Jest dyrektorem z ponad 30‑letnim stażem. "Spoglądając na cały system, nie widzę większej nadziei"
Jarosław Pytlak jest dyrektorem szkoły społecznej na Bemowie i autorem bloga "Wokół szkoły". Z niepokojem obserwuje zmiany, jakie zachodzą w polskiej oświacie: szczególnie kryzysy związane z likwidacją gimnazjów, zdrowiem psychicznym uczniów i brakami kadrowymi. - Potrzebny jest potężny impuls, który sprawiłby, że społeczeństwo ponownie uwierzy sens w szkoły, która niestety w tej chwili jest bombardowana ze wszystkich możliwych pozycji - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską.
Katarzyna Pawlicka, WP Kobieta: "W gronie ośmioklasistów dojrzewa cała rzesza przyszłych pacjentów poradni zdrowia psychicznego" – czytamy na pana blogu "Wokół szkoły". To mocna teza.
Jarosław Pytlak: Jestem dyrektorem szkoły od ponad 30 lat i obserwuję, jak plecaki uczniów robią się, oczywiście metaforycznie, coraz cięższe. W końcu znajdzie się w nich tyle kamieni, że będą niemożliwe do dźwignięcia. Pierwszym z tych kamieni jest pokłosie zmian wprowadzonych przez reformę minister Zalewskiej, czyli likwidację gimnazjów. Uczniowie klas siódmych i ósmych są znacznie bardziej obciążeni niż gimnazjaliści – policzyłem, że mają 4 godziny więcej zajęć lekcyjnych w tygodniowym planie zajęć, bardzo wzrosła też ilość materiału w podstawie programowej. Nauczyciele dość zgodnie mówią, że w tym momencie można zrealizować ją jedynie pobieżnie. W rezultacie uczniowie koncentrują się na przedmiotach, z których są egzaminowani na koniec szkoły podstawowej, ewentualnie na zdobywaniu ocen z innych przedmiotów, również mających znaczenie podczas rekrutacji do szkół ponadpodstawowych. Niestety takie podejście, wymuszone przez system, nie ma nic wspólnego z zamiłowaniem do danego przedmiotu czy w ogóle nauki. Moim zdaniem wyjęto młodym ludziom te dwa lata z życiorysu i podporządkowano je włącznie ubieganiu się o miejsce w kolejnej szkole.
Wprowadzając reformę minister Zalewska zapewniała, że dla wszystkich starczy miejsca.
Faktycznie miejsc przygotowanych w szkołach średnich było więcej niż ubiegających się o nie uczniów. Problem polega na tym, że ministerstwo w tle tej reformy zakładało, że przekieruje strumień uczniów do szkół zawodowych i techników. Natomiast przez lata wypracowaliśmy w Polsce aspiracje do edukacji ogólnokształcącej. Dziś nawet dobrzy uczniowie klas ósmych wcale nie mogą być pewni, że uda im się dostać do jednej z wybranych szkół, że będą mieli szansę zaspokoić swoje aspiracje. To skutkuje po pierwsze gonitwą za punktami, czyli konkursami, wolontariatami, a także tresurą, by jak najlepiej przygotować się do rozwiązywania testów. Po drugie zaś uderza w psychikę młodych ludzi z ogromną siłą.
Rodzice rozumieją, że ich dzieci stoją przed dużym wyzwaniem?
Niestety, rodzicom ten egzamin również jawi się jako decydujący o wszystkim. Wiedzę czerpią przede wszystkim z rozmaitych grup czy forów, gdzie najwięcej jest emocji, mniej rozsądku, a wiedzy prawie w ogóle. Głównie subiektywne doświadczenia i oceny. Większość uważa, że dostanie się dziecka do nie dość pożądanej szkoły jest klęską życiową, która spowoduje nieodwracalne szkody w jego życiu. To nieprawda. Znam dużo przypadków, gdzie niepowodzenia na etapie szkoły średniej hartowały młodego człowieka i powodowały, że później był bardziej świadomy tego, co chce robić w życiu.
Jak zatem powinni podejść do sprawy?
Przede wszystkim zrozumieć, że klucz do dobra dziecka jest właśnie u rodzica, nie u nauczyciela. Chciałbym, żeby było więcej rodziców, którzy wierzą, że ich dziecko zawsze sobie poradzi, bo zostało po prostu przyzwoicie wychowane. Takich, którzy potrafią powiedzieć mu: "będziesz chodził do takiej szkoły, do jakiej się dostaniesz – w każdej można się czegoś nauczyć" czy "trójka to też piękny stopień, cieszę się, że interesujesz się takim a takim przedmiotem". Niezwykle ważna jest także umiejętność słuchania o potrzebach dziecka, jego życiu, bez wścibskiego odpytywania. Rodzice mają w ręku potężny oręż – możliwość odpuszczenia dziecku, jednak mało kto z niego korzysta. Większość jest przekonana, że należy żyć tak, jak kiedyś. Tyle że później okazuje się, że 17-latek schudł nagle 20 kg czy miał próbę samobójczą i pojawia się bezradne: "nic na to nie wskazywało".
Dziś młodzi mierzą się z większymi problemami niż w przeszłości?
Na pewno kiedyś uczniowie mieli grubszą skórę – nikt nie przejmował się tak bardzo, gdy kolega, a nawet nauczyciel pozwolili sobie na złośliwy żart, np. z nieuctwa. Teraz dzieciaki są inne, wychowywane w duchu przekonania o własnej wyjątkowości, a życie społeczne nie do końca za tą zmianą nadąża i ją respektuje. Sam do pewnego momentu nie zdawałem sobie sprawy, jak wielkie zmiany zaszły w psychice młodych ludzi. Przekonałem się jednak, że stare metody wychowawcze oparte na tzw. hartowaniu po prostu nie działają. Dziś człowiek powie jedno słowo za dużo, a w oczach 15-latka pojawiają się łzy. To jest oczywiście związane z przemianami, które dotykają nas wszystkich - żyjemy w ogromnym akwarium, a dzieci to narybek pływający w tej samej wodzie. Kiedyś młodzi mogli liczyć na wsparcie kolegów, nie mieli dostępu do internetu. Dziś w najmniejszym kryzysie czytają porady na forach, że dragi to dobre wyjście z sytuacji. Albo o samobójstwie. Autorzy tych porad i opinii, najczęściej sami młodzi, nie ponoszą odpowiedzialności za ich skutki. Internet zajął miejsce godnych zaufania ludzi w najbliższym otoczeniu młodego człowieka. Zarówno dorosłych, jak i rówieśników.
Coraz więcej mówi się o kryzysie w psychiatrii dziecięcej.
Statystyki samobójstw wśród młodych ludzi rosną, a psychiatrów jest po prostu za mało. Kiedy na początku pandemii zapytałem jednego z nich o kryzys wśród młodych, powiedział: "Pięć lat temu na jednym dyżurze miałem dwóch tnących się nastolatków, teraz mam ich dwudziestu". To jest skala zmian.
Obok reformy i ogromnych aspiracji rodziców problem pogłębiła oczywiście pandemia wespół z innymi kryzysami: klimatycznym, granicznym, galopującą inflacją. Rozmawiam z uczniami i słyszę, że nauka zdalna połączona z izolacją od rówieśników i okresami nasilonego lęku jest dla nich doświadczeniem niezwykle trudnym. Rodzice mówią z kolei: "moje dziecko nie przyjdzie dzisiaj do szkoły, bo nie mogę go ściągnąć z łóżka". Ktoś powiedziałby: "w takim razie należy go z tego łóżka zrzucić". Jednak takie proste recepty naprawdę przestały działać, dziś są kompletnie nieadekwatne.
Często winą za pogłębiający się kryzys obarczani są nauczyciele. Tymczasem oni również coraz częściej mówią: "mam dość".
Nauczyciele są zmęczeni, wypaleni, a poza tym pozbawia się ich jedynego elementu będącego zachętą do dalszej pracy, czyli poczucia, że wykonują zawód twórczy. W tej chwili wizja nauczyciela jaka wyłania się z działań ministerstwa to wizja funkcjonariusza państwowego, który pracuje jak robot: według algorytmu zaprogramowanego przez ośrodek decyzyjny. Jeżeli na to nałożymy brak satysfakcji materialnej, wypalenie zawodowe związane ze zdalnym nauczaniem i szorstkie na ogół relacje z rodzicami, nie powinniśmy się dziwić, że nauczyciele uciekają z zawodu. I uciekać będą, ponieważ w tym momencie nie jest to zajęcie dla kogoś, kto ma cechy dobrego nauczyciela, czyli niezależność myślenia i wyobraźnię sięgającą poza "tu i teraz".
Z pracy rezygnuje wielu doświadczonych nauczycieli – wolą zaryzykować niż godzić się na pracę w trudnych warunkach, a do tego za niewielkie pieniądze.
Biorąc pod uwagę skalę problemów, powiedziałbym, że rezygnacji z zawodu jest i tak zadziwiająco mało. Natomiast napływ zawodu nowych adeptów jest minimalny, przy czym wśród nauczycieli stażystów często spotyka się osoby, które 15 czy 20 lat pracowały w innych miejscach i chcą teraz spróbować swoich sił w szkole. Jestem przekonany, że starsi stażem nauczyciele naprawdę będą ze szkoły uciekać, ponieważ obciążenie psychiczne pracą jest w tym momencie olbrzymie.
Sytuacja w szkołach jest zatem pana zdaniem beznadziejna?
Na to pytanie są dwie odpowiedzi. Sytuacja nigdy nie jest beznadzieja w jednostkowym przypadku: są przecież nadal osoby, i mogę też powiedzieć także o sobie, które robią w szkole rzeczy dla nich wartościowe, nawet obiektywnie cenne; starają się dryfować po powierzchni, wychodzić naprzeciw uczniom. Natomiast jeśli miałbym odpowiedzieć spoglądając na cały system, nie widzę większej nadziei. Liczba osób, którzy będą sobie w stanie radzić z tak trudnymi warunkami, jest ograniczona, po stronie nauczycieli ale także rodziców, a co najgorsze, również uczniów. Potrzebny jest potężny impuls, który sprawiłby, że społeczeństwo ponownie uwierzy sens w szkoły, która niestety w tej chwili jest bombardowana ze wszystkich możliwych pozycji. Albo zdecyduje ostatecznie, że tego sensu nie ma i wymyśli coś nowego, co zostanie powszechnie zaakceptowane. Brzmi jak bajka? No właśnie…
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.