Blisko ludziJest dyrektorem z ponad 30-letnim stażem. "Spoglądając na cały system, nie widzę większej nadziei"

Jest dyrektorem z ponad 30‑letnim stażem. "Spoglądając na cały system, nie widzę większej nadziei"

Jarosław Pytlak jest dyrektorem szkoły od ponad 30 lat
Jarosław Pytlak jest dyrektorem szkoły od ponad 30 lat
Źródło zdjęć: © PAP
Katarzyna Pawlicka
23.11.2021 15:51

Jarosław Pytlak jest dyrektorem szkoły społecznej na Bemowie i autorem bloga "Wokół szkoły". Z niepokojem obserwuje zmiany, jakie zachodzą w polskiej oświacie: szczególnie kryzysy związane z likwidacją gimnazjów, zdrowiem psychicznym uczniów i brakami kadrowymi. - Potrzebny jest potężny impuls, który sprawiłby, że społeczeństwo ponownie uwierzy sens w szkoły, która niestety w tej chwili jest bombardowana ze wszystkich możliwych pozycji - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską.

Katarzyna Pawlicka, WP Kobieta: "W gronie ośmioklasistów dojrzewa cała rzesza przyszłych pacjentów poradni zdrowia psychicznego" – czytamy na pana blogu "Wokół szkoły". To mocna teza.

Jarosław Pytlak: Jestem dyrektorem szkoły od ponad 30 lat i obserwuję, jak plecaki uczniów robią się, oczywiście metaforycznie, coraz cięższe. W końcu znajdzie się w nich tyle kamieni, że będą niemożliwe do dźwignięcia. Pierwszym z tych kamieni jest pokłosie zmian wprowadzonych przez reformę minister Zalewskiej, czyli likwidację gimnazjów. Uczniowie klas siódmych i ósmych są znacznie bardziej obciążeni niż gimnazjaliści – policzyłem, że mają 4 godziny więcej zajęć lekcyjnych w tygodniowym planie zajęć, bardzo wzrosła też ilość materiału w podstawie programowej. Nauczyciele dość zgodnie mówią, że w tym momencie można zrealizować ją jedynie pobieżnie. W rezultacie uczniowie koncentrują się na przedmiotach, z których są egzaminowani na koniec szkoły podstawowej, ewentualnie na zdobywaniu ocen z innych przedmiotów, również mających znaczenie podczas rekrutacji do szkół ponadpodstawowych. Niestety takie podejście, wymuszone przez system, nie ma nic wspólnego z zamiłowaniem do danego przedmiotu czy w ogóle nauki. Moim zdaniem wyjęto młodym ludziom te dwa lata z życiorysu i podporządkowano je włącznie ubieganiu się o miejsce w kolejnej szkole.

Wprowadzając reformę minister Zalewska zapewniała, że dla wszystkich starczy miejsca.

Faktycznie miejsc przygotowanych w szkołach średnich było więcej niż ubiegających się o nie uczniów. Problem polega na tym, że ministerstwo w tle tej reformy zakładało, że przekieruje strumień uczniów do szkół zawodowych i techników. Natomiast przez lata wypracowaliśmy w Polsce aspiracje do edukacji ogólnokształcącej. Dziś nawet dobrzy uczniowie klas ósmych wcale nie mogą być pewni, że uda im się dostać do jednej z wybranych szkół, że będą mieli szansę zaspokoić swoje aspiracje. To skutkuje po pierwsze gonitwą za punktami, czyli konkursami, wolontariatami, a także tresurą, by jak najlepiej przygotować się do rozwiązywania testów. Po drugie zaś uderza w psychikę młodych ludzi z ogromną siłą.

Rodzice rozumieją, że ich dzieci stoją przed dużym wyzwaniem?

Niestety, rodzicom ten egzamin również jawi się jako decydujący o wszystkim. Wiedzę czerpią przede wszystkim z rozmaitych grup czy forów, gdzie najwięcej jest emocji, mniej rozsądku, a wiedzy prawie w ogóle. Głównie subiektywne doświadczenia i oceny. Większość uważa, że dostanie się dziecka do nie dość pożądanej szkoły jest klęską życiową, która spowoduje nieodwracalne szkody w jego życiu. To nieprawda. Znam dużo przypadków, gdzie niepowodzenia na etapie szkoły średniej hartowały młodego człowieka i powodowały, że później był bardziej świadomy tego, co chce robić w życiu.

Jak zatem powinni podejść do sprawy?

Przede wszystkim zrozumieć, że klucz do dobra dziecka jest właśnie u rodzica, nie u nauczyciela. Chciałbym, żeby było więcej rodziców, którzy wierzą, że ich dziecko zawsze sobie poradzi, bo zostało po prostu przyzwoicie wychowane. Takich, którzy potrafią powiedzieć mu: "będziesz chodził do takiej szkoły, do jakiej się dostaniesz – w każdej można się czegoś nauczyć" czy "trójka to też piękny stopień, cieszę się, że interesujesz się takim a takim przedmiotem". Niezwykle ważna jest także umiejętność słuchania o potrzebach dziecka, jego życiu, bez wścibskiego odpytywania. Rodzice mają w ręku potężny oręż – możliwość odpuszczenia dziecku, jednak mało kto z niego korzysta. Większość jest przekonana, że należy żyć tak, jak kiedyś. Tyle że później okazuje się, że 17-latek schudł nagle 20 kg czy miał próbę samobójczą i pojawia się bezradne: "nic na to nie wskazywało".

Dziś młodzi mierzą się z większymi problemami niż w przeszłości?

Na pewno kiedyś uczniowie mieli grubszą skórę – nikt nie przejmował się tak bardzo, gdy kolega, a nawet nauczyciel pozwolili sobie na złośliwy żart, np. z nieuctwa. Teraz dzieciaki są inne, wychowywane w duchu przekonania o własnej wyjątkowości, a życie społeczne nie do końca za tą zmianą nadąża i ją respektuje. Sam do pewnego momentu nie zdawałem sobie sprawy, jak wielkie zmiany zaszły w psychice młodych ludzi. Przekonałem się jednak, że stare metody wychowawcze oparte na tzw. hartowaniu po prostu nie działają. Dziś człowiek powie jedno słowo za dużo, a w oczach 15-latka pojawiają się łzy. To jest oczywiście związane z przemianami, które dotykają nas wszystkich - żyjemy w ogromnym akwarium, a dzieci to narybek pływający w tej samej wodzie. Kiedyś młodzi mogli liczyć na wsparcie kolegów, nie mieli dostępu do internetu. Dziś w najmniejszym kryzysie czytają porady na forach, że dragi to dobre wyjście z sytuacji. Albo o samobójstwie. Autorzy tych porad i opinii, najczęściej sami młodzi, nie ponoszą odpowiedzialności za ich skutki. Internet zajął miejsce godnych zaufania ludzi w najbliższym otoczeniu młodego człowieka. Zarówno dorosłych, jak i rówieśników.

Coraz więcej mówi się o kryzysie w psychiatrii dziecięcej.

Statystyki samobójstw wśród młodych ludzi rosną, a psychiatrów jest po prostu za mało. Kiedy na początku pandemii zapytałem jednego z nich o kryzys wśród młodych, powiedział: "Pięć lat temu na jednym dyżurze miałem dwóch tnących się nastolatków, teraz mam ich dwudziestu". To jest skala zmian.

Obok reformy i ogromnych aspiracji rodziców problem pogłębiła oczywiście pandemia wespół z innymi kryzysami: klimatycznym, granicznym, galopującą inflacją. Rozmawiam z uczniami i słyszę, że nauka zdalna połączona z izolacją od rówieśników i okresami nasilonego lęku jest dla nich doświadczeniem niezwykle trudnym. Rodzice mówią z kolei: "moje dziecko nie przyjdzie dzisiaj do szkoły, bo nie mogę go ściągnąć z łóżka". Ktoś powiedziałby: "w takim razie należy go z tego łóżka zrzucić". Jednak takie proste recepty naprawdę przestały działać, dziś są kompletnie nieadekwatne.

Często winą za pogłębiający się kryzys obarczani są nauczyciele. Tymczasem oni również coraz częściej mówią: "mam dość".

Nauczyciele są zmęczeni, wypaleni, a poza tym pozbawia się ich jedynego elementu będącego zachętą do dalszej pracy, czyli poczucia, że wykonują zawód twórczy. W tej chwili wizja nauczyciela jaka wyłania się z działań ministerstwa to wizja funkcjonariusza państwowego, który pracuje jak robot: według algorytmu zaprogramowanego przez ośrodek decyzyjny. Jeżeli na to nałożymy brak satysfakcji materialnej, wypalenie zawodowe związane ze zdalnym nauczaniem i szorstkie na ogół relacje z rodzicami, nie powinniśmy się dziwić, że nauczyciele uciekają z zawodu. I uciekać będą, ponieważ w tym momencie nie jest to zajęcie dla kogoś, kto ma cechy dobrego nauczyciela, czyli niezależność myślenia i wyobraźnię sięgającą poza "tu i teraz".

Z pracy rezygnuje wielu doświadczonych nauczycieli – wolą zaryzykować niż godzić się na pracę w trudnych warunkach, a do tego za niewielkie pieniądze.

Biorąc pod uwagę skalę problemów, powiedziałbym, że rezygnacji z zawodu jest i tak zadziwiająco mało. Natomiast napływ zawodu nowych adeptów jest minimalny, przy czym wśród nauczycieli stażystów często spotyka się osoby, które 15 czy 20 lat pracowały w innych miejscach i chcą teraz spróbować swoich sił w szkole. Jestem przekonany, że starsi stażem nauczyciele naprawdę będą ze szkoły uciekać, ponieważ obciążenie psychiczne pracą jest w tym momencie olbrzymie.

Sytuacja w szkołach jest zatem pana zdaniem beznadziejna?

Na to pytanie są dwie odpowiedzi. Sytuacja nigdy nie jest beznadzieja w jednostkowym przypadku: są przecież nadal osoby, i mogę też powiedzieć także o sobie, które robią w szkole rzeczy dla nich wartościowe, nawet obiektywnie cenne; starają się dryfować po powierzchni, wychodzić naprzeciw uczniom. Natomiast jeśli miałbym odpowiedzieć spoglądając na cały system, nie widzę większej nadziei. Liczba osób, którzy będą sobie w stanie radzić z tak trudnymi warunkami, jest ograniczona, po stronie nauczycieli ale także rodziców, a co najgorsze, również uczniów. Potrzebny jest potężny impuls, który sprawiłby, że społeczeństwo ponownie uwierzy sens w szkoły, która niestety w tej chwili jest bombardowana ze wszystkich możliwych pozycji. Albo zdecyduje ostatecznie, że tego sensu nie ma i wymyśli coś nowego, co zostanie powszechnie zaakceptowane. Brzmi jak bajka? No właśnie…

Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (736)
Zobacz także