Karnawał w czasach PRL‑u. Radziecki szampan, „meduza” i striptiz
Czasy nie były wesołe, ale w karnawale zapominano o smutkach i troskach. Bawiono się w wielkich salach, domach kultury i wiejskich remizach. Toasty wznoszono radzieckim szampanem, a na stołach nie mogło zabraknąć obowiązkowych nóżek w galarecie czy bigosu. Choć sklepy świeciły pustkami, kobiety starały się zachwycić kreacjami, często przygotowywanymi własnoręcznie lub przez zaprzyjaźnioną krawcową.
„Gdy wieczorem zajrzeć do Klubu Robotniczego przy Radomskiej Wytwórni Papierosów, uderza niespotykany o tej porze ruch. Obecnie dekoruje się salę balową i czyni ostatnie przygotowanie bufetowe, a orkiestra dopina swój nowy repertuar muzyki tanecznej. Załoga oczekuje od swojej rady zakładowej, że będzie to zabawa godna wysiłku włożonego w przedterminową realizację sześciolatki” – relacjonował w styczniu 1956 roku dziennikarz „Życia Radomskiego”.
Podobne artykuły pojawiały się w wielu ówczesnych gazetach w całej Polsce, ponieważ władzom bardzo zależało, by media pokazywały, że „lud pracujący” żyje szczęśliwie i oprócz codziennej troski o wyrabianie norm w fabrykach, znajduje również czas na zabawę.
Karnawał był ku temu znakomitą okazją. Dlatego w miastach, miasteczkach i na wsiach organizowano huczne zabawy. Imprezy odbywały się w restauracjach, domach kultury, świetlicach, klubach zakładowych, remizach i szkołach. Bawiono się na balach hutników, górników, nauczycieli, strażaków, przodowników pracy, służb mundurowych czy… sympatyków ORMO, choć ta wspierająca milicję formacja, służąca m.in. do brutalnego rozbijania antykomunistycznych demonstracji, nie cieszyła się zbyt dobrą opinią w społeczeństwie i była obiektem powszechnych kpin i żartów.
Jednak w karnawale zapominano o ponurej rzeczywistości PRL-u. Wiele osób czekało tylko na nadejście weekendu, gdyż bale odbywały się przeważnie w soboty i niedziele. – Na zabawę chodziło się co tydzień. Można było wytańczyć się za wszystkie czasy, a oferta była naprawdę imponująca. W Warszawie jednego wieczora organizowano pewnie z kilkadziesiąt, a może nawet więcej dużych zabaw, bali maskowych z wodzirejem i loteriami. Do tego dochodziły imprezy bardziej elitarne, na które trudno było zdobyć zaproszenie. Na przykład w hotelu Europejskim czy Forum, gdzie pojawiali się znani aktorzy i piosenkarze, a goście oglądali popisy cyrkowych akrobatów albo striptiz – opowiada Wanda Półtorak, była dyrektorka kilku stołecznych przedsiębiorstw, dziś odpoczywająca na zasłużonej emeryturze. - Wtedy naprawdę potrafiliśmy wykorzystać czas karnawału – dodaje.
Bal u filmowców
Niektóre z karnawałowych imprez zdobywały sławę w całej Polsce. Wielką nobilitacją stawało się na przykład zaproszenie na warszawski bal tygodnika „Polityka”. W Łodzi słynne były zabawy dla przebierańców organizowane w tamtejszej szkole filmowej. Pomysłowość uczestników nie miała granic. „Wymyśliłem sobie taki oto kostium” – wspomina wybitny reżyser Janusz Majewski w książce Aleksandry Szarłat „Celebryci z tamtych lat. Prywatne życie wielkich gwiazd PRL-u”. „Obandażowałem się całkowicie, zostawiając tylko szparki na oczy, a na skroni zrobiłem czerwoną plamę. W ręku trzymałem pistolet wypełniony czerwoną wodą i strzelałem sobie z niego w głowę. Dostałem wtedy jedną z głównych nagród w konkursie na najlepszy kostium i choć nie było wiadomo, kto się pod nim ukrywa, dziewczyny się mną zainteresowały jako laureatem” – opowiadał Majewski.
Na wiele karnawałowych imprez przeciętny obywatel nie miał wstępu. Dotyczyło to m.in. balów organizowanych dla służb mundurowych, bardzo hołubionych przez komunistyczne władze. Nawet w czasach największego kryzysu, gdy sklepowe półki świeciły pustkami, stoły uginały się tam pod ciężarem rozmaitych rarytasów.
Jedną z takich imprez dla notabli, odbywającą się w Rzeszowie pod koniec lat 70., prowadziła pani Ewa, emerytowana dziś aktorka. - Na koniec, gdzieś koło godziny czwartej nad ranem, przychodzi do mnie kierownik sali i mówi, że jest problem, bo on nie ma pieniędzy, żeby mi zapłacić. Może mi zapłacić, ale... w naturze. To pytam, w jakiej naturze, a on prowadzi mnie na zaplecze do niewielkiego magazynku i pokazuje tę „naturę”. Boże, czego tam nie było: szynki, kiełbasy, konserwy, czekolady. To wszystko było wtedy na kartki. No to oczywiście, że wzięłam „w naturze” – opowiadała w rozmowie z „Gazetą Codzienną Nowiny”.
Zobacz także: Polski dizajn lat 50. i 60. Z wizytą u prawdziwych kolekcjonerów
Wszyscy do węża!
Duże bale nie mogły się obyć bez prowadzącego, podobnego do Lutka Danielaka, czyli bohatera głośnego filmu „Wodzirej”, fantastycznie wykreowanego przez Jerzego Stuhra. Mężczyzna, na co dzień uatrakcyjniający imprezy dla dzieci i rencistów, nagle staje przed szansą, by poprowadzić wielki bal w luksusowym hotelu. W myśl zasady „po trupach do celu”, zaczyna eliminować konkurentów.
Stuhr wypadł w tej roli bardzo przekonująco, ponieważ w młodości faktycznie pracował w krakowskiej „Estradzie” i potrafił w ciągu jednej nocy obsłużyć siedem czy osiem lokali. - Taksówka woziła mnie z jednej zabawy na drugą. Gdzieś poprowadziłem kotyliona, gdzie indziej poloneza. Nie było to zajęcie moich marzeń, ale jako wodzirej czułem się dobrze, bo osiągnąłem niezależność finansową. Brałem 50 złotych za noc – wspominał aktor w jednym z wywiadów.
Dobry prowadzący potrafił rozbujać nawet najbardziej drętwe towarzystwo, czuwał również, by nastrój zbyt szybko nie opadł. Obowiązkowym punktem programu był zazwyczaj wąż, do którego musiał doczepić się każdy uczestnik imprezy, o ile tylko był w stanie samodzielnie wstać od stołu.
Podczas zabawy nie mogło też zabraknąć tzw. czekoladowego walczyka. W pewnym momencie na sali pojawiało się stoisko ze słodyczami (zwykle były to wyroby czekoladopodobne), które panowie musieli kupować, a następnie wręczać partnerkom, by w ten sposób skusić je do tańca.
Zazwyczaj około północy odbywały się wybory króla i królowej balu. Ten tytuł przysługiwał najlepszym tancerzom albo osobom wyróżniającym się kreacjami. Często nagradzano nim po prostu tych, którym chciano się podlizać, czyli dyrektora przedsiębiorstwa albo członkinę miejscowej egzekutywy partyjnej.
Podczas karnawałowych imprez, zwłaszcza zakładowych, organizowano też loterie fantowe, podczas których do wygrania był sprzęt kuchenny, kosmetyki albo inne drobiazgi. Na balu we wrocławskim Klubie Dziennikarza szczęśliwiec mógł stać się posiadaczem… pieczonego prosiaka.
Deficyt sukienek
W czasach permanentnego kryzysu i niedoboru towarów, przygotowanie menu dla gości było nie lada wyzwaniem. Na imprezach karnawałowych nie mogło jednak zabraknąć galaretki z nóżek wieprzowych, zwanej wówczas „meduzą”, bigosu, śledzi pod różnymi postaciami (najpopularniejszy był śledzik po japońsku, podawany z jajkiem na twardo, kiszonym ogórkiem oraz pokrojonymi w kostkę jabłkiem i cebulą, a także groszkiem konserwowym, zmieszanymi wcześniej z majonezem), flaków czy czerwonego barszczyku. Za wymyślną przekąskę uchodziło „żabie oczko”, czyli panierowany i usmażony plaster mortadeli, serwowany z jajkiem sadzonym.
Karnawałowe szaleństwo musiało być podkręcone procentowymi napojami, choć także one były trudno dostępne. „W sklepach zabrakło kolorowych baloników, które sprzedawane były tylko w kilku punktach miasta. Jeszcze gorzej natomiast było z szampanem, którego dostawy jedynie w minimalnym stopniu pokryły istniejące zapotrzebowanie” – donosiło „Życie Warszawy” w 1986 roku. Gdy udało się już kupić bąbelkowy napój, najczęściej było to wino musujące produkowane w Związku Radzieckim. Oczywiście wypijano też morze wódki.
Sen z oczu spędzał Polkom wybór kreacji na bal karnawałowy. Przekonuje o tym relacja z rekonesansu po sklepach, jaki w 1971 roku odbył reporter „Wieczoru Wrocławia”. „Stoisko odzieżowe na II piętrze PDT. Strojne suknie, modele „Ledy”, wiszą na kilkudziesięciu wieszakach. Wybór prawie żaden. Kilka fasonów zaledwie, kolorystyka tkanin jednostajna. No i ceny. Najtańsze sukienki (po około 700 zł) w ogóle nie nadają się do włożenia. Spośród tych, które nam się jako tako podobały, żadna nie kosztuje mniej niż tysiąc zł.. (…) Sklep „Telimeny” przy ul. Świdnickiej. Na stoisku znajdujemy sześć (dosłownie) fasonów sukienek nadających się na zabawę. Oglądam je wraz z gromadką pań. – Tę czarno-srebrno-fioletową (około tysiąca zł) ewentualnie bym kupiła – mówi jedna z pań. Szkoda tylko, że krótka. Ostatecznie klientka wychodzi ze sklepu bez sukienki. Nie było rozmiaru. Pytam jeszcze o spódnice. Bardzo rzadko bywają – informuje młodziutka ekspedientka”.
Zrób to sama…
Nic dziwnego, że w tamtych czasach każda kobieta marzyła o znajomości z dobrą krawcową. W przeciwnym razie pojawiał się problem, bo do najlepszych fachowców ustawiały się długie kolejki. „Niestety o zaklepaniu sobie miejsca u mistrzyni igły trzeba było pomyśleć znacznie wcześniej. Teraz bowiem starczy zaledwie czasu na zakup dodatków do karnawałowych kreacji – modnych sztucznych kwiatów, korali, itp. Również w gabinetach fryzjerskich spędzą panie denerwujące chwile na przygotowaniu karnawałowego makijażu i fryzury” – donosiło „Życie Radomskie” w 1985 roku.
Polki wykazywały się jednak pomysłowością i kreatywnością. Gazeta przytacza opowieść Edyty, młodej uczennicy radomskiego liceum, która przygotowania do karnawałowych imprez rozpoczynała już kilka miesięcy wcześniej. „Wspólnie z mamą wymyśliłyśmy modny obecnie strój w stylu motyla – luźną, spiętą tunikę według romantycznych wzorów z lat 50. Mam już przygotowane rajstopy, za które zapłaciłam niewiele ponad 200 zł, a wyglądają jak z butiku za 1500 zł. Efekt taki osiągnęłyśmy poprzez moczenie ich w wodzie wapiennej i sypanie brokatem” – wyjaśniała dziennikarzowi.