E-nauczyciele dla e-dzieci
Usłyszałam ostatnio zabawną informację. Podobno Polska otrzymała ze środków unijnych mnóstwo kasy na wspaniały projekt pod roboczą nazwą „Cyfryzacja polskich szkół”. Pierwsze miliony już zostały wydane, teraz zasoby idą już w miliardy.
18.11.2013 23:27
Usłyszałam ostatnio zabawną informację. Podobno Polska otrzymała ze środków unijnych mnóstwo kasy na wspaniały projekt pod roboczą nazwą „Cyfryzacja polskich szkół”. Pierwsze miliony już zostały wydane, teraz zasoby idą już w miliardy.
Będą e-podręczniki i różne inne takie e-gadżety, dużo pracy z komputerem, bo przecież trzeba się rozwijać, dużo klikać i być hej do przodu w tej naszej edukacji. Sześciolatki już tu są, siedzą i czekają w zatłoczonych świetlicach aż ktoś im pokaże, dlaczego z takim zacięciem i uporem wysyła się ich do tego – podobno wspaniałego – miejsca zwanego szkołą.
Brzmi to cudownie. Wspaniale. Imponująco. Poważnie. Cyfryzacja – wielkie słowo. Kryje się za nim wielkie przedsięwzięcie. Tylko czy na miarę polskich szkół?
Nie mam nic przeciwko cyfryzacji, tak jak nie mam nic przeciwko wysyłaniu sześciolatków do szkoły. Drażni mnie jednak sposób wprowadzenia reformy, którą przeforsowano, ignorując w dość arogancki sposób wątpliwości, a potem ostre protesty rodziców, a także możliwości szkolnych placówek, nie zawsze gotowych na przyjęcie młodszych podopiecznych. Mam więc również problem, kiedy słyszę, że wyda się 1,5 mld złotych na kolejny edukacyjny projekt. Wydaje mi się, że wciąż więcej powinno się wydać na nowe, podstawowe wyposażenie szkół, na zajęcia dodatkowe i na szkolenia nauczycieli, którzy chyba nie wszyscy na cyfryzację są gotowi. I pewnie na parę innych spraw (domyślam się, że każdy rodzic ma swoją listę).
Wiem, że szkolenia dla nauczycieli są podobno przewidziane, ale ich uczestników nazwano tworem językowym, który wywołuje u mnie ciarki: e-nauczyciele. Brrr...
Nie wiem jak miałaby wyglądać cyfryzacja w szkołach, w których lekcje informatyki na przykład w klasach młodszych często ograniczają się do przedstawienia oczywistości (tu włączamy, tu klikamy, a teraz was dzieci przepraszam, bo coś mi nie działa) i grania na stronach internetowych. To dzieciaki ery cyfryzacji, więc częściowo materiał mają już opanowany dzięki rodzicom. Komputer to dla nich często codzienność, najczęściej minimum jeden jest w domu i kusi grami i nie tylko. Dzieci wiedzą, co to Facebook i YouTube, i nk. Objaśnianie im, jak używać myszki komputerowej i jak włączyć komputer czy uruchomić Internet, to trochę za mało. A pozwalanie im na granie to z kolei pójście na łatwiznę. Marzą mi się lekcje, które jednocześnie objaśnią zagrożenia związane z Internetem; wytłumaczą czego się wystrzegać, jak się chronić, czym może skończyć się nieostrożne podawanie swoich danych. Może gdzieś tam w Polsce są takie zajęcia. Zazdroszczę.
Ale niektórzy rodzice pewnie zazdroszczą mojemu dziecku, które ma chociaż w szkole salę komputerową i komputer w domu. Nie wszyscy mają tak dobrze, niektórzy na kontakt z „cyfryzacją” mogą liczyć tylko odwiedzając bibliotekę lub kafejkę internetową, jeśli oczywiście mają farta i takowa w okolicy istnieje. Gdzieś w zakamarkach pamięci brzdęka mi uparcie takie fajne hasło o laptopie dla każdego ucznia, ale nie będę się w to zagłębiać, bo to jakieś zamierzchłe czasy, a w ogóle kto to widział rozliczać polityków z obietnic wyborczych.
Mam też problem z cyfryzacją, ponieważ kontakt z nauczycielami prowadzę poprzez dzienniczek córki. W XXI wieku. Serio. Kontakt mailowy jest niemożliwy, ponieważ żaden nauczyciel nie ma skrzynki mailowej przeznaczonej do kontaktu z rodzicami (a może nie chce mieć?). Zaczęłam już rozważać kupno gołębia pocztowego, może będzie szybciej. Czekanie codziennie na powrót córy ze szkoły i przeczytanie kolejnego wpisu nauczycielki to zawsze pewien dreszczyk emocji, ale wolałabym mniej dreszczyków, a więcej konkretów. Wiem o tym, że nie jestem w tym korespondencyjnym skansenie osamotniona. E-nauczyciel, który boi się maila? Czujecie ten zgrzyt?
Mam nadzieję, że cyfryzacja oznacza też, że będzie więcej komputerów dla nauczycieli, którzy podobno ustawiają się teraz w kolejkach, żeby wypełnić dziennik elektroniczny. Byłoby też fajnie, gdyby pomimo tej oszałamiającej komputerowej rewolucji zapewnić kilka drobnych udogodnień niezwiązanych z cyfryzacją. Byłoby super, gdyby zajęcia z WF-u NIGDY nie odbywały się na korytarzach, a za przyrządy nie służyły piłki lekarskie i materace pamiętające kilkanaście roczników wstecz. Byłoby cudownie, gdyby ktoś w końcu przyjrzał się jadłospisom szkolnych stołówek (przedszkolnych zresztą też). Makaron z kiełbasą, bigosy, łazanki, nuggetsy, paluszki rybne, ziemniaki z masłem... Tutaj żadna surówka nie zrównoważy kalorycznych bomb. Wychowanie fizyczne na zimnym szkolnym „łączniku” plus menu rodem z koszmarów dietetyka nigdy nie będzie się równać „szczupły uczeń”. Czy też „zdrowy uczeń”. To się nie może udać. Posadźmy karmionych tego typu paszą uczniów przed komputerami, zniechęćmy już ich do końca przestarzałym programem
zajęć z WF-u, i co dostaniemy? Cyfrowe potwory z nadwagą. Tego się boję.
Mam obawy, że jeśli do szkół wprowadzi się e-podręczniki tłumaczone przez e-nauczycieli, to wszystko to, czego dzieciaki nauczą się z mozołem w pierwszych latach szkoły pójdzie w cholerę. Cała motoryka mała, ćwiczenie pamięci, nauka ortografii, czytania ze zrozumieniem. Tak, to naprawdę się łączy. Nie panikuję, tylko się zastanawiam. Skupienie się na wszystkim co „e-” może przerobić nam dzieci na „e-uczniów”. Jakoś mnie to nie cieszy.
Cyfryzacja w polskim wydaniu trochę mnie przeraża, bo uwielbiamy zachłystywać się takimi nowościami, żeby kogoś gdzieś tam dogonić, a nawet przegonić. A możemy się na tym nieźle poślizgnąć.