Petardy PRL‑u: Barbara Krafftówna świętuje 89. urodziny
"Zakochałam się w czwartek niechcący, zakochałam się w czwartek bezwiednie" – śpiewała Barbara Krafftówna w "Kabarecie Starszych Panów". Głosem subtelnym jak u lolitki, ale zalotnym niczym u femme fatale. Ruda i filigranowa czasami przypominała małą dziewczynkę, ale potrafiła też zagrać kobietę z krwi i kości.
05.12.2017 12:01
Przyjaciółka Kaliny Jędrusik, muza Kazimierza Dejmka, narzeczona Gustlika, Honorata z "Czterech pancernych i psa", role wybierała wielowymiarowe. W "Kabarecie" bywała mistrzynią pastiszu, parodii i stylizacji (gdy w latach 1961–1965 była radną w Dzielnicowej Radzie Narodowej Warszawa Śródmieście odtwarzała taką postać na scenie), a jej ciepła vis comica mieszała się z liryzmem. W teatrze jej postaci zawsze potrafiły zawładnąć wyobraźnią widzów (w 1957 roku została pierwszą odtwórczynią Gombrowiczowskiej "Iwony, księżniczki Burgunda", zbierając wyśmienite recenzje. Jan Kott napisał, że aktorka jest tak doskonała, tak przewrotna i drażniąca, że sam miałby ochotę wskoczyć na scenę i ją zabić, a Konstanty Puzyna wyrokował: "Trudno będzie teatrowi znaleźć drugą taką Iwonę"), w kinie obsadzali ją mistrzowie – Andrzej Wajda w "Popiele i diamencie", Wojciech Jerzy Has w "Jak być kochaną", Kazimierz Kutz w "Nikt nie woła".
Krafftówna, która świętuje 89. urodziny, 71 lat życia spędziła na scenie. Od dzieciństwa w Łucku na Wołyniu wiedziała, że chce grać. "Byłam dzieckiem niemożliwym. Gdy na chwilę w domu zapanowała cisza, wszyscy w popłochu pytali: gdzie jest Basia?" – opowiadała. "Lubiłam grać królewny i wtedy ojciec musiał być paziem" – śmieje się. Idolką małej Basi była podobna do niej drobna i ruda Shirley Temple. Ojciec, naczelny architekt miasta, wspierał sceniczny talent córki. Gdy wybuchła wojna, Barbara razem z matką i rodzeństwem uciekła do Warszawy. W domu słyszała często słowa: "Nie garb się, zachowuj się". I nie chodziło tylko znajomość zasad savoir vivre'u.
Matka uczyła dzieci, żeby się nie załamywać. Wyuczony hart ducha przydał się Krafftównie, bo choć pełne emocji, nie czekało ją życie łatwe. W stolicy doczekała do wybuchu powstania, uczestnicząc w tajnych kompletach i zajęciach teatralnych dla dzieci, gdzie uczyła się tańca i pantomimy. Równocześnie uczęszczała na zajęcia konspiracyjnego Studia Dramatycznego Iwo Galla. W połowie lat 40. zamieszkała w Gdyni, żeby grać w teatrze u Iwo Galla. Miała jednocześnie kilku zalotników – interesowali się nią aktorzy, pianista, lekarz. Ona pozostawała nieczuła na ich względy, a w każdym razie nie chciała oddać swego serca na wyłączność żadnemu z nich.
Zakochała się po raz pierwszy naprawdę dopiero przed trzydziestką podczas pochodu pierwszomajowego w 1956 roku. Poznała mężczyznę swojego życia, aktora Michała Gazdę. "Nieśliśmy razem szturmówkę z napisem 'Niech żyje 1 maja', 17 maja Michał oświadczył mi się, a już 1 czerwca odbył się ślub. A co tu jest do sprawdzania, przecież i tak zawsze wychodzi się za mąż za obcego człowieka. Na sprawdzanie jest czas po ślubie" – wspomina Krafftówna.
Małżeńskim szczęściem nacieszyła się 17 lat. Z Gazdą doczekała się syna Piotra. Któregoś dnia w progu jej mieszkania stanął oficer. Powiedział, że mąż dostał zawału serca podczas prowadzenia samochodu. Zginął na miejscu. "Rzuciłam się na tego milicjanta i zaczęłam go bić w klatkę piersiową. Zareagowałam tylko ruchem, bezdźwięcznie" – opowiadała Krafftówna.
Była sama przez kolejne 16 lat. Gdy Piotr skończył archeologię śródziemnomorską, wyjechał do Stanów. W 1982 roku nie znając angielskiego, Krafftówna dołączyła do syna. W Ameryce miała grać "Matkę" Witkacego. W San Francisco poznała Arnolda Seidnera, dyrektora międzynarodowego instytutu do spraw emigrantów. Nie nacieszyła się jednak nowym ukochanym zbyt długo. Seidner zmarł na zawał serca pół roku po ślubie.
Syna pożegnała w 2009 roku. "Na żałobę bardzo pomagają pigułki. Najpierw przychodzi otępienie, a potem trzeba spróbować jakoś z niego wyjść. W końcu pozostaje blizna, dotkliwa, wyraźna, własna" – opowiada. Pozostał jej jeszcze jeden ważny mężczyzna, wnuk Michał, który mieszka w Kanadzie.
Po powrocie do Polski można ją było oglądać w niewielkich rolach w serialach "Na dobre i na złe", "M jak miłość" czy "Niani". Nie rezygnuje też ze sceny. Cztery lata temu nawiązała współpracę z Remigiuszem Grzelą. Napisał dla niej dwie sztuki: "Błękitny diabeł" i "Oczy Brigitte Bardot". W ubiegłym roku postanowiła podzielić się z nim swoimi wspomnieniami. W biograficznej książce "Krafftówna. W krainie czarów" rozlicza się z przeszłością. Zapytana o to, czego w życiu chciałaby jeszcze spróbować, odpowiada: wszystkiego.
Ale "wszystko" osiągnęła już w 1963 roku, gdy w "Jak być kochaną" Wojciecha Jerzego Hasa stworzyła jedną z najlepszych kreacji w historii polskiej kinematografii. Jej Felicja podczas okupacji ukrywała ukochanego Wiktora, ale nigdy nie zyskała jego wzajemności. Bohaterka bliska była Barbarze – silna kobieta, która dla miłości potrafi być słaba. Za tę rolę Krafftówna dostała m.in. nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w San Francisco.
"Teatr jest niezniszczalny" – mówi dziś. Tak jak ona, która zapisała się już w historii polskiego aktorstwa złotymi literami.