Młodzi, wielodzietni, szczęśliwi. ''O, idzie 500+'' - słyszą regularnie
– Starsze panie pytają mnie, czy ''to wszystko moje''. Biorą mnie za opiekunkę do dzieci i pytają, ile zarabiam – mówi Dorota. Posiadanie kilkorga dzieci przed 30. to dla wielu nadal coś trudnego do zrozumienia.
Wielodzietni przed trzydziestką
Dorota i Piotr mają czwórkę dzieci. Byliśmy na tym samym roku na studiach. Są moimi rówieśnikami, mają po 29 lat. Pojawiali się regularnie na imprezach studenckich i świetnie się uczyli. Od początku wydawali się do siebie bardzo przywiązani.
Licencjat Dorota pisała, będąc w pierwszej ciąży. – Wyszliśmy z założenia, że albo damy radę z dzieckiem i studiami, albo nie damy rady ze szkołą, ale będziemy za to wszyscy razem – opowiada, kąpiąc Józka. Pierwsza pojawiła się córka Zosia. – Tak fajnie było nam razem. Choć nie zawsze łatwo, bo wiadomo: mieszkanie w jednym pokoju w akademiku, egzaminy – opowiada.
Potem wzięli ślub. – Jak pojawił się termin magisterki, to już czułam, że jestem w kolejnej ciąży. I tak było – śmieje się. Na obronie miałam ochotę przytulić miskę. Ale jakoś poszło – dodaje. Udała się magisterka, urodził się Franek. Z dziećmi czy bez, Dorota i Piotr ciągle byli jednymi z najlepszych studentów na roku.
Teraz Piotr jest nauczycielem, z pasji i z wyboru. Zaczepił się w szkole państwowej i ma Kartę Nauczyciela. – Bardzo to doceniam. Dziwi mnie, jak niektórzy nauczyciele ''na państwowym'' tak się skarżą, chyba nie znają życia. Jak Piotr pracował w szkole prywatnej, to próbowali wycisnąć z niego wszystko – mówi jego żona.
Piotr kilka dni temu oddał pracę doktorską, Dorota na razie przerwała pisanie. – Nie muszę nic nikomu udowadniać, pokazywać, że mam tyle dzieci i zrobiłam doktorat. - Jak będę na to gotowa, będzie mi się jeszcze chciało, to go dokończę. Wykonuję najpiękniejszą i najważniejszą pracę na świecie – mówi. I zaraz dodaje: Nie uważam oczywiście, że wszystkie drogi muszą wyglądać tak samo i że szczęście musi zależeć od liczby dzieci albo w ogóle od dzieci. Każdy ma swoje powołanie, to jest moje – wyjaśnia.
Kasia z kolei od początku planowała przynajmniej trójkę dzieci. Ona i jej mąż Karol też mają po 29 lat. Obecnie są rodzicami piątki chłopców. – I to niekoniecznie koniec – śmieje się Kasia. Studiowała przez parę miesięcy, ale potem postanowiła, że zajmie się wychowaniem dzieci. Karol jest programistą. Prowadzą sklep z artykułami dziecięcymi. Kasia pomaga w interesie zdalnie.
Niestereotypowi
Na pytanie, czy zwracają na siebie uwagę, np. w komunikacji miejskiej czy na spacerze, odpowiadają szczerze. – Prawie zawsze. Uwagi dotyczące 500 + to standard. Zdarzają się też inne. Starsze panie pytają mnie, czy wszystkie dzieci są moje. Biorą mnie za opiekunkę do dzieci i pytają, ile zarabiam – mówi Dorota.
Kasia potwierdza słowa Doroty dotyczące uwag o 500+, ale dodaje też, że pojawiają się pozytywne reakcje: Mam wrażenie, że przybywa też tych ciepłych, miłych słów.
Tymczasem Dorota i Piotr nie mają w sobie nic ze stereotypu ''roszczeniowych wielodzietnych z 500+''. – To krzywdzące. Nie lubię, jak ktoś postrzega rodziny wielodzietne przez pryzmat finansów. Tak naprawdę to dopiero przy ostatnim dziecku dowiedziałam się, że te pieniądze zostaną nam wypłacone, przedostatnie poczęło się, jak 500+ było jeszcze w powijakach. To w ogóle nie miało znaczenia dla decyzji o dziecku. Regularnie słyszę od obcych ludzi, że się ''ustawiłam'' i ''teraz to mam dobrze''. Tak, cieszę się z tego, że jest Karta Dużej Rodziny, cieszę się z tego 500+. Tak, to ułatwia funkcjonowanie, a te pieniądze są przecież dla dzieci. Choćby po to, żeby miały frajdę, że mogę im kupić coś do jedzenia na mieście, bo uwielbiamy wychodzić wszyscy razem. Jest dużo ciekawych miejsc, które można odwiedzić za parę groszy, Karta Dużej Rodziny bardzo to ułatwia – opowiada Dorota.
Tłumaczy też, jak sobie radzi finansowo przy takiej gromadce dzieci. – Wszystko planuję, mam specjalny zeszyt. Prowadzę też osobny kajecik na wydatki bardziej spontaniczne. Robię ekonomiczne, duże zakupy, raz w tygodniu. Codziennie gotuję. Najgorsze są zmiany sezonów, kurtki, buty, wiadomo. O butach zimowych dla pierwszego dziecka zaczynam myśleć już w lipcu, żeby się finansowo wyrobić – mówi.
Rozmawiam z Dorotą o tym, gdzie czas tylko dla niej w tym wszystkim, co z jej ''babskimi zachciankami''. - Wiesz, ja nie muszę chodzić co chwilę na paznokcie czy do fryzjera. Maluję się z dzieckiem na ręku. Czasem jedno oko przed śniadaniem, a drugie po uprzątnięciu sajgonu w dużym pokoju, ale maluję. Nie lubię stereotypu ''matki wielodzietnej niezadbanej''. Mogę być zmęczona, niewyspana, mieć worki pod oczami. Ale dbam o siebie, mam naturalną potrzebę – dodaje.
Kiedy pytam z kolei Kasię o to, czy ma czas się ''wystroić'', odpowiada: – Bardzo lubię chodzić w sukienkach, na co dzień też. Może przez to, że mam tylu chłopaków w domu. Od męża w prezencie dostaję zazwyczaj właśnie sukienkę – śmieje się.
Pogodzeni
Zwracam uwagę, że przecież taką gromadkę to się jednak planuje. – Wiesz, gdy urodziło się drugie dziecko, byłam taka szczęśliwa i spokojna, że powiedziałam: Panie Boże, tak to ja już mogę żyć. I niedługo potem świat mi się zawalił, bo kolejną ciążę straciłam. To była córeczka, Łucja. To jest nasze trzecie dziecko z pięciorga, po prostu jedno mamy w niebie. To był ten przełomowy moment. Zrozumieliśmy, że pokochamy po prostu każde kolejne dziecko, każdego jesteśmy ciekawi i każdym chcemy się opiekować. Stwierdziliśmy, że jesteśmy otwarci na to co będzie. Takie podejście nie oznacza, że będzie się miało kilkanaścioro dzieci. Natura to sama weryfikuje – opowiada.
Kolejny urodził się Józek. Musiał być na antybiotykach, Dorota została z nim w szpitalu.
– Piotr zawsze doceniał moją pracę, ale wtedy naprawdę zrozumiał, co to znaczy codziennie ubierać, gotować, ogarnąć wszystko na czas. Ostatnia była Małgosia. W tej ciąży przekonałam się, że kobieta, która nagle zachoruje i jest tylko po teście ciążowym, a nie po USG, spotyka się z różnym traktowaniem. Musiałam mieć wycięty woreczek żółciowy. Znalazłam prywatnie dobrego lekarza, wszystko dobrze się skończyło. Wielka radość z kolejnego dziecka. I znowu mnie czekają te wszystkie fajne dziewczyńskie sprawy – sukienki, zaplatanie warkoczy – śmieje się.
Najstarszy syn Kasi ma 9 lat. – Dzieci rodziły się w niedużych odstępach. Od początku stawialiśmy na ich dużą samodzielność, choć zawsze pilnowałam, żeby tych starszych nie obarczać opieką nad młodszymi, a oni i tak sobie pomagają, to wychodzi tak naturalnie. W pewnym momencie zrozumiałam, że nic się nie stanie, jak dziecko samo sobie naleje szklankę wody, ubierze się – dodaje.
Zmęczeni
Kiedy Dorota opowiada mi o swojej rodzinie, jestem pod wrażeniem tego, jak są na co dzień ''rozplanowani''. – Tylko pamiętaj, że nie jesteśmy tacy idealni – śmieje się. Mamy bałagan, dużo bałaganu. Chodzimy niewyspani, zmęczeni, tylko że to zmęczenie nabiera innego wymiaru, jak się rozumie jego sens, a są nim właśnie dzieci – podkreśla.
Pytam ją, kiedy spotyka się z ludźmi, tak towarzysko. Twierdzi, że to kwestia dobrej organizacji. – Prowadzę otwarty dom, moi znajomi wiedzą, że zawsze mogą do nas przyjść. Ludzie z trójką i więcej dzieci są od nas zazwyczaj starsi, zwykle mają ok. 40 lat lub więcej. I z nimi też się świetnie dogadujemy, ale to nie jest reguła. Mamy różnych znajomych, to nie tak, że wielodzietni trzymają tylko z ''wielodzietnymi'' i w ogóle – ''dzietnymi''. Miło mi, bo ludzie chyba lubią do nas przychodzić, do dzieci. Wydaje mi się, że ten szczęśliwy dom, który sobie stworzyliśmy, udziela się też tym, którzy nas odwiedzają. 17-letnia sąsiadka wpada do nas jak dobra koleżanka, bo po prostu lubi. Mam priorytety. Dla mnie pranie na podłodze może leżeć i trzy dni, jeżeli dzieci będą wyprzytulane, wybawione i najedzone. Kawa i coś słodkiego dla gości zawsze się znajdzie – mówi.
Tego akurat jestem pewna, bo oglądam dzieła Doroty na Facebooku, czyli domowe, ale artystyczne torty w kolorowych polewach. – Zaczęło się właśnie od dzieci, zawsze chciałam, żeby na różne okazje miały ładne torty z dobrych składników. Idę niedługo na kurs. Kiedyś marzy mi się własna cukiernia – dodaje.
Wierzący
Piotr i Dorota są wierzący. – Nie byliśmy bardzo praktykujący od początku, ale po dziecku okazało się, że wartości, które wybieramy, którymi się kierujemy, pokrywają się z tymi katolickimi. Większość naszych znajomych była wierząca, więc to jakoś tak naturalnie się ugruntowało. Należymy do ''luźnej'' wspólnoty, oprócz modlitwy, spotykamy się, jeździmy razem na wakacje. Ta wiara działa. Uważam, że 4-latkowi można już całkiem poważnie duchowe sprawy wyjaśnić, jeśli dobrze się do tego podejdzie. Dzieci są mądrzejsze niż nam się wydaje – mówi Dorota.
- Gdybyśmy nie byli wierzący, nie mielibyśmy tyle ochoty, siły i energii. Rodzicielstwo to droga, powołanie, ale też ogromny dar, tak to postrzegam w obliczu wiary. Modlitwa, udział w rekolekcjach, to taki nasz akumulator – opowiada z kolei Kasia.
Powrót do własnego dzieciństwa
O predyspozycje psychologiczne i społeczne do posiadania dużej rodziny, pytam Agnieszkę Kostiuk, psychoterapeutkę z Kliniki Psychomedic. – Względy środowiskowe i religijne wpływają na to, że rodzinę często postrzega się jako parę z dziećmi. Decyzja o posiadaniu dziecka wiąże się też z odtworzeniem własnego dzieciństwa. Chcemy przekazać dalej to, co sami otrzymaliśmy dobrego od naszych rodziców lub na odwrót – nadrobić to, czego nam zabrakło – mówi.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl