Maja Włoszczowska: Na tak wielki stres trzeba być przygotowanym
Najsłynniejsza polska kolarka górska, wielokrotna wicemistrzyni i mistrzyni Europy, wielokrotna mistrzyni Polski w cross-country. Na olimpiadzie w Pekinie zdobyła srebro, w Londynie, z uwagi na kontuzję, wystartować nie mogła. Jednak już za dwa tygodnie powalczy o medal na Igrzyskach Olipijskich w Rio de Janeiro. Nam opowiada o swoich przygotowaniach, diecie, poczuciu bezpieczeństwa i walce ze stresem. Rozmawia Alicja Lipińska.
Jest pani srebrną medalistką Igrzysk Olimpijskich w Pekinie (2008), jednak przez kontuzję musiała pani zrezygnować z udziału w olimpiadzie w Londynie. Niektórzy sportowcy uznaliby to za tragedię. Jak było w pani przypadku?
W tamtym momencie to była tragedia, ale fakt – dość szybko udało mi się z losem pogodzić. Taki jest sport. Niemal każdy profesjonalny sportowiec w trakcie swojej kariery musi się z jakąś kontuzją zmierzyć. Ja miałam tego pecha, że spotkało mnie to, gdy byłam w szczycie formy, tuż przed Igrzyskami. Ale co miałam zrobić? Kończyć karierę? To byłaby największa porażka. Jedyny scenariusz działania to wziąć się w garść, rehabilitować i wracać. Mam szczęście, że trafiłam na świetnych fachowców, którzy mi w tym pomogli.
Trafiłam kiedyś na mądry cytat: „Nigdy nie wiesz, jak silny jesteś, dopóki sytuacja od ciebie tej siły nie wymaga”. Niejednokrotnie się już przekonałam o jego prawdziwości.
Czuje się pani dobrze przygotowana do Igrzysk Olimpijskich w Rio?
Do startu mam jeszcze jakieś 2 tygodnie (Maja startuje 20 sierpnia – przyp. red.), więc jeszcze trochę tych przygotowań przede mną (śmiech). Z pracy, którą wykonałam do tej pory, jestem bardzo zadowolona. Zrobiłam wszystko najlepiej jak potrafiłam. Udaje mi się też trzymać w zdrowiu, co wcale nie jest takie proste wśród sportowców. Mocno pracuję też nad strefą mentalną, by być przygotowaną na stres, jaki mnie czeka. Albo inaczej – by umieć go uniknąć.
No właśnie, udział w tak ważnym sportowym wydarzeniu to większa radość czy jednak nerwy?
Przyznam, że trochę podchodzę do Igrzysk jak do zadania do wykonania. Pracy. Podchodzę do tego z dużym entuzjazmem i traktuję Rio jako szansę na spełnienie marzeń - nie tylko swoich, ale i moich bliskich oraz osób ze mną współpracujących. Nie jest to jednak taka młodzieńcza radość, jak podczas mojego pierwszego startu w IO w Atenach w 2004 roku. Stresu oczywiście jest sporo, ale jak dotąd umiejętnie go od siebie odsuwam.
W Brazylii nie będzie pani jednak sama. Kto będzie tam pani towarzyszył?
Oczywiście współpracujący ze mną na co dzień zespół, z którym się bardzo dobrze rozumiem. To skarb mieć w swojej ekipie na co dzień takie osoby jak Michał Krawczyk, Magdalena Zamolska, Hubert Grzebinoga. W samym Rio będzie także moja rodzina, dzięki wsparciu P&G w ramach kampanii „Dziękuję Ci, Mamo”, której z mamą jesteśmy ambasadorkami. To, że oni wszyscy przeżywają Igrzyska razem ze mną, jest dla mnie wielkim wsparciem. W domu zostaje mój partner, Przemek Zawada, ale też czuję jego wsparcie. Pomaga mi nawet w szukaniu wyścigu treningowego w Kolumbii. I idzie mu to lepiej niż mi na miejscu (śmiech).
Mama od zawsze wspierała pani zamiłowanie do sportu? Nigdy nie próbowała pani namówić na obranie jakiejś łatwiejszej życiowej drogi?
A inne drogi życiowe są łatwiejsze? Ja absolutnie nie uważam, by moja była taka trudna. Jasne, bywa ciężko, ale jestem wielką szczęściarą, że robię to, co kocham. Mama zawsze namawiała mnie do tego, bym stawiała sobie ambitne cele. Nigdy na nic nie naciskała, pozostawiając mi możliwość podjęcia własnych decyzji, ale nauczyła mnie stawiać sobie poprzeczkę wysoko. Choć pewnie chciałaby mnie częściej widzieć w domu…
A czy pani samej nie zdarzały się chwile zwątpienia? Nie myślała pani nigdy, że chętnie zamieniłaby się z tymi wszystkimi kobietami, które po 8 godzinach pracy mogą wrócić do domu, nie muszą tyle trenować i przejmować się dietą?
Dieta i trening nie są dla mnie problemem. Trudność przy kilkunastu latach funkcjonowania w zawodowym sporcie przynoszą ciągłe wyjazdy, życie na walizkach i fakt, że jeśli akurat nie jestem na treningu, to przeważnie jestem piekielnie zmęczona i nieskora do jakichkolwiek aktywności. A trochę życia towarzyskiego mi brakuje. Bywa więc, jasne, że zastanawiam się, czy na pewno to jest to, czym chcę się zajmować. Ale wtedy natychmiast zapełniam listę zalet mojego trybu życia i sportu, jaki uprawiam. A ta jest bardzo długa.
Wiem, że kocha pani również podróże. To będzie pani pierwsza wizyta w Brazylii? Uda się pani choć trochę zwiedzić Rio de Janeiro?
Byliśmy w Rio na rekonesansie w ubiegłym roku. Grafik był dość napięty, ale udało się pojawić na Pao d’Azucar i Copacabanie. Samo miasto nie porywa, ale jego położenie jest oszałamiające. Podczas Igrzysk czasu na zwiedzanie nie ma. Nawet w luźny od treningu dzień raczej będę leżała z nogami do góry i odpoczywała, ale za to będę miała z pewnością wiele innych wrażeń w trakcie i po wyścigu, chociażby ceremonię zamknięcia Igrzysk!
Czy ma pani jakiekolwiek obawy związane z bezpieczeństwem sportowców podczas Igrzysk?
Przy tym, co dzieje się teraz na świecie jasne, że ciężko o 100 procent spokoju. Nie jestem jednak osobą, która popadałaby w panikę. Zdrowotnie staram się zabezpieczyć przed wszelkim ryzykiem. Jeśli chodzi o ataki terrorystyczne, to mam wrażenie, że w Europie jest mniej bezpiecznie niż w Brazylii.
A jak wygląda codzienne życie sportowców w wiosce olimpijskiej? Czy jest czas na nawiązywanie nowych znajomości, wspólną zabawę? Światowe media rozpisują się na temat „imprezowej” strony mistrzostw. Czy to prawda?
Nawiązywanie znajomości – jak najbardziej. To jest piękne w Igrzyskach, że sportowcy różnych dyscyplin, z różnych zakątków świata są w jednym miejscu. Magia. Nie jest to jednak żadne bujne życie towarzyskie. Raczej kurtuazyjne wymienianie uprzejmości. Przed startem każdy jest skupiony na treningach i regeneracji. Po - zazwyczaj natychmiast się pakuje i wraca do domu. Szczęśliwi ci, którzy biorą udział w ceremonii zamknięcia. To faktycznie jest duża feta, czasem potem w wiosce można trafić na afterparty. W Atenach całkiem wesoło zakończyliśmy Igrzyska, w Pekinie jednak - mimo sukcesu - nie było czasu na imprezowanie. Pakowaliśmy się pół nocy (mamy trochę sprzętu…), by nad ranem zdążyć na samolot.
Jak będzie wyglądała pani dieta tam na miejscu? Zabiera pani ze sobą „osobistego kucharza” czy wszyscy startujący stołują się wspólnie, jedząc to, co przygotują organizatorzy?
Kucharza jak kucharza… Przed startem moja dieta jest bardzo prosta - ryż, makaron, ryż, makaron, ryż, makaron… Choć fakt – nie zawsze można tę prostotę dostać. Naprawdę ciężko uwierzyć, jak często makaron jest rozgotowany i pływający w tłuszczu. Z ryżem już dużo prościej trafić. Ale dla bezpieczeństwa zawsze wozimy ze sobą garnek i płytę indukcyjną, a gotowaniem zajmuje się moja fizjoterapeutka, Magda Zamolska.
A co po Rio? Planuje pani jakiś urlop, by odreagować wysiłek i stres?
Urlop na pewno będzie. I to myślę, że dłuższy niż zazwyczaj. Ale póki co go nie planuję. Cała moja uwaga i energia skupiona jest na Rio.
Zawsze odpoczywa pani w sposób aktywny, na rowerze?
Mój „odpoczynek” wiąże się z tym, że raczej na rower mam nie patrzeć (śmiech). Co nie oznacza braku aktywności. Wakacje na plaży nie są dla mnie. Czasem ważniejszy jest odpoczynek psychiczny niż fizyczny. A ten daje na przykład podróżowanie, zwiedzanie, poznawanie nowych ludzi, przeżywanie przygód. Choć przyznam, że im mam więcej lat na karku, tym więcej odpoczynku potrzebuję, więc i poleżeć mi się zdarzy.