Małgorzata Pieńkowska: spadkobierczyni genu silnych kobiet
Od babci i mamy nauczyła się wiary w to, że kiedy coś się kończy, zaraz zaczyna się nowe, lepsze. Choć los jej nie rozpieszczał, Małgorzata żyje w nieustannym zachwycie. Smakuje chwile. Teraz jeszcze bardziej szczęśliwa.
30.05.2012 | aktual.: 23.07.2012 11:44
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Spadkobierczyni genu silnych kobiet – od babci i mamy nauczyła się wiary w to, że kiedy coś się kończy, zaraz zaczyna się nowe, lepsze. Choć los jej nie rozpieszczał, Małgorzata żyje w nieustannym zachwycie. Smakuje chwile. Teraz jeszcze bardziej szczęśliwa. Właśnie spełnia swoje największe marzenie – wystawiła sztukę „Więzi rodzinne”. Przez 11 lat Maria Zduńska z serialu „M jak miłość”. Wyznaje zasadę: jeżeli coś ma do ciebie przyjść – przyjdzie mimo trudności i zwątpienia.
Agata Młynarska: Czy trudno było ci podjąć decyzję, żeby zaciągnąć kredyt, wyprodukować sztukę i postawić wszystko na jedną kartę?
Małgorzata Pieńkowska: Jestem kobietą, jestem emocjonalna... Nie było trudno. Po prostu pewnego dnia podjęłam tę decyzję.
A.M.: Od dawna nosiłaś się z tym zamiarem?
M.P.: Od bardzo dawna. Zawsze marzyłam o sztuce, która by mnie zaczarowała, w którą bym uwierzyła. Kiedyś już nawet taką sztukę znalazłam, ale wtedy okazało się, że jest już w planach innego teatru. Pomyślałam wtedy, że nie warto walczyć. Jeśli coś rzeczywiście ma się zdarzyć, to i tak się to prędzej czy później stanie. Czytałam mnóstwo scenariuszy. Było ich tak dużo, że w pewnym momencie zupełnie się pogubiłam. Nie wiedziałam, czy dany scenariusz czytam po raz pierwszy czy drugi, a może to tylko kartka z innej sztuki, która przypadkiem znalazła się nie tam, gdzie trzeba. Aż pewnej nocy, do dziś pamiętam to dokładnie, znalazłam. I wtedy się popłakałam.
A.M.: Przyszedł czas na podjęcie decyzji, aby na swój sposób zacząć wszystko od nowa?
M.P.: Tak.
A.M.: Od czego zaczęłaś?Jak się zorganizowałaś?
M.P.: To było szalenie trudne. Jak we wszystkich przedsięwzięciach, najważniejsze jest otoczenie się dobrymi ludźmi. I tak, reżyserem „mojego dziecka” został, niestety już nieżyjący, mój wielki przyjaciel, Tomasz Zygadło. To był bardzo bliski mi człowiek. Zawsze we mnie wierzył. W życiu każdego z nas zdarzają się tak zwane kamienie milowe. Kiedy rodzi się dziecko, kiedy pierwszy raz podniesie główkę, kiedy pierwszy raz usiądzie, czy zrobi pierwsze kroki. Jako kobieta, pewnie doskonale wiesz, o czym mówię. Właśnie takimi kamieniami milowymi w moim życiu artystycznym obdarowywał mnie Tomek Zygadło. To była moja podstawa.
A.M.: Czy jako producentka czułaś nieznaną ci dotychczas odpowiedzialność za zespół?
M.P.: Było to początkowo niezręczne, ale tak jak wspomniałam, miałam po swojej stronie silne oparcie w Tomku oraz świetny tekst. Oczywiście zanim skompletowałam w pełni obsadę, zdarzały się osoby, które odmawiały, ponieważ nie podobał im się scenariusz bądź nie zgadzały im się terminy czy też miały nienajlepsze wspomnienia z prywatnych produkcji. Myślę, że dopiero teraz, kiedy przyszedł czas na sprzedaż spektaklu, czuję tę odpowiedzialność jeszcze bardziej. Nigdy nie przypuszczałam, że będzie to aż tak trudne. Nie zdawałam sobie z tego w ogóle sprawy! Gdyby każdy aktor choć raz wyprodukował sztukę, każdy reżyser zagrał choć jedną rolę, wtedy mielibyśmy teatr wprost z raju. A gdyby jeszcze każdy producent choć raz zagrał w sztuce i ją wyreżyserował, to już byłoby niebo (śmiech). Wówczas wszyscy twórcy bardziej by się rozumieli.
A.M.: Bałaś się, że może ci się nie udać?
M.P.: Całe moje dotychczasowe życie mówiło mi: „Spokojnie, nie denerwuj się”. Kobiety dostały od Boga piękny dar – intuicję. Myślę, że należy z niej korzystać. Wiele znaków zapytania pojawiało się przy tej produkcji, ale cały czas moja intuicja trzymała mnie w pionie podpowiadając, że dobrze czuję, że wiem, czego chcę. Cały czas starałam skupiać się na pozytywach. I nawet kiedy podczas produkcji zmarł Tomek Zygadło, czułam i wiedziałam, że nie mogę się poddać. Po każdej próbie, kiedy dziewczyny szły już do domów, ja zostawałam i oglądałam po raz kolejny ich kostiumy. Chciałam, aby wszystko było dopracowane w każdym szczególe. Do tego stopnia, że sama siebie postawiłam na końcu tego łańcuszka i nagle zauważyłam, że jako jedyna nie mam jeszcze sukienki i butów. Poczułam się wtedy osamotniona… przez samą siebie. Kiedy jednak w końcu na scenie pojawiła się scenografia, inspirowana wnętrzem mojego domu, nie pozwoliłam jej zobaczyć nikomu przede mną. Siedziałam wtedy, patrzyłam i płakałam ze wzruszenia. To były
piękne, warte tych wszystkich trudów, chwile.
A.M.: Jak oswajasz samotność?
M.P.: Ona jest fantastyczna! Lubię ją coraz bardziej. Cisza niesie ze sobą tak na prawdę mnóstwo treści!
A.M.: Kiedy było ci źle, kiedy chorowałaś, czułaś się samotnie? Miałaś do kogo zadzwonić? Z kim porozmawiać?
M.P.: Oczywiście, ale są czasem takie „zero-jedynkowe” sytuacje w życiu, kiedy bez względu na to, czy masz do kogo dzwonić, czy nie, i tak nie wykonujesz tego telefonu. Jestem osobą wierzącą, miałam więc wtedy tzw. gorącą linię z takim jednym Ktosiem. Ale poza tym nikogo innego nie chciałam widzieć. Nie dlatego, że byłam obrażona na świat. Po prostu nie miałam o czym rozmawiać… Bo o czym?
A.M.: Co ci dawało siłę do walki z chorobą?
M.P.: Trudno to nazwać walką z chorobą, nie lubię takiego określenia. Wydaje mi się, że nie ma czegoś takiego. Wierzę, że wszystko wpisane jest w ludzki los… ja widocznie mam jeszcze coś do zrobienia w życiu. Pochodzę z rodziny bardzo silnych kobiet. Moja babcia, która ma ponad 90 lat, moja mama, moja córka… wszystkie są niezwykłymi kobietami. Pokazują mi, że nawet jeśli coś się kończy, to tylko po to, aby mogło zacząć się coś nowego. Nasze życie jest drogą. Dopóki coś robimy i chce nam się iść, dopóty jesteśmy.
A.M.: Jesteś dla siebie surowa? Wysoko stawiasz sobie poprzeczkę?
M.P.: Dopiero teraz, przy realizacji tego spektaklu, zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo byłam wobec siebie wymagająca. Usłyszałam nawet od kogoś podczas jednej z rozmów telefonicznych: „Pani jest doskonale uporządkowaną i zorganizowaną kobietą, proszę więc być dla siebie bardziej wyrozumiała”. To są rzeczy, których dowiedziałam się na swój temat po czterdziestce. To jest niesamowite, a zarazem cudowne!
A.M.: A jak było w domu, jakim byłaś dzieckiem?
M.P.: Zawsze “dorosłym”. Opiekowałam się braćmi. Czułam się odpowiedzialna za cały świat, nawet za pogodę. Dopiero niedawno odpuściłam i jestem dla siebie łagodniejsza.
A.M.: Jaką masz relację ze swoją córką?
M.P.: W naszej relacji nie ma polityki. To jest niezwykle ważne. Moja córka jest fantastyczna, bardzo na mnie otwarta, ale ja na nią również. Nie ma między nami kłamstwa. Obie potrafimy przyznać się do popełnionych błędów, pochylić głowę i przeprosić. Ale przede wszystkim Inka widząc moje wpadki, błędy i potknięcia, umie mi o nich powiedzieć. A ja wtedy słucham, analizuję i przepraszam. Ale zawsze staram się pamiętać, że to ja jestem matką, a ona córką.
A.M.: Zostałaś nominowana w plebiscycie portalu OnaOnaOna.com, „3 razy ONA”. To ONA w rodzinie i w domu, ONA w sukcesach zawodowych, ONA w pasji tworzenia i zmiany świata na lepsze. Czy dajesz z siebie sto procent w każdym z tych trzech etatów?
M.P.: Kiedy robiłam przedstawienie i grałam jednocześnie w serialu, czułam, że zawodzę jako matka. Próbowałam się oszukać, przyjeżdżałam więc do domu z zakupami o drugiej nad ranem, nastawiona na gotowanie obiadu. Czułam również, że zaniedbuję moich przyjaciół, którzy są dla mnie tak ważni.
A.M.: Stworzyłaś jednak piękny, ciepły i rodzinny dom.Czy było to trudne zadanie dla dwóch dziewczyn?
M.P.: Generalnie nie, chociaż oczywiście zdarzają się takie momenty, w których chciałybyśmy się „oprzeć” o jakieś męskie ramię. Wydaje nam się wtedy, że świat zmieni barwy, co pewnie nie jest prawdą.
A.M.: Jesteś zapracowana od zawsze. Czy czujesz, że takie oddanie pracy ma sens?
M.P.: Tak, o ile nie zapomina się przy tym o sobie. Im jestem starsza, tym częściej czuję, że potrzebuję chwili na oddech, na spotkanie samej ze sobą. Przez ostatnie miesiące nie miałam wprawdzie czasu, aby mieć cały dzień tylko dla siebie, ale starałam się, aby móc „wyrwać” sobie chociaż małą chwilę.
A.M.: Jak chcesz zmieniać świat?
M.P.: Myślę, że jak ja się będę zmieniała, to i świat się będzie zmieniać. Najważniejsze to zauważać w innych coś dobrego. Bez tego, nasze życie nie miałoby sensu. Im więcej takiej dobroci w ludziach zauważam, tym piękniej oni mi to wynagradzają i dają z siebie jeszcze więcej.