Koniec z tabu miesiączki! Czerwone plamy mogą być powodem do dumy
Freebleeding to pomysł dla większości z nas szokujący – chodzi o przechodzenie menstruacji bez jakiejkolwiek ochrony, czyli mówiąc po polsku, krwawiąc swobodnie. Okazuje się, że są kobiety, które potrafią zrobić z tego manifest, lekarstwo na wewnętrzną równowagę, a nawet sztukę! I jakkolwiek skrajnych emocji ten temat by nie budził, jest w nim kilka twardych ziarenek prawdy.
19.03.2017 | aktual.: 20.03.2017 10:56
Żadna ludzka wydzielina fizjologiczna nie jest przyjemnym tematem towarzyskim, ale krew menstruacyjna bije konkurencję na głowę. I to nie tylko dlatego, że męska połowa cywilizacji nie zna, więc nie lubi. Krew jest bowiem na tyle alarmującym bodźcem, że wywołuje automatycznie strach lub wstręt, a regularne krwawienie zwiększa tylko przeraźliwość sytuacji. Już w starożytności Majowie uważali, że miesiączka jest karą zesłaną na Boginię Księżyca, patronkę seksualności i płodności, za to, że przespała się z Bogiem Słońca. Wedle mitologii owa pierwsza krew boskiego pochodzenia zmieniła się w węże, insekty, trucizny, choroby i całe zło na Ziemi! Ale nie śmiejmy się ze starodawnej ciemnoty, bo jeszcze w XIX i XX wieku wierzono święcie, a nawet udowadniano naukowo, że miesiączkujące kobiety powodują psucie się żywności dokoła i uniemożliwiają drożdżom rośnięcie, a piwu fermentację.
Zdjęcie z czerwonym kroczem
W 2015 roku brytyjska gazeta „The Telegraph” opisała przypadek 26-letniej Kiran Gandhi, która przebiegła londyński maraton, mając okres i nie stosując żadnej ochrony sanitarnej. Efekt był taki, że na mecie zawodniczkę zdobił medal na szyi i czerwone plamy na spodenkach, a ona sama dumnie opowiadała o swoim osiągnięciu jako o formalnym sprzeciwie wobec stygmatu społecznego otaczającego menstruację. Ghandi, która ukończyła studia MBA na Uniwersytecie Harvardu, napisała potem na swoim blogu, że miesiączkowy wstyd, jaki promuje współczesne, zdominowane przez mężczyzn społeczeństwo, utrudnia większej jego połowie naturalne przeżywanie tego normalnego przecież zjawiska. Biegaczka wspomniała też o osobach, które z wyraźnym wstrętem podczas maratonu dawały jej do zrozumienia, że dostała okres.
Rok później instruktorka jogi z Teksasu, Steph Gongora, opublikowała w sieci wideo ukazujące jak praktykuje asany, krwawiąc swobodnie do białych legginsów. „Jestem kobietą, więc krwawię” – napisała pod spodem. Dalej Steph opisała, jak pełne hipokryzji jest wstydliwe zatykanie się skrywanymi po torebkach tamponami i wymuszone uśmiechanie się mimo bolesnych skurczów macicy. Ile kobiet na świecie nie chodzi do szkoły lub pracy, tylko dlatego, że nie mają dostępu do podpasek, a stygmat społeczny jest zbyt wielki, by móc pozwolić sobie na plamę na siedzeniu. Gongora nawołuje więc, aby przestać udawać, że miesiączki nie mamy i wszystko jest super. Przestać wstydzić się, edukować córki i synów, by przerwać zaklęte koło pogardy oraz nietolerancji.
Feministyczne spojrzenie na miesiączkę
W 2014 roku znany z niewybrednych żartów serwis internetowy 4chan.com zorganizował szeroko zakrojoną operację „Freebleeding”, która miała za zadanie publicznie wyśmiać feministki. Dowcipnisie zaczęli podszywać się pod ruchy feministyczne i nawoływać do nienoszenia podpasek ani tamponów w czasie okresu, a nawet posunęli się do photoshopowania zdjęć przedstawicielek pro-kobiecych organizacji, tak, by szokowały czerwienią w kroczu. Sprawa oczywiście wyszła na jaw, ale pozostawiła po sobie pewien niesmak – dość szowinistycznej nietolerancji i braku wrażliwości. Bo trudno oczekiwać, żeby z miesiączki śmiały się kobiety.
Rachel Kauder Nalebuff, autorka książki „Moja mała czerwona książeczka”, jest zagorzałą fanką freebleedingu jako sposobu na odarcie miesiączki z tabu, które przyczynia się do cierpienia tysięcy, zwłaszcza bardzo młodych kobiet. Niewiele jest bowiem nastolatek, które nigdy nie przeżywały katuszy związanych ze strachem, że tampon przecieknie, że nie będzie go gdzie zmienić, że ktoś się dowie o okresie… Do tego feministycznego nurtu dołączyła także 25-letnia kanadyjska poetka i artystka Rupi Kaur, która na swojej stronie opublikowała całą serię zdjęć pt. „Okres”, przedstawiających poplamioną bieliznę i prześcieradła, krew w toalecie czy swoją skuloną w bólu pozycję. Obrazy tak dobrze znane każdej kobiecie, ale tak szokujące, że Instagram uniemożliwił ich publikację. Rupi Kuar napisała tymczasem: „Każdego miesiąca krwawię, aby pomóc ludzkości egzystować. Moje łono jest domem bóstwa, źródłem życia naszego gatunku”. Artystka dodała też, że nie rozumie, dlaczego proces tak naturalny jak oddychanie, jest tak pogardzany i wyśmiewany.
W podobnej nucie, a nawet dosadniej, piszą autorzy facebookowej strony Free bleeding. „Przestańcie gwałcić się męskimi wynalazkami, takimi jak tampony. Nie musimy ukrywać menstruacji, aby nie obrażać społeczeństwa swoją kobiecością”. Na profilu zobaczyć można sugestywne memy przedstawiające młode kobiety z takimi podpisami jak: „Ona ma ranę, która się nigdy nie zagoi.”
Co jest złego w tamponach?
Walka z podpaskami i tamponami ma jednak o wiele więcej wątków niż tylko feministyczna ochota na przełamanie wstydu i społecznego ostracyzmu. Przed wszystkim względy zdrowotne – wiele środowisk zaczęło nawoływać do bojkotu tamponów już w latach 70-tych ubiegłego stulecia, gdy pojawiły się doniesienia o zespole szoku toksycznego związanego z zatykaniem się na czas okresu. Zespół szoku toksycznego to groźna dla życia sytuacja, w której dochodzi do przerostu populacji bakterii gronkowca złocistego, żyjącego naturalnie w naszym organizmie. Ten przerost wiąże się z nadmiernym wydzielaniem toksycznych substancji, które powodują wysoką gorączkę, bóle głowy i mięśni, biegunkę, a nawet omdlenia i problemy z oddychaniem. Naukowcy stwierdzili, że stosowanie wysoko wydajnych tamponów, w których duże ilości krwi zalegają często godzinami, zwiększa ryzyko zespołu szoku toksycznego, podobnie jak sam proces wyciągania niedostatecznie nasiąkniętego tamponu, który fizycznie uszkadza błonę śluzową pochwy.
To jednak nie wszystko. Eksperci z Harvardzkiej Szkoły Bizensu wyliczyli, że w samych Stanach Zjednoczonych co roku na śmietniku ląduje ok. 350 tysięcy ton podpasek i tamponów, które zalegają potem na wysypiskach śmieci. Większość z nich, ze względów praktycznych i estetycznych, opakowana jest dodatkowo w plastikowe torebki, które dodają Ziemi jeszcze trochę balastu więcej. Naukowcy z Królewskiego Instytutu Technologii w Sztokholmie odkryli, że największe ślady w naszym środowisku naturalnym zostawiają aplikatory od tamponów, które zawierają LDPE – polietylen w znaczącym stopniu przyczyniający się do intensyfikacji efektu cieplarnianego. Bardziej ekologiczne rozwiązania w postaci biodegradowalnych podpasek i tamponów lub nieprzemakalnych wkładek do bielizny przeznaczonych do prania pojawiają się co prawda od kilku lat na rynku, ale są albo drogie, albo zbyt mało praktyczne dla większości kobiet. I nic się prawdopodobnie nie zmieni w tym zakresie, bowiem koncerny takie jak Johnson & Johnson czy Procter & Gamble, które produkują popularne środki ochrony miesiączkowej, nie są zainteresowane zwiększeniem kosztów technologii.
Brzydka strona miesiączki
Menstruacja nie jest dla żadnej kobiety radością jej życia, a dyskomfortowi I bólom nie pomagają problemy z ochroną. Jak się porządnie wyspać, by nie pobrudzić przypadkiem prześcieradeł i materaca? Jak czuć się pewnie z nasiąkniętą pieluchą między nogami? Jak upewnić się, że ani kropla krwi nie wyląduje na białych spodniach? Gdzie zmienić tampon, będąc na wycieczce w górach czy na plaży bez toalety? Dla wielu pań żaden sposób ochrony nie jest optymalny, włącznie z kieliszkiem menstrualnym, których choć zdrowy i eko, wymaga regularnego płukania i odpowiedniej higieny.
Trudno się dziwić, że wizja pozbycia się niebagatelnych comiesięcznych kosztów i wszystkich toaletowych operacji wydaje się wielu kobietom kusząca. W Internecie znaleźć można dziesiątki osobistych relacji o eksperymentach z wolnym krwawieniem. Autorka bloga myvag.net przyznaje, że od zawsze miała trochę bardziej „leniwe” podejście do ochrony przed miesiączkowymi plamami i nie przeszkadza jej czerwone prześcieradło, pranie bielizny w umywalce czy mały przeciek na ubranie. Jej chłopak akceptuje taki stan rzeczy i wspiera ją w jej naturalności. Inna bloggerka, Kelly Jo, próbuje walczyć z ciągłym stresem przed zostawieniem gdzieś krwawego śladu, pytając: „A co jeśli ja chcę zostawić po sobie ślad?. Inne eksperymentatorki chwalą sobie przyjemne uczucie braku ciała obcego w pochwie czy między nogami i twierdzą nawet, że bez stresu związanego z przecieknięciem krwawiły krócej i mniej boleśnie. Dla jeszcze innych dopiero siedzenie gołą pupą na ręczniku pozwoliło im poczuć się dobrze w swoim ciele kobiety i być w harmonii ze swoim cyklem.
Profesjonalistki freebleedingu, czyli kontrola nad mięśniami
Naturalnie, niewiele kobiet jest gotowych na pójście do pracy ze świadomością, że wszyscy będą oglądać się za ich poplamionym siedzeniem. Ale, jak się okazuje, to wcale niekonieczne. Są kobiety, które kontrolę nad swoim ciałem rozwinęły do tego stopnia, że potrafią co kilka godzin „oddawać” krew do toalety. Autorka słowackiego bloga snatosha.sk pisze, że wolna menstruacja nauczyła ją być świadomą swego ciała i wyczuwać moment, kiedy trzeba oddalić się do łazienki. Na wszelki wypadek nosi zawsze materiałową podpaskę – gdyby nie udało się dobiec – ale jej system ponoć działa wspaniale, a co więcej, odkąd go stosuje, przestała cierpieć na comiesięczne bóle.
Czeszka, Lucie Harnošová, właścicielka sklepu internetowego dla dzieci i propagatorka kontaktowego rodzicielstwa, pisze na swoim blogu, że stosuje dla pewności podpaskę, ale przez cały czas trwania okresu obserwuje swoje ciało i chodzi do toalety, kiedy potrzebuje pozbyć się krwi. Podobnych relacji jest wiele, a w każdej z nich można wyczytać o możliwości kontrolowania mięśni pochwy i szyjki macicy w celu powstrzymywania krwawienia. Ponoć metodę tą opanowały do perfekcji Chinki, wśród których, jak podaje brytyjski portal Guardian, jedynie 2 procent stosuje tampony.
Bez różnicy, czy ktoś chce swoim krwawieniem miesiączkowym epatować, czy kontrolować je w ciszy i spokoju, na pewno żadnej kobiecie na świecie nie pomaga stygmat „złej krwi” i wstydliwego okresu. Szokujące inicjatywy takie jak freebleeding mogą coś pomału zmienić w tym zakresie. W 2016 roku w mediach zasłynęła firma Coexist z Brystolu, która pozwala swoim pracownicom w trakcie miesiączki pracować w domu. Jak mówią jej przedstawiciele, chodzi o to, żeby kobiety miały czas na swój naturalny cykl, a dokuczliwej menstruacji nie trzeba było traktować jak choroby.