Blisko ludziEugenia Herzyk: "Nie ma sytuacji bez wyjścia"

Eugenia Herzyk: "Nie ma sytuacji bez wyjścia"

Na pierwszy rzut oka Lidka była bardzo zwyczajną kobietą. "Sumienna, punktualna, koleżeńska" - chwalili szefowie. "Równa babka" - mówiły koleżanki. "Niezła laska" - cmokali faceci.

Eugenia Herzyk: "Nie ma sytuacji bez wyjścia"
Źródło zdjęć: © 123RF
Aneta Wawrzyńczak

13.04.2012 12:22

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Na pierwszy rzut oka Lidka była bardzo zwyczajną kobietą. "Sumienna, punktualna, koleżeńska" - chwalili szefowie. "Równa babka" - mówiły koleżanki. "Niezła laska" - cmokali faceci.

Miłość? Dla Lidki to musiał być strzał. Pierwsze wejrzenie, chemia, pokrewieństwo dusz, druga połowa jabłka (albo pomarańczy, nieważne), romantyzm w mickiewiczowskim wydaniu, czyli ramię w ramię aż po grób. Chciała kochać i to bardzo.

Lidka musiała mieć faceta. "Mój słodki. Mój kochany. Mój" - mówiłaby do niego. Miała go całować, trzymać pod kloszem, podawać ciepłe bambosze i zimne nóżki w galarecie. On miał tylko ją kochać. Tak mocno, żeby załatać wyrwę, którą nosiła w sobie od małego. Bo mama i tata za mało mieli dla niej miłości.

I nagle, którejś jesieni, strzelił grom z jasnego nieba. W firmie przyjęto nowego pracownika. Magazynier. Piotrek. Ten jeden jedyny. Bajkę czas zacząć.

Pierwsza randka. Pierwszy pocałunek. Pierwsze "kocham cię". Pierwszy seks. Pierwsze przetrzepanie esemesów i połączeń w komórce Piotrka. Pierwsza kłótnia z powodu tego, co tam odkryła. Pierwsze łzy. Druga kłótnia. Pierwszy cios. Trzecia kłótnia. Pierwsze podbite oko. Czwarta kłótnia…

Kłótni było coraz więcej, bo od zimnych nóżek w galarecie Piotrek wolał zimną wódkę. A od ciepłych bamboszy - ciepłe ciała innych kobiet.

A Lidka? Tysiąc razy obiecywała sobie, że zerwie z Piotrkiem. Nie potrafiła tego zrobić. Z przerażeniem odkryła, że przez niego cierpi. Ale jednocześnie nie potrafi bez niego żyć.

Dramat wielu kobiet

Lidka wcale nie musiała mieć na imię Lidka. Mogła być Basią, Kasią, Zuzią, Jolą lub Marysią. Mogła kochać Jarka, Wiktora, Marka lub Darka. Mogła być zamożną bizneswoman lub bezrobotną na zasiłku, singielką lub mężatką. Mogła mieć lat dwadzieścia kilka lub czterdzieści parę. Mogła być każdą z nas.

I Lidkę, i każdą inną kobietę cierpiącą z miłości doskonale zrozumiałaby Eugenia Herzyk, psychoterapeutka, założycielka i prezes Fundacji Kobiece Serca, która powstała po to, by pomagać kobietom kochającym za bardzo.

Aneta Wawrzyńczak: Czym jest teraz dla Pani miłość?

Eugenia Herzyk: Dobrze, że pani powiedziała "teraz", bo kiedyś miłość także kojarzyła mi się z dwoma połówkami, ze związkiem z mężczyzną. Teraz miłość jest dla mnie energią, którą wysyłamy ze swojego serca do świata, do drugiego człowieka, do siebie. Miłość nie jest emocją, uczuciem czy seksualnym popędem, nie jest też czymś, co wiąże dwoje ludzi. To energia, która ma w sobie takie jakości, jak życzliwość, współczucie, wdzięczność, zaufanie czy wybaczanie. Prawdziwa miłość jest bezwarunkowa.

A.W.: I to niekoniecznie musi być miłość do mężczyzny? Dodajmy - tego jednego jedynego mężczyzny?

E.H.: Nie, wręcz przeciwnie. Jeśli kochamy tylko tego jednego jedynego, jeśli wydaje się nam, że tylko ten jeden jedyny jest w stanie obdarzyć nas miłością, to bazujemy na romantycznych stereotypach, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

A.W.: Czy z góry skazuje nas to na cierpienia?

E.H.: Tak, bo grozi pojawianiem się obsesji na punkcie ukochanego, panicznego lęku przed rozstaniem, całkowitym poświęceniem siebie i swojego życia, utratą własnych granic. Ogarnięte miłosną obsesją kobiety łatwo stają się ofiarami przemocy.

A.W.: Co Panią skłoniło do zmiany postrzegania, czym jest miłość?

E.H.: Zarówno doświadczenia własne, jak i zapoznawanie się z innymi przekazami na temat miłości niż te popularne, stereotypowe.

A.W.: Czy opowiada Pani swoją historię klientkom, które przychodzą do Pani na terapię? Daje jako przykład?

E.H.: Absolutnie nie. Po pierwsze, znudziłoby mi się ciągłe opowiadanie tej samej historii. Po drugie, w moim podejściu do pomagania, w terapii, którą prowadzę, nie ma na nią miejsca. Po trzecie, istnieje ryzyko, że kobieta siedząca naprzeciwko mnie zamiast poszukiwać własnej drogi rozwoju, zacznie się wzorować na mojej. Każdy człowiek ma swoje życie. To co dla mnie było dobre, wcale nie musi być dobre dla innej kobiety. Po czwarte, chronię moją prywatność.

A.W.: Skąd wziął się u Pani pomysł na stworzenie Fundacji Kobiece Serca?

E.H.: Fundacja powstała z potrzeby stworzenia miejsca, gdzie cierpiące z miłości kobiety mogłyby znaleźć profesjonalną pomoc. Ja w dużym stopniu pomogłam sobie sama, bo gdy dla siebie jej poszukiwałam, termin „kochania za bardzo” był nieznany psychoterapeutom, do których się zgłaszałam. To, co na Zachodzie jest już częścią psychologicznej wiedzy, stało się tematem licznych badań i publikacji naukowych, zostało opisane w wielu poradnikach, u nas wciąż jest obszarem bardzo mało poznanym, zarówno przez specjalistów od psychologicznej pomocy, jak i przez przeciętnego człowieka. Mówię o uzależnieniach, a szczególnie o tym najbardziej wrednym - o uzależnieniu od „miłości”.

A.W.: Zespół tworzą tylko kobiety?

E.H.: Na razie tak. Naszymi klientkami też są głównie kobiety.

A.W.: Dlaczego kobiety są bardziej podatne na uzależnienie od „miłości” niż mężczyźni?

E.H.: Dla bardzo wielu kobiet wciąż miernikiem życiowego spełnienia jest posiadanie partnera, rodziny i dzieci. A przynajmniej partnera. Wynika to w dużej mierze z kulturowych stereotypów mówiących, że kobieta samotna to taka, której się nie udało albo z którą coś jest nie tak. Mężczyźni mają inne priorytety - karierę zawodową, sukces finansowy, władzę, sportowe osiągnięcia. Aczkolwiek prawdą jest również, że rośnie liczba kobiet przejmujących męskie stereotypy.

A.W.: I takie kobiety, które przejmują męskie stereotypy, uodporniają się na uzależnienie od „miłości”?

E.H.: Uzależnienie od „miłości” ma szereg wzorców. „Kochanie za bardzo” czy miłosna obsesja napędzane są lękiem przed samotnością. Ale istnieje wiele zachowań, generowanych przeciwstawnym lękiem - przed bliskością. To na przykład wzorzec zauroczeń i fantazjowania czy coraz bardziej popularny wśród korzystających z portali randkowych wzorzec współistniejącego seksoholizmu, kiedy to kobieta "zalicza" kolejnych partnerów. Albo wzorzec miłości ambiwalentnej, charakteryzujący się ciągłymi rozstaniami i powrotami. Szczegółowo omawiam je w swojej książce „Nałogowa miłość”.

Uzależnienie od „miłości” uniemożliwia kobiecie zbudowanie zdrowej, partnerskiej relacji z mężczyzną. Nie jest w stanie zbudować jej osoba, która owładnięta miłosną obsesją chce mieć partnera na własność. Problem będzie miała też kobieta kochająca za bardzo, znakomicie czująca się w roli ratowniczki oraz ta, która unika zaangażowania w związek, utożsamiając miłość z romantyczno-seksualnym hajem.

A.W.: Wcześniej, zanim przejrzałam stronę fundacji, nie wyobrażałam sobie, że od miłości można się uzależnić. Po przeczytaniu opublikowanych tam artykułów, zrobieniu psychotestów uważam, że trudno jest nie wpaść w takie uzależnienie.

E.H.: Zwracam uwagę, że uzależniamy się od „miłości” - w cudzysłowie, która z prawdziwą miłością nie ma nic wspólnego. Aby w uzależnienie wpaść, muszą istnieć predyspozycje - najczęściej są nimi różne, wyniesione z dzieciństwa deficyty. To, czy osoba z takimi predyspozycjami uzależni się i od czego się uzależni, jest już sprawą indywidualną. Uzależnienie jest rezultatem poszukiwania cudownego sposobu na szczęście, sposobu ucieczki od trudnych emocji, z którymi sobie nie radzimy, od własnych problemów, z którymi nie chcemy się zmierzyć. Dla jednych takim sposobem jest praca - zostają pracoholikami, dla drugich alkohol - zostają alkoholikami. Dla wielu kobiet takim sposobem na szczęście staje się relacja czy związek z mężczyzną - i uzależniają się od „miłości”.

Uzależnienie rozwija się stopniowo. Dopóki nie powoduje ono istotnych negatywnych skutków, bywa niezauważane. Potem, gdy te negatywne skutki stają się coraz bardziej dotkliwe, nałogowiec brnie w zaprzeczanie, nie dostrzegając związku pomiędzy nimi a swoim uzależnieniem. W krytycznej fazie jest już świadomy spustoszeń, jakie nałóg powoduje w jego życiu, ale nie potrafi z uzależnieniem zerwać, bo cierpienia wywołane odstawieniem, abstynencją, wydają mu się nie do zniesienia. Upokarzana i maltretowana psychicznie przez swojego partnera, „kochająca za bardzo” kobieta nie jest w stanie się z nim rozstać, bo panicznie boi się zostać sama.

A.W.: Kochające za bardzo kobiety mają problem z miłością własną. Zrobiłam test „Czy kocham samą siebie?” ze strony internetowej fundacji. Miałam cztery odpowiedzi TAK, a powinnam nie mieć żadnej, więc z tą miłością do samej siebie jest u mnie trochę kulawo. Co w takiej sytuacji powinnam zrobić?

E.H.: Jest wiele dróg rozwoju osobistego - można czytać książki, poznawać ciekawych ludzi, jeździć po świecie, uczęszczać na różne warsztaty. Można skorzystać z pomocy, jaką jest psychoterapia. Wbrew powszechnemu przekonaniu, psychoterapia nie jest dla słabeuszy, nie potrafiących sobie radzić z problemami. To droga ludzi odważnych, którzy chcą się ze sobą zmierzyć.

A.W.: Wspomniała Pani, że to w dzieciństwie tkwią korzenie predyspozycji do uzależnień. Jak więc wychować dziecko, żeby takich predyspozycji nie miało? Kochać za bardzo, zbytnio się troszczyć - źle. Kochać za mało, pozwalać na zbyt wiele - źle. Więc jak?

E.H.: (śmiech) Kochać w sposób zrównoważony.

A.W.: To jest najtrudniejsze.

E.H.: Tak, to jest najtrudniejsze. Nadopiekuńczość jest tak samo szkodliwa jak brak opieki. Kobieta, która kocha swoje dziecko, a nie pozwala mu rozwinąć swojej samodzielności, tak samo ogranicza je w rozwoju jak matka, która absolutnie o dziecko nie dba. Roślinka, żeby rosnąć, potrzebuje odpowiedniego środowiska: ziemi, słońca, wody. Z dzieckiem jest tak samo - potrzebuje dobrego środowiska. Na początku zapewnia je dom rodzinny, później dochodzi szkoła, podwórko, otoczenie, znajomi. Ale wciąż najważniejszą rolę w wychowaniu dziecka odgrywają rodzice.

Im bardziej rodzic jest świadomy swoich ograniczeń, swoich deficytów, z którymi się jeszcze nie uporał, tym mniej wpłyną one negatywnie na rozwój dziecka. Chodzi tu bardziej o świadomość, niż o bycie idealnym rodzicem - bo takowi nie istnieją.

Ale za tą świadomością idzie wybór, czy rodzic chce podjąć pracę nad sobą, wejść na ścieżkę osobistego rozwoju, by się tych deficytów pozbyć, czy też będzie uzupełniał swoje deficyty kosztem dziecka. Szukał w nim opiekuna, budował swoje poczucie wartości na posiadaniu władzy absolutnej, używał go po to, by zaspokoić swoje pragnienie bycia kochanym. Jeśli tak się dzieje, dziecko nie dostaje od rodzica najważniejszego - wsparcia w swoim rozwoju i bezwarunkowej miłości.

A.W.: Czy bezwarunkowa miłość oznacza kochanie nie za coś, ale pomimo czegoś?

E.H.: Nie pomimo. Rodzice mają obowiązek kochać dziecko, bo to oni zdecydowali, że pojawiło się na tym świecie. Nie są w stanie z tego obowiązku się wywiązać, jeśli dziecko potrzebne jest im po coś albo gdy w swojej niedojrzałości do bycia rodzicem mogą wziąć na siebie odpowiedzialności za jego wychowanie. Miarą rodzicielskiej miłości do dziecka jest poświęcony mu czas.

A.W.: Czy dysfunkcyjne dzieciństwo z góry przesądza, że będzie się miało problemy w dorosłym życiu?

E.H.: Jest takie zgrabne powiedzenie: nieważne, co z nami zrobiono w dzieciństwie, ważne, co my zrobimy z tym, co nam zrobiono. Warto przeanalizować swoje dzieciństwo, uświadomić sobie dysfunkcje, to co było w nim złe, wyrazić wszystkie emocje z tym związane. Ale do niczego nie prowadzi usprawiedliwianie swojego nieszczęścia dysfunkcyjnym dzieciństwem. A to - niestety - stało się obecnie modne. Przyklejenie sobie etykietki na przykład DDA i obarczenie winą rodziców za wszelkie życiowe porażki w dorosłym życiu.

A.W.: Czyli popularne "bo ja mam traumę z dzieciństwa".

E.H.: Tak. To jest niechęć do podjęcia trudu zmian w sobie.

A.W.: Co do środowiska rodzinnego - coraz częściej mamy do czynienia z tak zwanymi rodzinami patchworkowymi. Jak to wpływa na wychowanie dziecka?

E.H.: Do prawidłowego rozwoju dziecka potrzebna jest obecność dorosłych obojga płci. Ale jeśli kobieta sama wychowuje dziecko, męskim wzorcem może być dziadek, wujek, przyjaciel rodziny.

Często kobiety, które korzystają z pomocy fundacji, wyznają: "mąż mnie rani, oszukuje, pije, bije, wiem, że powinnam się z nim rozstać, ale nie robię tego dla dobra dziecka, chcę, żeby miało pełną rodzinę". Moim zdaniem lepiej, żeby dziecko wzrastało w spokojnych warunkach w niepełnej rodzinie, niż w pełnej rodzinie, gdzie mnóstwo jest krzyku, złości, agresji, w której dochodzi do kłótni i rękoczynów między rodzicami, ojciec co wieczór wraca pijany do domu, a matka wiecznie przez niego płacze.

Dziecko potrzebuje przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa. Patchworkowe rodziny to nowe zjawisko kulturowe, w bardzo dużej mierze - albo nawet przede wszystkim - wygenerowane przez to, że dzisiejsze kobiety są samodzielne finansowo, nie muszą już być na utrzymaniu męża, mogą same decydować o swoim życiu. I częściej niż kiedyś podejmują decyzję o rozwodzie.

A.W.: Ale i tak sporo kobiet tkwi w toksycznych małżeństwach.

E.H.: Bo przekonania związane z kulturowymi stereotypami są wciąż bardzo silne. Dla niektórych kobiet słowa przysięgi „I nie opuszczę cię aż do śmierci” oznaczają trwanie w toksycznym, wyniszczającym je małżeństwie. Ale podejście kościoła ulega zmianie - księża coraz rzadziej mówią kobiecie, która ma męża alkoholika i damskiego boksera, że musi nieść swój krzyż. Chciałabym też, aby kobiety bardziej świadomie składały tę małżeńską przysięgę. Bo tak na zdrowy rozum, przysięganie komuś, że się go nie opuści aż do śmierci, jest, moim zdaniem, obarczone dużym ryzykiem.

A.W.: Na stronie fundacji, w Pani artykułach, można znaleźć przykładowe historie, jak Piotra i Anny. On ma żonę i dzieci, ale obiecuje, że się wkrótce rozwiedzie, ona świadomie zachodzi z nim w ciążę. On się wścieka, ona ucieka. Po kilku miesiącach schodzą się, ale ciągle wybuchają między nimi awantury. Wreszcie on wyjeżdża za granicę i przestaje się odzywać, a ona cierpliwie czeka i powtarza znajomym: "wy nic nie wiecie o prawdziwej miłości". Opisuje Pani ten i wiele innych przypadków. To są historie prawdziwe?

E.H.: Tak, aczkolwiek nigdy nie są dokładnie przytoczone, żeby nie można było zidentyfikować ich bohaterów. Dostajemy bardzo dużo próśb o konsultacje mailowe. Gdy zakładałam fundację, nie sądziłam, że tak dużo kobiet ma problem z „kochaniem za bardzo”. Z uzależnieniem od „miłości”.

A.W.: Czy zdarzają się kobiety, które mimo świadomości swojego problemu nie decydują się na terapię?

E.H.: Bardzo często, bo podjęcie terapii jest wyzwaniem. Łatwiej powiedzieć: nie jestem gotowa na terapię, jeszcze poczekam, jeszcze jest nadzieja, może on się zmieni. Łatwiej brnąć dalej w uzależnienie, niż podjąć decyzję o terapii. Czasem kobiety nagle znikają, a później wracają. Zdarza się też, że przyznają: już dwa lata temu znalazłam wasz portal, wszystko się zgadzało, ale tyle czasu mi zajęło, żeby do was przyjść.

A.W.: A czy są takie sytuacje, z których nie ma już żadnego wyjścia?

E.H.: Nie ma takich sytuacji. Wszystko, co nas spotyka w życiu, jesteśmy w stanie udźwignąć. Oczywiście może nam być trudno, możemy potrzebować wsparcia czy pomocy, ale z perspektywy czasu będziemy mogli zobaczyć, jak cenna była dla nas ta lekcja.

Celem Fundacji Kobiece Serca jest niesienie pomocy kobietom w sytuacjach kryzysowych związanych z ich emocjonalnym uzależnieniem od mężczyzny, w literaturze psychologicznej określanym syndromem „kochania za bardzo”, a także szeroko pojęta profilaktyka, przeciwdziałająca powstawaniu tego uzależnienia.

Fundacja Kobiece Serca
30-048 Kraków
ul. Lea 15A lok.3

www.kobieceserca.pl

(aw/sr)

POLECAMY:

aneta wawrzyńczakmiłośćfacet
Komentarze (80)