Joni Mitchell: malując słowami
W połowie lat 70. amerykański dziennikarz, Bruce Meyer, napisał: „«Piękny» to jeden z najbardziej nadużywanych przymiotników w języku angielskim, ale jeśli tematem jest Joni Mitchell – jej muzyka, jej głos, jej osobowość – jest to jedyne słowo, które tu pasuje.”
08.11.2015 | aktual.: 08.11.2015 15:50
W połowie lat 70. amerykański dziennikarz, Bruce Meyer, napisał: „«Piękny» to jeden z najbardziej nadużywanych przymiotników w języku angielskim, ale jeśli tematem jest Joni Mitchell – jej muzyka, jej głos, jej osobowość – jest to jedyne słowo, które tu pasuje.”
Piosenkarka i autorka piosenek miała wówczas trzydzieści lat i sześć studyjnych płyt na koncie. Była jedną z najbardziej rozpoznawalnych artystek swojego gatunku. Magazyn „Rolling Stone” okrzyknął ją „królową rocka”. Ale korony nie nosiła zbyt długo. Postanowiła rozpocząć swoją muzyczną wędrówkę w stronę jazzu i muzyki etno, które dominowały na jej kolejnych albumach, nie cieszących się popularnością.
W 1978 roku umierający na nieuleczaną chorobę kompozytor jazzowy, Charles Mingus, poprosił Joni o napisanie tekstów do skomponowanych przez niego sześciu utworów. „Management Mingusa ostrzegał mnie, że współpraca z nim będzie mnie wiele kosztować. I tak było” – wspominała Mitchell. Album zatytułowany „Mingus” ukazał się w 1979 roku, po śmierci jego autora. – „Poziom muzyczny tej płyty był bardzo wysoki. Przybił gwóźdź do mojej trumny. Społeczność rockandrollowa postrzegała album jako akt herezji, natomiast jazzowa jako wykorzystanie jazzu. Zajęło mi wiele lat odbudowanie swojej pozycji”. Dziś Joni Mitchell ma na koncie ponad dwadzieścia płyt studyjnych, dziewięć nagród Grammy, swoje miejsce w Rock And Roll Hall of Fame, a do inspiracji jej twórczością przyznają się artyści wielu kontrastujących ze sobą gatunków muzycznych.
Niektórzy mówią o Joni Mitchell – „poetka”. Ona sama jeży się, gdy jest porównywana do Sylwii Plath czy Anne Sexton. „Nie lubię poetów, a ludzi widocznie denerwuje to, że gardzę tym, co oni uważają za wielką poezję” – powiedziała artystka w wywiadzie udzielonym w 1997 roku dodając, że podobnie jak Nietzsche, uznaje poetów za najbardziej próżnych z próżnych. Wczytując się w teksty utworów napisane przez Mitchell, trudno nie dostrzec, że wiele z nich mocno przekracza granice banału obecnego w muzyce popularnej, osiąga poetycką głębię i jest wnikliwą obserwacją, do której trzeba mieć niemałą wyobraźnię. A tej Joni odmówić nie można. Mitchell zawdzięcza swoją miłość do słowa matce, Myrtle Anderson, która recytowała kilkuletniej Joni fragmenty Shakespeare’a oraz swojemu nauczycielowi, Arthurowi Kratzmanowi, który podczas nauki malarstwa powtarzał dziewczynie: „jeśli możesz malować pędzlem, możesz też malować słowami”. Musiała sobie to wziąć do serca, bo dziś kolekcja jej tekstów i obrazów jest zbiorem potężnym;
pełnym emocji, upadków i wzniesień.
Małe piosenki z życia
Joni Mitchell urodziła się jako Roberta Joan Anderson, 7 listopada 1943 roku w Albercie w Kanadzie. Dzieciństwo miała skromne. „Nad moim łóżeczkiem była rolowana zasłona” – opowiadała. – „Nasze domostwo było biedne. Mieliśmy zasłony w kolorze beżowym i ciemnozielonym. Ta ciemnozielona była bardzo zużyta i poniszczona. Pamiętam jak leżałam w łóżeczku, a do mieszkania przez załamania i przetarte kawałki zasłony wpadało światło. Musiałam mieć z półtora roku, to moje pierwsze wspomnienie.” Przez całe dzieciństwo uwielbiała oglądać świat przez przeźroczyste przedmioty w różnych kolorach. Zbierała szkiełka i inne przedmioty, które pozwalały jej widzieć otoczenie takim, jakie chciała. „Gdy wracałam do domu, bardzo często miałam wypchane policzki. Moja mama mówiła »otwórz buzię!«. Otwierałam, a w niej miałam pełno kolorowych szkieł. Nigdy się nimi nie zraniłam.”
W 1963 roku rozpoczęła naukę w Akademii Sztuki w Calgary, gdzie wieczorami ukrywała się w okolicznych kawiarniach, by pośpiewać przy akompaniamencie ukulele, na którym samodzielnie nauczyła się grać. Zyskała opinię bardzo twórczej i innowacyjnej autorki piosenek. W wieku dwudziestu lat zaszła w ciążę i porzuciła naukę. Ukrywała swój stan przed rodzicami. Wyjechała jeszcze dalej od domu, do Toronto, gdzie na świat przyszła jej córka. Ponieważ Joni była bezrobotna i bez grosza przy duszy, oddała dziecko do adopcji. Rodzicom przyznała się do tego dwa lata później.
Na albumie „Blue” wydanym w 1971 roku, Joni Mitchell zamieściła piosenkę „Little Green”, do napisania której zainspirowała ją własna historia porzuconego dziecka. Historia, która miała szczęśliwe zakończenie w 1997 roku, kiedy 53-letnia Joni i 31-letnia Gibb Chatelaine odnalazły się. Córka Mitchell już sama była wtedy matką kilkuletniego chłopca. W spotkanie zaangażowani byli także rodzice artystki, którzy zyskali nie tylko wnuczkę, ale i prawnuka.
Utwór „Little Green” dla samej autorki nabrał nowego znaczenia: „To smutna, malutka pioseneczka. Przez wiele lat nie mogłam jej słuchać. Ale ostatnio stała się dla mnie o wiele weselsza” – mówiła artystka dziennikarzom, którzy polowali na każdą, najmniejszą nawet informację z przebiegu spotkania matki i córki. Szumu w mediach nie brakowało.
Po oddaniu dziewczynki do adopcji, Joni poznała Chucka Mitchella, z którym się pobrała i któremu zawdzięcza swoje sceniczne nazwisko. Małżeństwo nie trwało długo, ale pozostawiło ślad w postaci utworu „I Had a King”, w którym Joni śpiewa, że „król zbyt szybko przywiózł ją do swojego kraju”. Para najpierw przeprowadziła się do Detroit, a potem do dzielnicy Greenwich Village w Nowym Jorku. Tam Mitchell zaczęła regularnie koncertować w kawiarniach i klubach w okolicach Bleeker Street. Poznała wielu innych muzyków folkrockowych, z którymi budowała popularność tego gatunku. Wkrótce była jego niekwestionowaną liderką.
Zanim skończyła dwadzieścia pięć lat, miała na koncie swój debiutancki album zatytułowany „Joni Mitchell/Song To A Seagull”. Co roku powiększała swój dorobek wydawniczy, stając się coraz bardziej lubianą i rozpoznawalną artystką. „Jest unikatową muzyczną całością, a jej twórczość nie może być wciskana w jakikolwiek szablon” – pisał Meyer. – „Jest jedną z zaledwie trzech lub czterech współczesnych tekściarzy, którzy zasługują na to, by nazywać ich »geniuszami«. Jej niesamowicie osobisty rodzaj muzyki dobitnie odsłania jej intymność. Jednak zupełnie inaczej niż inni pisarze, którzy próbują obnażyć swoją duszę, by stworzyć z niej przedmiot pożądania, Joni Mitchell podaje siebie z nutką radości, która sprawia, że słuchacz nie ma niewygodnego odczucia wścibskiego zaglądania w czyjąś prywatność.”
Ze zbioru piosenek, które Mitchell napisała o miłości, jej fan, Allen MacInnis, dyrektor artystyczny Prairie Theatre Exchange w Winnipeg, stworzył historię miłosną, którą wystawiano na deskach teatru. „Jej teksty są niesamowicie szczegółowe i poetyckie. Zaledwie kilka słów przekazuje wszystko, co ma być powiedziane, są tak mocne. Poza tym każde słowo jest szczere i doskonale wpisuje się zarówno w całość tekstu, jak i muzykę” – mówił MacInnis. Do pisania tekstów o miłości i relacjach między ludźmi inspirowały Joni własne doświadczenia. Czasem przyjacielskie, kiedy indziej z romantycznym smaczkiem, zawsze jednak wklejone w artystyczne ramy, w których stanęli m.in. James Taylor, Graham Nash, Neil Young i David Crosby.
Pomiędzy prerią a kanionem
Nowy Jork przyniósł niebieskookiej artystce wiele inspiracji, jednak z początkiem lat 70. Joni przeniosła się do Los Angeles. Wychowana w biedzie Mitchell zdawała się w ogóle nie interesować sukcesem finansowym, który osiągnęła. Zamieszkała w zrujnowanym domu w malowniczym Laurel Canyon, gdzie rezydowało wielu innych artystów. „Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Los Angeles (w 1968 roku – przyp. red), mój znajomy, Joel Bernstein, znalazł na pchlim targu starą książkę i powiedział »zapytaj kogokolwiek w Ameryce, gdzie mieszkają najbardziej szaleni ludzie, to powiedzą ci, że w Kalifornii. Zapytaj kogokolwiek w Kalifornii, gdzie mieszkają najbardziej szaleni ludzie, to powiedzą ci, że w Los Angeles. Zapytaj kogokolwiek w Los Angeles, gdzie mieszkają najbardziej szaleni ludzie, to powiedzą ci, że w Hollywood. Zapytaj kogokolwiek w Hollywood, gdzie mieszkają najbardziej szaleni ludzie, to powiedzą ci, że w Laurel Canyon. Zapytaj kogokolwiek w Laurel Canyon, gdzie mieszkają najbardziej szaleni ludzie, to
powiedzą ci, że na Lookout Mountain.« Więc kupiłam dom na Looukout Mountain.” – wspominała Mitchell. W domu trzymała wielkie stare pianino i mnóstwo staroci, które wygrzebała w second handach i na pchlich targach. Dookoła niej panował artystyczny bałagan.
Lubiła szyć – większość swoich strojów scenicznych wykonała samodzielnie. Czasem chwytał ją strach – bała się głośnej publiczności, zastanawiała się, czy powinna dla niej pisać. „Nie można, trzeba pisać dla siebie” – odpowiadała sobie. Uważała, że sekretem tworzenia tekstów piosenek jest dawanie pełni życia każdej pojedynczej emocji. „Jeśli jesteś smutny, powinieneś czuć się smutny” – mówiła w 1969 roku. – „Dobrzy są w tym Francuzi. Pokazują to, co czują w taki sposób, że sami się oczyszczają. Mój kolejny album może być jeszcze smutniejszy. Dam mu ból, który noszę w sercu.”
Eksperymenty, których dokonywała w swojej muzyce w latach 70. spowodowały, że Joni straciła popularność, a krytycy muzyczni zaczęli doszukiwać się w tekstach drugiego dna. Niezbyt szczęśliwe okazało się nagranie piosenki „Woodstock”, swego rodzaju hymnu pokolenia, której premiera zeszła się ze studenckimi zamieszkami w Kent State i Jackson. Wcześniej Mitchell spędziła ponad czterdzieści męczących tygodni w trasie koncertowej. Długowłosa hippiska zdecydowała się na krótką przerwę, podczas której zwiedziła część Europy. Była m.in. w Grecji, gdzie pomieszkiwała w jaskiniach przy plaży, oraz Hiszpanię. Widoki, których doświadczyła w podróży opisała w licznych tekstach piosenek. Wytyczyła sobie nową drogę – tym razem chciała w swoich tekstach zawrzeć więcej światła i optymizmu, natchnąć ludzi do działania. Nagrała album „Blue”, który prasa opisywała jako „kwitnący”.
Dopracowane teksty Joni ozdobione były jej pięknym, naturalnym, seksownym i czystym głosem. „Głośno wierzy w to, co chcielibyśmy, aby było prawdą” – pisał o płycie dziennikarz, James Taylor. Przez całą dekadę poruszała się po rejonach muzyki jazzu i etno, czasem zaglądała bardzo daleko, odnajdując nowatorskie rozwiązania. Na początku lat 80. spędziła kilka tygodni na Karaibach, gdzie chciała odpocząć, ale również skupić się nad pisaniem nowych utworów. Poznając smak egzotyki, zainteresowała się muzyką reggae, którą słychać było w każdym lokalu. Przynajmniej trzy-cztery razy w tygodniu wychodziła na imprezy, by potańczyć.
Podczas pobytu na Karaibach usłyszała po raz pierwszy o zespole The Police, który ją bardzo zainteresował. Spotykała się tu też ze znajomymi. Reżyserowi Perry'emu Hanzelowi wymalowała na domu ogromny mural zajmujący całą ścianę jego domu. „To było magiczne” – wspominała. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych zapragnęła poznać muzyków The Police i nawiązać z nimi współpracę. Niestety byli mocno zajęci swoimi projektami, a i ona oddała się tworzeniu nowych, które nie przyszły jej z łatwością. Wciąż odczuwała piętno udziału w projekcie Mingusa. Kiedy poszukiwała swojego dźwięku, media próbowały sobie odpowiedzieć na pytanie, w jakiej szufladce można by zamknąć Mitchell. Nie pasowała ani do jazzu, ani do rocka, etno czy popu. A ona nadal, konsekwentnie starała się unikać komercyjnego podejścia, nie interesowało jej nigdy tworzenie radiowych przebojów.
Takie podejście miało jednak swoje ciemne strony – Mitchell, której muzyki unikały rozgłośnie radiowe – stawała się artystką zapomnianą. Miało się to odmienić, gdy jej stary przyjaciel, David Geffen, założył własną wytwórnię płytową – Geffen Records – z którą podpisała kontrakt. W katalogu firmy znaleźli się także Elton John i Donna Summer. Płyta Mitchell „Wild Things Run Fast” została dobrze przyjęta, a w dodatku, podczas pracy nad nią, Joni poznała swojego przyszłego męża, producenta muzycznego, Larry’ego Kleina. Trasa koncertowa promująca album nie była jednak sukcesem. Lokale wypełnione były w dwóch trzecich, natomiast publiczność często zachowywała się głośno, co rozpraszało Joni. W efekcie zysk z koncertów był tak mały, że Joni postanowiła nigdy więcej nie wyruszać w trasę. Odbywała jednak wiele pojedynczych koncertów, które miały mieszane recenzje. Od pełnych zachwytów wypowiedzi m.in. Jacka Nicholsona, po krytykę ze strony „Rolling Stone”, który przyznał jej tytuł „najgorszego performera roku”.
Niestrudzona poszukiwaczka nowych form muzycznego wyrazu, nie zrażała się jednak, wydając kolejne płyty, często nie mieszczące się w sztywnych ramach, tak lubianych przez krytyków muzycznych. Na próżno było szukać utworów Joni Mitchell w rozgłośniach radiowych. Jeśli już coś grano, to zazwyczaj covery wykonane przez innych artystów, np. „Big Yellow Taxi”. Z podobnym problemem spotkało się wielu artystów folkrockowych, którzy nie chcieli pomniejszać przepaści pomiędzy tym, co mogło być zaakceptowane jako komercyjne oraz swoimi wizjami artystycznymi. Ale nawet jeśli fani i media odwracały się od Joni, zawsze potem do niej wracali.
Na przestrzeni lat więcej szumu wokół Mitchell pojawiło się przy okazji jej poszukiwań i odnalezienia córki niż z powodów muzycznych. Wyjątkiem była wydana w 1994 płyta „Taming The Tiger”, która przyniosła statuetkę Grammy i powrót zainteresowania artystką. Ta jednak nadal samodzielnie decydowała o swojej przeszłości, totalnie nie zwracając uwagi na to, w którą stronę podążała moda na muzykę w końcu XX i początku XXI wieku. Szum wokół nazwiska na pewno na jakiś czas pomagał, a potem ucichał więc artystka mogła się skupić na swojej innej pasji, którą było malarstwo. Jej dzieła zdobiły sale wielu galerii, a ich popularność nieprzerwanie rośnie. Od zawsze oddawała się też fotografii, o której lubi rozmawiać ze znanym artystą Henrym Diltzem, który fotografował największe gwiazdy muzyki (m.in. The Beatles i The Doors). Jeszcze wiele lat po ukończeniu sześćdziesięciu lat Joni widywana była z papierosem w ustach, mimo sugestii lekarzy, by porzuciła palenie. Media pisały i piszą o niej jako o jednej z
najważniejszych piosenkarek XX wieku i to wydawało się jej wystarczać.
Noc i dzień. Bogactwo i bieda. Ślepota i wzrok. Miłość i samotność. Ciemność i światło. Joni Mitchell od zawsze była świadoma kontrastów, którymi obsypany jest świat. Czuła je i potrafiła wyłowić ze swoich doświadczeń, tworząc niezapomnianą księgę tekstów. Dziś ściany jej domu w Bel Air są pokryte licznymi obrazami przedstawiającymi dzikość kanadyjskiej natury. Przepełnia je woda, szron, światło i niebo. Rozwiodła się z Larrym Kleinem, z którym pozostaje w przyjacielskich stosunkach.
31 marca br. 71-letnia Joni trafiła w ciężkim stanie do szpitala. Znaleziono ją w domu nieprzytomną. W prasie pisano, by zacząć żegnać się z artystką. Doniesienia, które pojawiały się w mediach, były różne – czasem sprzeczne ze stanem faktycznym. W maju podano publicznie informację, że Joni Mitchell ma tętniaka mózgu, nie może mówić, a jej stan jest bardzo ciężki. Artystka wróciła do domu w październiku, gdzie przechodzi terapię, która, podobno, przynosi pozytywne rezultaty. Karolina Karbownik/(mtr), WP Kobieta