowaliśmy z moim byłym mężem tej ciąży, ale bardzo się oboje cieszyliśmy i bardzo przeżyliśmy to, co się później zdarzyło. I może to był właśnie początek końca mojego małżeństwa. Potwornie to przeżywałam. Bardzo chciałam, ale nie wyszło – powiedziała prezenterka w wywiadzie dla magazynu „Pani”.
Niedługo później w komentarzach mogła dowiedzieć się m.in.: że pewnie i tak zrobiła skrobankę, bo kto tam uwierzy celebrytce, że dziecka nie chciała („Jak ona się nie wstydzi dziś opowiadać o tym. Nie chciała dzieci i pewnie się cieszyła, a teraz piep..y, że straciła”), a także, że nic nie wie o kobiecej anatomii, bo jak to ronić w 6. tygodniu („6. tydzień poronienie? To tylko spóźniona miesiączka. Ta Szulim powinna się pouczyć o fizjonomii kobiety zanim powie takie bzdury i to publicznie”).
Dla kobiety utrata nienarodzonego dziecka to trauma na całe życie. Zdarza się, że lekarze nie mówią matce o tragicznym stanie noworodka i nie pozwalają nawet pożegnać jej się z dzieckiem. Wciąż zdarza się, że kobiety, które poroniły, kładzione są na jednej sali razem z paniami spodziewającymi się dziecka lub mamami, które właśnie urodziły. Nikt nie myśli o tym, co czuje osierocona matka oraz jaki ból sprawia słuchanie płaczu noworodków.
U niektórych przyczynia się to do silnej depresji. I wpływają na to nie tylko komentarze, z jakimi muszą się potem zmagać, ale i sam pobyt w szpitalu potrafi odcisnąć swoje piętno.
W szpitalu w Starachowicach pozostawiona bez opieki kobieta rodziła na podłodze martwe dziecko. Rodzącą, mimo jej dramatu i cierpienia, nie zainteresowali się ani lekarze, ani dyżurujące położne. Takich sytuacji jest więcej. – Poroniłam w 14. tygodniu ciąży. Lekarze położyli mnie na patologii ciąży i kazali czekać, aż organizm się sam oczyści. Wokół mnie pełno kobiet w ciąży. Do mnie co jakiś czas przychodziła pielęgniarka i sprawdzała pod kołdrą, czy jest już „płodzik” – opowiada jedna z internautek w grupie „Dziewuchy Dziewuchom”.
W studiu #dzieńdobryWP 31-letnia kobieta opowiedziała ostatnio Małgorzacie Ohme, jak wyglądało jej poronienie. A roniła 4 dni. Z każdym dniem ból był coraz gorszy. – Ja wtedy normalnie pracowałam. Mimo że w Polsce kobiety, które poronią, mają prawo do 8-tygodniowego urlopu macierzyńskiego, to ja tego prawa nie miałam. W mojej branży etat to rzadkość, więc takie rzeczy mi nie przysługiwały. Nikt nie zaproponował mi pomocy. Ginekolog o niczym nie wspomniał – mówi.
Małgorzata Żochowska-Krowicka straciła syna w piątym miesiącu ciąży, jak opowiada, pobyt w szpitalu był dla niej traumą. Zamiast na patologię ciąży trafiła na oddział ginekologiczny, choć wiadomo było, że ciąża jest zagrożona. – Wiedziałam, że syn umrze. To była kwestia czasu – mówiła w programie „Dzień Dobry TVN”.
- Zostałam strasznie potraktowana. Czułam się jak śmierdzące jajo, z którym nie wiadomo, co zrobić, gdzie położyć. Pielęgniarki nie chciały mi nawet podać zastrzyku przeciwbólowego. Jak zaczęłam wydawać dźwięki z bólu, to ktoś kopnął w drzwi, żeby je zamknąć. Męża wyrzucili, bo o 21.00 skończyły się wizyty. Nie chciał mnie zostawić, to przyszli zaraz ochroniarze i go odprowadzili do drzwi – opowiadała.
Kiedy ten materiał ukazał się w sieci, w komentarzach można było przeczytać: „Naprawdę musiała pani przeżyć okropną traumę, skoro mówi pani takie bzdury”, „Poronienie to nie dziecko”, ale i to – „Osoby nieznające ludzkich cierpień, w ogóle nie powinny udzielać komentarzy. Osobiście łączę się w cierpieniu matki, dla której najprawdziwszą prawdą jest trauma, którą przeżyła w związku z utratą dziecka”.
W Polsce nawet 15 proc. ciąż kończy się poronieniem. Problem ten dotyczy blisko 40 tys. par, choć z roku na rok liczby te są coraz mniejsze. – Można powiedzieć, że nawet co 2 kobieta, która ma potomstwo, kiedyś doświadczyła poronienia. To problem bardzo złożony. Kobiety zostają z tym same, są rzucone w otchłań machiny administracji medycznej – mówił w programie #dzieńdobryWP ginekolog Jacek Tulimowski.