Królewna śnieżka, czyli bajka na żywo
To ci dopiero fenomenalna sprawa! Pada śnieg! W XX wieku, w którym wypadło moje dzieciństwo, zjawisko to było czymś zupełnie normalnym, a zimy stulecia zdarzały się co lat kilka. Jadźka niestety musi czekać na śnieg cierpliwie, więc jak już sypnie, to korzystamy ile wlezie.
24.03.2009 | aktual.: 24.03.2009 14:19
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
To ci dopiero fenomenalna sprawa! Pada śnieg! W XX wieku, w którym wypadło moje dzieciństwo, zjawisko to było czymś zupełnie normalnym, a zimy stulecia zdarzały się co lat kilka. Jadźka niestety musi czekać na śnieg cierpliwie, więc jak już sypnie, to korzystamy ile wlezie.
Był rok 1985, zima zaiste obrodziła pięknie. Wszystko zasypane, doskonała okazja na rodzinny kulig na miarę socjalistycznych możliwości. Rodzice włożyli moje ciało w ciepłego misia, a mnie do Fiata 126p. Pomknęliśmy za miasto z zastraszającą prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Jak to w tamtych czasach bywało, do malucha wepchnęliśmy się w piątkę – rodzice, moje dwie siostry i ja. W razie patrolu na drodze siostry chowały moją głowę, abym była niewidoczna. O fotelikach wtedy nie można było marzyć. Nikomu nie przyszło do głowy, by ich używać, nawet jeśli gdzieś w Pewexie możnaby takie cudem dostać.
W takich okolicznościach zajechaliśmy w gęsty las. Droga w lesie była na nasze szczęście wcześniej odśnieżna. Śnieg zalegał po dwóch stronach ścieżki, tworząc fantastyczny tunel. Tata zatrzymał auto, przyczepił sanki sznurkiem do haka holowniczego i posadził mnie na moim powozie wraz z jedną siostrą (we trójkę byśmy nie dały rady, to nie to co niezwykle pojemny mały Fiat)
. Zawyli silnikiem i ruszyliśmy z kopyta. Jazda była niezła. Słońce świeciło, śnieg skrzypiał pod płozami, a siostra trzymała mnie mocno, więc czułam się bezpieczna. Wio, koniku! Droga była kręta, jak to w lesie. Nic więc dziwnego, że przy pokonywaniu jednego z zakrętów rodzice nie zauważyli, że na sankach już nikt nie siedzi…
Piękny, słoneczny, zimowy las stał się dla mnie nagle scenerią jak z horroru. Miałam pewność, że nigdy więcej nie zobaczę większej części mojej rodziny (bo auto już zniknęło z pola naszego widzenia). A rodzice zbyt szybko się nie pojawili… Trwało to chyba z dwadzieścia minut, które dla mnie i siostry (o wiele mniej spanikowanej, ale jednak) były niczym doba. Mama i tata byliby szybciej, gdyby dało się jakoś sprawnie tym maluchem na wąskiej śnieżynie zawrócić.
„Zgubę” odkryli dość szybko, ale zanim dojechali na koniec lasu i z powrotem, my miałyśmy już kuligu najszczerzej dość. Po całusach i przytulaniach obrażone dałyśmy się wbić do ciasnego, szarego samochodu i tak też się skończyła weekendowa przygoda. Nie wiem co prawda co nas w tym kręci. Lodowiska pękają w szwach od domorosłych łyżwiarzy. Kiedy idziemy ulicami i napotkamy po drodze zamarzniętą wodę, nogi same składają się do ślizgu. Może wypaczam i generalizuję, może nie każdy tak ma, może z wiekiem przechodzi ochota na zjazd bez trzymanki?
Ale jeśli tak, to co te tysiące narciarzy i snowboardzistów robią na stokach? Przypominają sobie utracone dzieciństwo? Co jest takiego fascynującego w zimowej ślizgawicy? Na te pytanie, pozwólcie, że nie odpowiem. Jadźka wie na pewno, ale nie powie. A jak kiedyś już powie, to pewnie: „Mama, z konia spadłaś? O oczywiste pytasz?”. Więc nie pytam. Idę zjechać z górki na pazurki.