Blisko ludziPolka w Watykanie. Opowiedziała o spotkaniu córek z papieżem

Polka w Watykanie. Opowiedziała o spotkaniu córek z papieżem

Pamiętam, jak kiedyś w upalne niedzielne przedpołudnie moje dzieci bawiły się na skwerze tuż za stacją benzynową, jakieś 50 metrów od wejścia do papieskiej rezydencji. (...) Nagle, w odległości jakichś 100 metrów, zobaczyły Franciszka, który akurat miał wsiąść do samochodu i pojechać do pałacu na modlitwę Anioł Pański. Bez wahania ruszyły w jego stronę i pociągnęły ze sobą małą Claudię. Dziewczynka zobaczyła białą postać przed drzwiami Domu Świętej Marty i wydawała się sparaliżowana.

Polka w Watykanie. Opowiedziała o spotkaniu córek z papieżem
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne | Magdalena Wolińska-Riedi

Moje córeczki od razu dodały jej odwagi, mówiąc: "Chodź, on cię nie zje, miły jest". I rzeczywiście, nie było się czego bać. Gdy papież zobaczył, jak wszystkie trzy, trzymając się za ręce, skradały się bokiem w jego stronę, skinął głową i dał znać, żeby śmiało podeszły. Nachylił się nad nimi, do każdej wyciągnął dłoń, potem pogłaskał po głowie i wdał się z nimi w pogawędkę. Ja zatrzymałam się jakieś 30 metrów od nich, bo chciałam, żeby same poprowadziły rozmowę. Co tak naprawdę mu powiedziały i o czym z nim rozmawiały, tego nie dowiedziałam się nigdy. Moje pytanie skwitowały jedynie krótkim stwierdzeniem, że przecież to ich sprawa.

Oczywiście sama dziewczynka spoza Watykanu nie mogłaby pod żadnym pozorem ani poruszać się za murami swobodnie, ani tym bardziej robić tego w tak newralgicznym momencie, kiedy wiadomo, że papież lada moment pojawi się w drzwiach jak w każdą niedzielę około 11.30. Ale w towarzystwie mieszkanek, które przecież są u siebie, jej obecność w tym miejscu nie stanowiła żadnego problemu. Watykańskie dzieci mają dostęp do wszystkich zakamarków państwa, a jeśli tylko zajdzie potrzeba, to w każdym momencie mogą liczyć na pomoc i są wręcz rozpieszczane przez otaczający je świat.

Pamiętam dobrze pewne zdarzenie. To były pierwsze tygodnie pontyfikatu Franciszka. Papież zamieszkał w Domu Świętej Marty, ale właściwie codziennie (co czyni do dziś) przyjeżdżał do Pałacu Apostolskiego. Tam od początku na oficjalnych audiencjach przyjmował osobistości wielkiej światowej polityki, dyplomacji i kultury. Była sobota, początek kwietnia. Moje córki (wtedy mające trzy i pięć lat) z zapałem pchały swoje rowerki i wspinały się dość stromym Tunelem Belwederskim, ja szłam kilka kroków za nimi. Na niewielkim tzw. Dziedzińcu Wartownika, Cortile della Sentinella, skręciłyśmy w lewo, a tam naszym oczom ukazał się monumentalny, największy na terenie Pałacu Apostolskiego Dziedziniec Świętego Damazego. To najbardziej spektakularna przestrzeń pod gołym niebem w Watykanie.

(...) Żandarm patrolujący ruch przy Cortile della Zecca nie uprzedził nas, że cokolwiek będzie się działo. W tamtym momencie może i sam jeszcze nie wiedział. Gwardzista zasalutował z pewnej odległości i dalej spokojnie przechadzał się wzdłuż podcieni. Było bardzo ciepło. Wręcz upalnie jak na początek rzymskiej wiosny. Przysiadłyśmy na schodkach na małą przekąskę. Rowery stały obok, dzieci biegały podcieniami jednego z najsłynniejszych dziedzińców świata. Nagle tuż obok mnie zupełnie cicho przemknął niewielki, niepozorny jak na otoczenie, w którym się znajdowałyśmy, samochód. Żadnej obstawy. Żadnej chorągiewki. Zwykły granatowy ford focus. Niebawem samochód ten miał się stać symbolem tego pontyfikatu, ale w pierwszych tygodniach po wyborze Jorgego Bergoglia na Stolicę Piotrową nawet my, mieszkańcy Watykanu, nie mieliśmy pojęcia, że tak będzie.

Po raz pierwszy papież poruszał się samochodem, który nie miał rejestracji SCV1. W dodatku siedział z przodu. Na miejscu pasażera. W pierwszej chwili pomyślałam, że mam halucynacje. Że mi się przywidziało. Ford podjechał przed wejście do pałacu, dosłownie naprzeciwko nas. Drzwi się otworzyły i ze środka energicznym krokiem wysiadł mężczyzna ubrany na biało. Był może 30 metrów od nas. Dzieci nawet go nie zauważyły. Dalej grały w berka. Na schodach obok mnie leżały jabłka i ciasteczka – małe co nieco, jak zawsze gdy się idzie do parku. Zaczęłam chować jedzenie za siebie, żeby nie wyglądało, jakbym urządziła tu nam prawdziwy piknik. Ale było już za późno.

Papież wskazał na dziewczynki i zaczął wypytywać towarzyszącego mu prefekta Domu Papieskiego arcybiskupa Georga Gänsweina, kto to taki. Zadanie dla purpurata nie było trudne, bo Don Georg (jak się go tutaj powszechnie nazywa) przed laty przygotowywał mnie do ślubu, a potem asystował papieżowi Benedyktowi XVI przy chrzcinach obu moich córeczek. Miał z nami codzienny kontakt. Wezwałam do siebie dzieci i zaczęłam je – tak na wszelki wypadek – przywoływać do porządku. Papież skinął ręką, nie widziałam, czy dawał nam znać, żebyśmy do niego podeszły. Ryzyko było niemałe, bo jeśli nie to miał na myśli i swym skinieniem wcale nas nie przywoływał, trudno byłoby się z tego wytłumaczyć. Rozejrzałam się szybko wokół siebie, oprócz nas i dwóch stojących na baczność gwardzistów nie było żywej duszy. Podeszłyśmy wszystkie trzy. Dla nas było to spotkanie zupełnie niecodzienne. Z Benedyktem XVI dzieci widywały się wcześniej wielokrotnie. Ale to był nowy papież. Nie znałyśmy go, a on jeszcze wtedy nie znał nas. Wypytał dziewczynki o rowery, szkołę, inne "dzieci gwardii".

Niewątpliwie ku jego radości był to mocny sygnał, że życie w prastarych murach toczy się swoim rytmem. Prostota Franciszka, jego nagłe pojawienie się na zupełnie pustym dziedzińcu w sobotnie południe było dla mnie tylko potwierdzeniem tego, co obserwowaliśmy wszyscy w Watykanie od pierwszych chwil po jego wyborze. Teraz już byłam pewna, że to będzie zupełnie inny pontyfikat. Że życie za murami też w pewnym sensie nabierze innego wymiaru. Dla mnie i moich dzieci był to niezwykły poranek. A dla niego zupełnie nieoczekiwane było spotkanie dwóch małych blondynek, które – jak się wtedy dowiedział – były jego sąsiadkami. Wkrótce, bo już 6 maja tego samego roku, zostaliśmy sobie przedstawieni oficjalnie, już w bardziej eleganckich strojach niż te na rowery, na dorocznej audiencji dla Gwardii Szwajcarskiej.

Obraz
© ZNAK

Fragment książki "Kobieta w Watykanie. Jak żyje się w najmniejszym państwie świata" Magdaleny Wolińskiej-Riedi. Wydawnictwo Znak 2019

Magdalena Wolińska-Riedi w 2000 r. jako studentka italianistyki poleciała do Rzymu na Światowe Dni Młodzieży. Tam zakochała się szwajcarskim gwardziście, za którego wyszła za mąż. W 2003 r. została mieszkanką Watykanu. Jest korespondentką TVP z Włoch. W książce "Kobieta w Watykanie" opisuje życie za Spiżową Bramą.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (27)