Blisko ludziKiedy ktoś umiera, dzwoni ich telefon. Odbierają o każdej porze

Kiedy ktoś umiera, dzwoni ich telefon. Odbierają o każdej porze

Kiedy ktoś umiera, dzwoni ich telefon. Odbierają o każdej porze
Źródło zdjęć: © fot. archiwum prywatne
Anna Moczydłowska
05.09.2017 12:49, aktualizacja: 05.09.2017 13:41

Klienci są zadowoleni z ich usług. Mimo tego, bardzo niechętnie ponownie przekraczają próg niewielkiego biura przy ulicy Kartuskiej w Gdańsku, bo to oznacza, że znowu zmarł ktoś bliski. Joanna Podwysocka i Bożena Młotek pracują tam w otoczeniu urn, trumien i aktów zgonów. Są specjalistkami w swojej dziedzinie. Branża? Śmierć.

Joannę i Bożenę odwiedzam w poniedziałkowe popołudnie. Choć byłyśmy umówione wcześniej, na rozmowę muszę poczekać - dzisiaj w ich biurze przy ulicy Kartuskiej jest tłoczno. - Wyjątkowo dużo osób zmarło w Gdańsku w ostatnich dniach. Dodatkowo w poniedziałki klientów zawsze jest więcej, bo dopiero wtedy pojawiają się rodziny zmarłych w weekend - wyjaśniają właścicielki gdańskiego zakładu pogrzebowego "Kalia".

Obok biurka 35-letniej Joanny cała ściana urn. Kawałek dalej, z zaplecza niewielkiego lokalu nieśmiało wychyla się jasna trumna. Za kotarą jest ich więcej, klienci muszą mieć w czym wybierać. Wszędzie dużo dokumentów. Na biurkach obu pań leżą telefony służbowe i prywatne. Oba odzywają się niemal bez przerwy. Dzwonią klienci, kontrahenci i członkowie rodziny - wszyscy, poza jedną siostrą, związani są z branżą pogrzebową. Brat i mąż Joanny, także zatrudnieni w "Kalii", dopilnowują, by wszystko zgadzało się nie tylko w papierach, ale także na cmentarzu.

Kiedy trzy siostry akurat dogrywają z Joanną szczegóły pogrzebu mamy, o firmie opowiada 45-letnia Bożena. Gdy o dzieciństwie spędzonym wśród zmarlych mówi Joanna, klientów przejmuje siostra. Moją uwagę przykuwa urna, stojąca na jednym z biurek. Na niej karteczka z imieniem, nazwiskiem i datą.

- Pani czeka na pogrzeb w sobotę. Nie chcemy stawiać jej w jakimś pudle na zapleczu, niech do czasu pochówku posiedzi z nami - słyszę.

Windą do… grobu

Pochodzą z Ostródy. To tam ich tata prowadził zakład pogrzebowy, który z resztą działa do dziś. Do dziś też pracuje w nim część rodzeństwa. W okolicy mówi się, że są najlepsi. W końcu pracownicy od dziecka uczyli się obchodzenia ze zmarłymi.

- To tam, już w wieku szkolnym, pierwszy raz zobaczyłam martwego człowieka. Ktoś w końcu musiał pomagać tacie, jak to w rodzinnej firmie - opowiada Joanna. - Nie bałam się, bo robiąc coś dobrego, nie muszę. Bać trzeba się żywych, to oni mogą zrobić krzywdę. Jeśli wykonam zmarłemu piękny makijaż i zadbam o godny pochówek, to jeszcze z góry będzie się mną opiekował.

Sześć lata temu Joanna i Bożena postanowiły przejść "na swoje" i spróbować w Gdańsku. Tu przecież ludzie też umierają, a one znają ten biznes od podszewki. O tym, że robią to dobrze, świadczą setki pozytywnych opinii, dostarczanych ustnie i za pomocą internetu.

- Choć działamy dopiero od sześciu lat, na lokalnym portalu jesteśmy firmą z największą liczbą opinii - chwalą się siostry.

I faktycznie, na portalu trojmiasto.pl same "szóstki". Trudno byłoby sfabrykować tyle pozytywnych recenzji, każdą dodawać trzeba z innego komputera. Czytam między innymi komentarz Marzeny: "Panie z którymi się kontaktowałam przemiłe i empatyczne. Szczególnie ujęło mnie także, że pracownik firmy na cmentarzu podziękował w imieniu rodziny wszystkim przybyłym na uroczystość. Dla mnie miało to wielką wartość, ponieważ my nie byliśmy w stanie nic powiedzieć ze względu na emocje, jakie nam w tym momencie towarzyszyły."

Obraz
© Pixabay.com

Joanna: Dla naszych pracowników ceremonie to też często duże emocje. Ostatnio jednemu z nich starsza, kulejąca pani podziękowała za podprowadzenie do grobu tak wylewnie, że sam się wzruszył. Gdy chowają dzieci, mają łzy w oczach. Raz nawet usłyszałam słowa uznania za to, że jesteśmy jedyną firmą, której pracownicy modlą się na pogrzebach, a nie tylko biernie stoją.

Ale ich usługa to nie tylko zorganizowanie ceremonii pogrzebowej. Działać zaczynają najczęściej już w momencie zabrania osoby zmarłej z domu czy szpitala. - To wymaga wielkiej delikatności. Chcemy, by rodzina i zmarły byli traktowani tak, jak chcielibyśmy żeby potraktowano naszych bliskich. Z wielkim szacunkiem i empatią. Mamy szczęście posiadać pracowników, którzy robią to niezwykle umiejętnie - mówią.

Innowacyjna żałoba

Poza standardowymi usługami, właścicielki "Kalii" starają się wprowadzać innowacje. Większość firm do dziś opuszcza trumny do ziemi na linach. Trzęsie się, chwieje się, spoceni grabarze siłują się z trumną. One do oferty wprowadziły windy, na których trumna delikatnie zjeżdża do grobu. Nie zasypują też zmarłego przy rodzinie. Moment, w którym ziemia uderza o wieko trumny jest najgorszy. Siostry pamiętają go z licznych pogrzebów, na których bywały w dzieciństwie. Tego wolą ludziom oszczędzić.

Joanna i Bożena starają się, by ich rola nie ograniczała się do suchych szczegółów organizacyjnych. Bezpłatnie udostępniają za to klientom książki o pogodzeniu się ze stratą i procesie żałoby. Same je zamawiają i czytają w wolnych chwilach, by móc doradzić rodzinom w potrzebie.

- Część osób godzi się ze śmiercią w sposób w miarę bezbolesny. Czasami tuż po, w okresie załatwiania formalności związanych z pogrzebem, działają sprawnie niczym na autopilocie. Emocje wychodzą dopiero później. Ten proces trzeba przejść, uczuć nie można tłamsić. Taka lektura może pomóc - mówią.

Pogrzeb u Joanny i Bożeny jest nieco teatralny. W kondukcie pogrzebowym puszczają muzykę instrumentalną. Nie religijną, ale na przykład "Time to say goodbye", "Szczęśliwej drogi już czas" czy, na pogrzebach młodych, regaee kawałek - "Na szczycie". Za grobem stawiają tło, żeby żałobnicy skupili się na ceremonii, a nie na tym co z tyłu, bo tam przecież setki grobów i kołacząca w głowie myśl "niedługo mnie to czeka". Do wyboru wzór nieba, Jezus na krzyżu, gołąb wzlatujący ku niebiosom.

- Dzięki temu ludzie zamiast rozmawiać, mogą skupić się i faktycznie pomyśleć o osobie, która zmarła. Marzy nam się, by ceremonia była jak najbardziej delikatna - komentują właścicielki.

Wyjątkowo dotkliwa żałoba? Pomóc może… miś. Nie zwyczajny, wyjątkowy. Uszyty z ubrań ukochanej babci czy niemowlęcych śpioszków, noszonych przez zmarłe dziecko.

- Przy takiej maskotce można popłakać, odezwać się do niej, wyżalić - mówią siostry. - Mała rzecz, ale pomaga poradzić sobie ze stratą. To psychologiczna forma pomocy, która działa niezwykle terapeutycznie. Proponujemy ją zazwyczaj dopiero wtedy, kiedy widzimy, że ktoś bardzo przeżywa śmierć bliskiej osoby. Pomysł zaczerpnięty jest zza granicy, w Polsce wciąż bardzo mało popularny. Trudno w końcu reklamować tego typu usługę, a szkoda, bo mogłaby wielu osobom pomóc.

Nie do zobaczenia

Nie ukrywają, że praca, choć nietypowa, jest dla nich pasją. Zarówno Bożena, jak i Joanna zawsze mają służbowe telefony przy sobie. Jeśli jedna nie może odebrać, bo na przykład jest w kinie, połączenia automatycznie przełączane są na telefon drugiej, ewentualnie któregoś z pracowników. Odbierają zawsze - w weekendy, święta, w środku nocy.

- Po prostu trzeba przerwać to, co się robi i odebrać. To kluczowy moment, prawdopodobnie przed chwilą właśnie umarł ktoś bliski dla tej osoby. Klient wymaga wówczas stu procent naszej uwagi. On prawdopodobnie jest w rozpaczy, panice, smutku. My musimy skupić się i wszystko wyjaśnić - tłumaczą.

Ludzie często są zdziwieni, że telefon zakładu pogrzebowego odbiera kobieta. Po wszystkim jednak przyznają, że z paniami rozmawia się inaczej, lepiej. Kobieca empatia? Może. Najlepszy dowód uznania? Powracający klienci.

Obraz
© fot. archiwum prywatne

_**Joanna wraz z mężem, który obsługuje ceremonie pogrzebowe.**_

- Okoliczności naszych kontaktów z klientami zawsze są smutne. Ale choć przy każdej wizycie słyszymy "mam nadzieję, że nie do zobaczenia", miło nam, gdy obdarzają nas zaufaniem i wracają. Każda rodzina to osobna historia. Kojarzymy klientów, znamy ich sprawy. Gdy po roku w środku nocy jeden pan zadzwonił powtórnie, pamiętałam jego nazwisko. Był zaskoczony - śmieje się Joanna.

Kiedy już ktoś jest zdecydowany na skorzystanie z usług ich zakładu, spotykają się biurze. Tam ustalają szczegóły ceremonii, doradzają, dbają, by nie przekroczyć budżetu klienta. Z tym ostatnim jest ciężko. Kiedyś zasiłek pogrzebowy wynosił bowiem 6400 złotych, ale w 2011 roku został obniżony do zaledwie czterech tysięcy. To kwota w której nie da się zmieścić organizacji pogrzebu w Gdańsku. Kilkaset złotych dopłaty jest absolutnym minimum.

- Nie ma gustów i guścików, kiedy liczą się pieniądze - zaznaczają. - Trzeba zmieścić się w budżecie albo jedynie minimalnie go przekroczyć. Co ciekawe, ludzie nie chcą wydawać na pogrzeb, ale polska stypa jest obowiązkowa. Nawet jeśli nie mają wystarczających środków na pochówek, to i tak czują się zobowiązani zorganizować przyjęcie.

Misja

Dzięki temu, że Joanna jest bardziej kontaktowa, a Bożena bardziej spokojna, dobrze się uzupełniają. Obie mają w sobie dużo empatii, wyczuwają, czego potrzebują klienci. Czy wolą załatwić sprawę szybko, sprawnie, bez zbędnego gadania, czy właśnie liczą na rozmowę i poradę.

Różni je jednak podejście do zmarłych. Joanna lubi pracę z nimi, nie przeszkadza jej oglądanie ciał w różnym stanie. Z zawodu jest fryzjerką, interesuje się też makijażem. Jeśli zachodzi potrzeba, bezpłatnie jeździ umalować zmarłych. Szkoda jej, by kobieta za życia zadbana, spoczęła w trumnie wykończona chorobą.

Obraz
© fot. archiwum prywatne

- Traktuję pracę jako misję, do której trzeba mieć predyspozycje - mówi. - Przyznaję, czasami są to dramatyczne widoki. Ostatnio musiałam umalować mężczyznę, który uległ wypadkowi samochodowemu. Miał powbijane w twarz fragmenty szyby. Nie mogłam pozwolić, by żona zobaczyła go w tym stanie. Dla mnie jednak to nie widok ciała, ale jego zapach jest największym problemem. Jeśli leży już jakiś czas, wydziela bardzo silną, charakterystyczną woń.

Starsza córka Joanny przez długi czas wstydziła się, że rodzice pracują w zakładzie pogrzebowym. Młodsza umie o tym rozmawiać, wie czym zajmują się w "Kalii". Kiedy zmarła babcia, podchodziła do niej i głaskała. Starsza się bała.

Joanna: Myślę, że rodzimy się z charakterem, który albo pozwala na kontakty ze zmarłymi albo je blokuje. Dodatkowo… nie mamy wiele do stracenia. Jeśli lekarzowi zdarzy się jeden błąd, to każdy mu go wytknie, choćby przeprowadził sto prawidłowych zabiegów. Pracując ze zmarłymi nie jestem w stanie zrobić im nic złego. Mogę zrobić dla nich tylko dobre rzeczy.

Bożena z kolei ma dystans, taki jak większość ludzi. Kiedyś chciała być położną i pomagać ludziom przychodzić na świat. Przewrotne życie sprawiło, że teraz pomaga im z niego odejść. Nie przeszkadza jej praca biurowa w otoczeniu urn czy załatwianie formalności związanych ze śmiercią dopóki wie, że zmarły leży sobie gdzieś w chłodni. Świetnie odnajduje się w doradzaniu klientom i organizacji ceremonii, ale bezpośredniego kontaktu z ciałem nie chce.

- Tylko raz przyszło mi dotknąć zmarłego, jeszcze pracując u ojca. Gdy w ostatniej chwili rodzina poprosiła, by założyć denatce łańcuszek, musiałam przytrzymać głowę - mówi. - Siostra za to ma to we krwi. Nie widzi problemu w dotykaniu, ubieraniu czy malowaniu zwłok. Ja nie chcę robić tego za żadne pieniądze. Bałabym się, że potem ci wszyscy ludzie śniliby mi się po nocach.

O śmierci na głos

W rodzinie Joanny i Bożeny każdy wie, jak chciałby być pochowany. Bo o śmierci należy rozmawiać otwarcie. To wcale nie kuszenie losu, a czysty pragmatyzm.

Joanna: Bardzo często ludzie nie chcą o tym rozmawiać. "Nie wywołuj wilka z lasu" - mówią i ucinają rozmowę. My poruszamy temat śmierci, uświadamiamy znajomych o cenach, możliwościach, wariantach. Zboczenie zawodowe? Możliwe. Często rozmawiam z ludźmi o mojej pracy, interesuje ich to.

Obraz
© Fotolia

Bożena: Na przykład na rodzinnej imprezie warto powiedzieć "ja chciałabym być skremowana, a ty?". Może przez chwilę będzie niezręcznie, może kilka osób dziwnie się spojrzy, ale dzięki temu, gdy mama czy babcia odejdzie, będziemy wiedzieć, co robić. W czasie takiej rozmowy jest również dobry moment, żeby rozwiać ewentualne wątpliwości i odeprzeć niekiedy absurdalne argumenty. Czasami słyszę, że ktoś chce być skremowany, bo nie chce żeby zjadły go robaki. Pod ziemią nie ma żadnych robaków! Tam nie ma dostępu powietrza i nie ma życia, jest tylko naturalny proces rozkładu zwłok.

Joanna: Wie pani ile razy, kiedy dochodzi do ustalania szczegółów pogrzebu, rodzina nie wie czego chciałby zmarły? Staram się wtedy myśleć za nich. Pytam na przykład, czy ta osoba była u kogoś na pogrzebie urnowym. Była? No to proszę, by przypomnieli sobie, czy nie mówiła nic złego na ten temat. Analizujemy i w końcu wspólnie podejmujemy decyzję. Czy zgodną z wolą zmarłego? Tego nie dowiemy się już nigdy.

Więcej osób stawia dziś na kremację, bo po pierwsze jest tańsza, a po drugie z uwagi na ograniczone miejsce w nekropoliach. W grobie można umieścić tylko dwie trumny w ciągu 20 lat, urn natomiast - nieograniczoną liczbę. Coraz więcej osób myśli już przyszłościowo o grobie rodzinnym, w którym spoczną całe pokolenia. Wtedy dba, czyści i opłaca się tylko jeden grobowiec. To praktyczne rozwiązanie.

Jednak specjalizując się w "odejściach" czasami nie wystarcza standardowe rozwiązanie. Bożena jest tradycjonalistką i …ma klaustrofobię. Z tego względu pragnie być skremowana. Za to Joanna ma nieco bardziej innowacyjny "pomysł na siebie". Mąż już wie, co ma robić w razie, gdyby to ona odeszła pierwsza. Jak na razie metoda ta dozwolona jest tylko w Niemczech i Szwecji. Z racji, że w przyszłości siostry będą chciały wprowadzić ją w "Kalii", nie chcą publicznie ujawniać, o co chodzi. Konkurencja nie śpi.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (37)
Zobacz także