"Mądra matka nie posyła dziecka do najlepszej szkoły w mieście". Rodzice nie chcą, by ich dzieci wyrosły na snobów
Komunie jak małe wesela, 7. urodziny jak 18-stka, upominek na Dzień Nauczyciela jak prezent na 30-lecie kariery naukowej – wyścig o sławę w renomowanych szkołach i prywatnych przedszkolach trwa. Ścigają się oczywiście rodzice.
26.02.2018 | aktual.: 28.02.2018 12:57
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Eliza mieszka w 30-tysięcznym mieście w centrum Polski z mężem i dwójką dzieci. Choć jej rodzinie nie brakuje pieniędzy (dwa lata temu postawili duży, luksusowy dom za gotówkę), swoją córkę posłała do szkoły uznawanej za "podstawówkę dla biednych". – Nie chcę, żeby Oliwia chodziła do szkoły z dziećmi wszystkich lekarzy, prawników i biznesmanów. Nie chcę, żeby mając siedem lat uczestniczyła w wyścigu po lepszy telefon, droższe buty czy bardziej wypasione przyjęcie urodzinowe – mówi w rozmowie z WP Kobieta.
Według jej relacji, w mieście, w którym mieszka (nie zdradza jego nazwy, by nie narażać się sąsiadom – "wszyscy powyżej 20 tysięcy złotych miesięcznie dobrze się tu znają" – tłumaczy) nie ma ani jednej prywatnej szkoły podstawowej. Jest kilka państwowych, a o ich prestiżu decyduje kadra, lokalizacja i wyniki uczniów. Jedna z podstawówek wyjątkowo się wyróżnia.
Zobacz także
To najstarsza szkoła w mieście. W pięknej kamienicy na starówce, niedaleko rynku. – Nauczyciel z "jedynki" to u nas z definicji nauczyciel lepszy od innych. Do nauczycieli z tej szkoły nie ma terminów na korepetycje, bez względu na przedmiot, którego nauczają. Niektórzy cieszą się tak dużą renomą, że kiedy wiadomo kto, jaką klasę bierze na wychowawstwo, rodzice zapisują dzieci do wybranych nauczycieli, nawet jeśli mają być setni w kolejce – opowiada Eliza.
Ci najlepsi to ci, których klasy osiągają najwyższe wyniki. Ich uczniowie jeżdżą na olimpiady i przodują w rankingach na najbardziej aktywnych czytelników szkolnej biblioteki. To też ci sami, którzy dostają od rodziców swoich uczniów najdroższe prezenty. – Słyszałam o zegarkach po tysiąc złotych, srebrnej zastawie, prawdziwej porcelanie i apaszkach ręcznie tkanych z Indii czy skądś. Wiem o tym od moich koleżanek, które zdecydowały, że ich dzieci będą chodzić do "jedynki" – mówi Eliza.
Trudno ocenić czy w istocie chodzi o bezgraniczną wdzięczność rodziców, czy o formę motywacyjnej łapówki. Jedno jest pewne – w tej szkole kwiaty i czekoladki nie mają racji bytu, a uczniowska inicjatywa "składki na coś dla pani" nie istnieje. - Do pewnego momentu dzieci najbogatszych rodziców chodziły do różnych klas. Teraz co roku powstaje jedna, elitarna. Chyba dlatego, że zbyt widoczne były przepaści finansowe między uczniami – komentuje Eliza.
- Tworzenie elitarnych klas to bardzo zły pomysł. Dzieci powinny być wymieszane, a nauczyciele powinni pilnować, by te z zamożniejszych rodzin nie wprowadzały swoim zachowaniem, ubiorem i rzeczami, które przynoszą do szkoły, niepotrzebnego zamętu i podziałów - mówi nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej. - Małe dzieci nie rozumieją pewnych podziałów, a tym bardziej wartości pieniądza. Oceniają na podstawie tego, kto ile ma i lgną do tych, którzy mają więcej fajnego. Dzieci zamożnych rodziców zawsze są w centrum zainteresowania. Miałam kiedyś pod opieką dziewczynkę niepełnosprawną z bardzo bogatego domu. Godziła się na wszystko, by tylko ją dzieci lubiły. Pozwalała koleżankom bawić się tabletami, telefonami, szpanowała przed klasą. Kupowała sobie przyjaciół. Przez to miała też wielu wrogów, niektórzy przyklejali jej łatkę takiej, co tylko potrafi się chwalić.
Nauczycielka opowiada również o sytuacjach, w których podział na biednych i bogatych uderza bezpośrednio w dzieci uboższe. – Zanim pojawiło się 500+ kilkoro dzieci z mojej klasy regularnie nie jeździło na wycieczki. To za każdym razem była trauma. Żeby zapobiec problemów wychowawczych, dokładałam ze swoich pieniędzy za zgodą rodziców, by dzieci te mogły pojechać. Ten, kto nie jeździ na wycieczkę zawsze jest odsuwany, a to dla małych dzieci jest wyjątkowo bolesne.
- Dzieciaki machają sobie wzajemnie przed nosem nowymi smartfonami, chwalą się, że rodzice byli w Tajlandii. Jak było Euro, były też przechwalanki, kto jaki mecz widział na żywo – relacjonuje Agata, mama dwójki chłopców w wieku szkolnym. Jej zdaniem tego typu sytuacji nie da się uniknąć. Jednak wybierając mniej prestiżową szkołę, czy klasę, można zminimalizować ich częstotliwość. Z tego powodu i córka Eliza, i synowie Agaty chodzą do szkoły o niezbyt chlubnej opinii.
- Powiem ci tak, szkoła jak szkoła. Ja specjalnie Oliwkę tam posłałam, bo tam chodzą normalne dzieci, których rodzice mają normalne życiowe problemy. Wolę, żeby jej koledzy i koleżanki pochodzili z domów, w których pieniądze się szanuje, a nie traktuje jak sposób na załatwienie absolutnie wszystkiego – wyjaśnia podniesionym tonem Eliza.
- Ja z kolei nie chcę serwować sobie tego koszmaru, który przeżyłam zapisując chłopaków do prywatnego dwujęzycznego przedszkola. Oferta tej placówki na tle tego, co oferują przedszkola samorządowe to bajka, ale co ja się umęczyłam za tych 1200 zł miesięcznie… (600 zł kosztuje czesne za miesiąc jednego dziecka – przyp. red.) – wtrąca Agata. - Każdy jeden dzieciak z grupy miał organizowane urodziny z przytupem godnym osiemnastki. Sala zabaw i tort to przeżytek. Jakieś wycieczki do Poznania organizowali, do kina, do zoo… Busa wynajmowali, zaproszenia drukowane… Nawet jak przynosili słodycze do przedszkola, to nie mogły to być normalne cukierki w ładnej torebce rozdane po prostu dzieciom. Raz było nawet tak, że każde dziecko z grupy dostało po pudełeczku ozdobnym zawiązanym kokardką, a w środku były trzy różne cukierki i jakieś konfetti…
Córka Elizy chodziła do przedszkola samorządowego. – U nas to było super rozwiązane, bo każda grupa miała swoją urodzinową tradycję i było z góry narzucone jak dzieci będą świętować. Do przedszkola rodzice mogli przynieść jakieś słodycze, panie kładły je na talerze i miski, robiły szwedzki stół. Z krzesełka robiły tron – nakrywały go jakąś ładną tkaniną. Miały uszykowaną koronę dla jubilata. Dzieci po kolei składały życzenia, a potem wszyscy razem jedli i się bawili. Dzięki temu urodziny biednego dziecka były takie same, jak tego z zamożnej rodziny.
Zła sława szkoły, do której chodzą Oliwia oraz synowie Agaty wynika z jej lokalizacji. Miasto podzielone jest na trzy części – centrum, osiedla domów i nowe blokowiska, czyli sypialnie dla zamożnych i kamienice oraz bloki, między którymi strach przejść po zachodzie słońca. To właśnie w tej biednej dzielnicy jest podstawówka, do której chodzą, jak to ujęła Eliza, "normalne dzieci". – Ja nie przywiązuję wagi do tego, czy w tej szkole pracują jacyś wybitni profesorowie, którzy doprowadzają dzieci na olimpiady. Mi zależy na tym, żeby Oliwka chodziła do szkoły bez stresu, bez obaw, że ktoś ją będzie wytykał palcami, bo mimo że mamy pieniądze, to nie kupuję jej markowych ciuchów. Albo musztrował pod tablicą. Chcę żeby opanowała podstawy i dobrze się bawiła – wyjaśnia Eliza.
Swoją opinię motywuje również tym, że sama chodziła do najlepszej klasy w liceum i nic dobrego z tego nie wynikło. – Tylko stres, depresja i problemy z samoakceptacją – mówi. - Rodzice posłali mnie to matematyczno-fizycznej klasy tylko dlatego, że była najlepsza. A ja zawsze tylko pisałam i czytałam. Trafiłam do środowiska zmanierowanych nastolatków, którzy nie brali pod uwagę innych uczelni poza SGH, którzy do szkoły jeździli własnymi autami i chodzili w ciuchach z sieciówek. 15 lat temu jechać do Poznania po ubrania z H&M to był u nas szczyt luksusu i oznaka bycia światowym człowiekiem. Czułam się wyklęta, bo ani nie umiałam z nimi nawiązać kontaktu, ani nie odnajdywałam satysfakcji z nauki. Nie będę na to narażać swojego dziecka. Z własnego doświadczenia wiem, że średnia klasy nijak się ma do tego, jak się później zarabia i co studiuje, a ogromne znaczenie dla tego, kim się jest ma to, jakich się ma przyjaciół. Moim zdaniem mądra matka nie posyła dziecka do najlepszej szkoły i tyle.
– Tego wyścigu i tak się nie uniknie, ale kiedy większość klasy to dzieci z przeciętnych domów, a nauczyciele bardziej cenią laurkę od uczniów niż drogą zastawę, łatwiej jest pokazać dzieciom prawidłowy porządek świata – komentuje Agata. - Że może być fajnie na urodzinach dla 10 osób zorganizowanych w domu. Że na komunię nie trzeba dostać laptopa, tylko np. odłożyć pieniądze i potem je wydać na karuzelę i watę cukrową, kiedy jest się nad morzem. Zawsze przekonuję chłopaków, że po czymś takim jest wiele znacznie fajniejszych historii do opowiadania kolegom. Bo to, co robią ich bogaci kumple to zwykła licytacja.