Katarzyna Dowbor zdradza kulisy programu "Nasz nowy dom". "Ludzi najbardziej cieszy pełna lodówka"
- Całą naszą ekipę najbardziej wzruszają dzieci, które nie są niczemu winne, nie przyczyniły się do tego, w jakich warunkach żyją, dzieci, które marzą o łóżku i o biurku. Kiedy pytam je, jakie mają marzenia, odpowiadają: "łazienka" - mówi Katarzyna Dowbor w rozmowie z WP Kobieta.
Czy pani nie znudził się jeszcze program "Nasz nowy dom"?
Nie znudził mi się absolutnie, bo to jest niezwykły program. Często jestem zmęczona, tu się przyznaję. To nie jest tak, że te podróże wpływają obojętnie na moje zdrowie. Pracuję 38 lat w tej branży i to jest chyba najtrudniejszy program, jaki w swoim życiu robiłam. Nie wynika to wcale z tego, że jestem w wieku emerytalnym, tylko z tego, że on jest bardzo wymagający, nie da się go robić na pół gwizdka. To jest ogromne zaangażowanie psychiczne i fizycznie. Mimo że jest to trudny program, to też bardzo satysfakcjonujący, bo pomaganie jest fajną sprawą. Znudzić mi się nie znudziło, ale jestem czasem zmęczona.
Podczas nagrań słuchają państwo wielu trudnych historii, więc oprócz zmęczenia fizycznego pojawia się też z pewnością psychiczne wyczerpanie.
Powiem szczerze, że najbardziej odczuwałam to przez pierwsze trzy lata trwania programu. Człowiek nie miał takiej grubej skóry i bardzo przejmował się każdą sytuacją. Po tych trzech latach powiedziałam sobie, że albo z tego rezygnuję, albo nauczę się myśleć inaczej. Zaczęłam sobie tłumaczyć to tak, że jesteśmy tu po to, aby pomóc danej rodzinie, nie ma co nad nimi płakać, histeryzować, tylko bierzemy się do roboty i walczymy o dobro tej rodziny. To mi bardzo pomogło. Mam dosyć mocną psychikę i nauczyłam się patrzeć na to zdroworozsądkowo. Ale mamy kolegów, którzy z nami pracowali i w pewnym momencie pękli i opuścili naszą ekipę. Po prostu nie byli w stanie znieść tej ilości nieszczęść.
U pani włączyło się myślenie zadaniowe?
Jestem zadaniowym człowiekiem. Jeśli mam coś do wykonania, skupiam się na tym i robię. Dokładnie tak mam przy programie "Nasz nowy dom". Skupiam się na danej rodzinie, kończymy odcinek i muszę poświęcić się następnej sprawie. Nie mogę rozpamiętywać, przeżywać, po prostu działam.
Krąży takie przeświadczenie, że prezenterzy powinni przed kamerami trzymać tzw. fason. Czy zdarzyło się, że trudno było pani powstrzymać emocje na planie?
Opowiadanie, że prezenterzy powinni być z kamienia, dla mnie jest przeszłością. Pamiętam, że kiedy byłam prezenterką TVP2, mieliśmy taką akcję "I Ty możesz zostać świętym Mikołajem". Na wizji czytaliśmy listy od dzieciaków z domu dziecka do świętego Mikołaja. Pamiętam, że ktoś mi dał jeden do przeczytania i na wizji załamał mi się głos, bo dziecko poprosiło o mamę i tatę. Trudno być z kamienia w takiej sytuacji i zachować profesjonalizm.
Kiedy zeszliśmy ze sceny, koleżanka profesjonalistka powiedziała, że zachowałam się nieprofesjonalnie. Ale przynajmniej zachowałam się jak człowiek. Uważam, że od zachowań profesjonalnych ważniejsze jest zachowanie człowiecze, zgodne z wrażliwością. Trzeba okazywać swoje uczucia, zwłaszcza że widz wyczuwa każdy fałsz. Jeśli ktoś udaje dobrego, to widz to widzi. Nie ma co kombinować i udawać.
Pani Martyna Kupczyk, architektka z programu, powiedziała mi, że najbardziej poruszały ją właśnie te proste prośby od dzieci: o biurko, o łóżko…
W ogóle całą naszą ekipę najbardziej wzruszają dzieci, które nie są niczemu winne, nie przyczyniły się do tego, w jakich warunkach żyją, dzieci, które marzą o łóżku i o biurku. Kiedy pytam je, jakie mają marzenia, odpowiadają: "łazienka". Szokujące było dla mnie, że 6-letnia dziewczynka najbardziej cieszyła się z tego, że w domu w końcu jest łazienka. Własny pokój nie sprawił jej tyle radości. To, że mama wreszcie się uśmiechała, było dla niej największym szczęściem.
Nam się wydaje, że łazienka, bieżąca woda, to jest standard, że tak każdy żyje. Większość z nas nie zna tak ekstremalnych sytuacji.
A takich rodzin są tysiące. Do programu napływa przecież kilkadziesiąt tysięcy zgłoszeń.
Kilkadziesiąt tysięcy zgłoszeń, a my przez 8 lat zrobiliśmy 240 domów, to jest kropla w morzu.
Często ta pomoc nie jest możliwa ze względu na brak regulacji prawnych. To dla państwa duże utrudnienie?
Tak. Na wsiach jest tak, że babcia coś powiedziała i rodzina uważa, że to jest okej, a do dziedziczenia jest jeszcze kilka osób. Myślę, że powinno się bardziej uświadamiać nasze społeczeństwo w tej kwestii. Nasza prośba do MOPS-ów, do osób, które orientują się w tych tematach, żeby pomagali takim rodzinom pozałatwiać formalności. My już nie mamy na to czasu.
Moment, kiedy oddają państwo wyremontowany dom, to z pewnością wielkie emocje. Co pani wtedy czuje?
Najbardziej lubimy właśnie ten dzień, kiedy oddajemy dom. Niesamowite jest to, jak rodziny reagują. To dla nas największa nagroda. Widzimy tę radość, słyszymy od nich, że jesteśmy jak rodzina, że jesteśmy aniołami. Często dostaję różne aniołki od rodzin. To takie podziękowanie, że przyjechaliśmy wyciągnąć ich z trudnej sytuacji. Niesamowite, to jest niezwykle wzruszające.
Warto podkreślić, że reakcje są różne. Jedni nie mogą wydusić słowa, inni zaczynają krzyczeć, mówić jeden przez drugiego, wyrywać sobie różne rzeczy. Rodziny dostają od nas piękne, nowe wyposażone kuchnie. To jest serce domu. Mają super sprzęty, ta kuchnia kosztowała majątek, płyty indukcyjne, piekarniki, jakieś cuda… A oni się cieszą z garnków. To było dla mnie najbardziej szokujące.
Nie zapomnę cudownej pani, która powiedziała mi, że oglądała sobie takie garnki, ale nie było jej na nie stać. Spełniło się jej marzenie. W głowie nam się to nie mieści. A widzi pani w programie zachwyt pełną lodówką?
Tak.
To jest niesamowite. Ci ludzie cieszą się z pełnej lodówki, mówią, że im starczy na tydzień albo dwa. Jak pani otwiera pełną lodówkę, to pani to nie dziwi. A w tych domach ta lodówka nigdy nie była pełna. Dla mnie na początku to było bardzo szokujące.
Proste rzeczy, które odmieniają los całej rodziny.
Jeszcze jest jedna rzecz. Dzieciaki, młodzież, mówili mi, że zanim dom był taki piękny, to robiły wszystko, żeby jak najpóźniej do tego domu wracać. Szli do kolegi/koleżanki, zostawali dłużej w szkole, bo nie chcieli wracać do domu, w którym było zimno, paskudnie, nie było toalety… Dla nich to nie było bezpieczne miejsce, tylko miejsce, w którym źle się czuli.
Zawsze w czasie remontów staramy się wydzielić pokoje dla dzieci. Wtedy dzieciaki cieszą się, że mają azyl, że przychodzą do domu z radością. To bardzo scala rodziny. Rozmawiałam z jedną mamą, która robiła wszystko, żeby było czysto, dbała o dzieci i dom, ale przerażało ją, że one z niego uciekają. Miała z nimi słaby kontakt, bo jak wracała z pracy, była zmęczona i nie miała gdzie odpocząć, a dzieci nie chciały spędzać wolnych chwil w domu. Spotkaliśmy się po roku od remontu i ona powiedziała, że dzieci siedzą z nią w domu, mówiła, że wreszcie ma dzieci, nawiązała z nimi relację.
Przez 8 lat zauważyłam jedną rzecz. W każdym domu stawiamy stół jadalny, wcześniej ich nie było, każdy jadł osobno w swoim kąciku. A siadanie razem do stołu jest bardzo ważne. Ci ludzie są nam niezwykle wdzięczni za te stoły. Dajemy im łóżka, bo zdarza się, że nie mają własnych albo śpią w kilka osób w jednym miejscu.
Rozmawiałam z jedną z bohaterek z programu, która określiła państwa jako "warszawskie anioły", a na wejściu w jej domu wisi zdjęcie z całą ekipą.
Piękne. To jest największa nagroda za naszą pracę. Czujemy się z tymi ludźmi związani, to jest fantastyczne, że oni traktują nas jak członków rodziny. Raz ratowałam dużego, pięknego psa jednej z naszych rodzin. Pani sobie z nim nie radziła po śmierci męża, wysterylizowałam go, podleczyłam i w końcu wrócił do rodziny, kiedy warunki uległy poprawie. To akurat było w okolicach Warszawy, więc osobiście przywiozłam im psa po kilku miesiącach i zostałam przyjęta jak członek rodziny. Wszyscy czekali, była herbata, ciasto… Pozostajemy w pamięci naszych bohaterów, a oni w naszej.
Można powiedzieć, że ma pani rodzinę w całej Polsce.
Trochę tak. Są domy, do których chętnie bym wróciła po latach i zobaczyła, jak się mają dzieciaki i jak się potoczyły ich losy. Pamiętam i myślę o nich.