Pomadka dobra na wszystko
„Gdy masz wątpliwości, noś czerwień,” przekonywał Bill Blass. Cóż, zdaje się, że mam ich milion. Bo w mojej szufladzie z pomadkami (tak, przeznaczyłam na swoją kolekcję osobną szufladę, bo pomadka to mój podstawowy kosmetyk do makijażu) tych czerwonych jest zdecydowanie najwięcej. Schody zaczynają się, gdy spośród setki odcieni, muszę wybrać jedną, którą tego dnia pomaluję usta. Bo najchętniej użyłabym wszystkich.
08.06.2016 | aktual.: 14.06.2016 13:57
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W każdej torebce, kurtce i płaszczu mam zawsze płomienną pomadkę. Bo jak Bobbi Brown, wyznaję zasadę, że odrobina karminu czy cynobru na ustach sprawia, że każda stylizacja wygląda na przemyślaną. A moim stylizacjom taki makijażowy doping jest szczególnie potrzebny. Zwłaszcza w poniedziałki. W makijażu trendy pojawiają się i znikają. Raz jest konturing, innym razem – non touring. Jednego sezonu jesteśmy „zrobione” od stóp do głów, innego – udajemy, że wstałyśmy z idealną cerą, a rzęsy same wywijają się ku obłokom. Ale czerwona pomadka nigdy nie wyjdzie z mody. Przypuszczalnie, gdyby MAC Cosmetics postanowiło przestać produkować kultową pomadkę Ruby Woo, pod ich salonami doszłoby do głośnych protestów. Bo od idealnej czerwonej pomadki szybko można się uzależnić, a skuteczny odwyk nie istnieje. Dobrze dobrany odcień czerwieni potrafi bowiem zdziałać cuda. A któż nie uzależniłby się od cudów?
Kiedy wiesz, że znalazłaś tę jedyną? Gdy po jednym pociągnięciu twoja cera robi się bardziej świetlista, jakbyś w końcu porządnie się wyspała. Gdy uśmiech robi się bardziej promienny, a zęby – bielsze. Gdy mimo braku innych kosmetyków twoje spojrzenie robi się bardziej wyraziste. A przede wszystkim, gdy czujesz się jak Wonderwoman. Wierzę w siłę czerwonej pomadki. Kobieta, która po nią sięga, trzyma świat w garści i potrafi nim zakręcić tak, jak chce. I choć podobnie jak druga broń masowego rażenia w kobiecym arsenale – wysokie obcasy, wymaga odrobiny wprawy, strzelcem wyborowym można zostać w jedno popołudnie. Pewnie gdybym dorastała w czasach youtubowych tutoriali makijażowych moje pierwsze tête-à-tête, a raczej tête-à-rouge à lèvres nie zakończyłoby się spektakularnym fiaskiem. A może stało się tak dlatego, że miałam dopiero pięć lat, a czerwona szminka kojarzyła mi się wyłącznie z cyrkowymi clownami (wychodzi na to, że moja nie używająca czerwonej szminki mama nie ma w życiu żadnych wątpliwości)? I choć upaćkałam karminowym mazidłem całą twarz i pół łazienki, do dziś nie zapomnę tej ekscytacji, jaką czułam, gdy pierwsza warstwa koloru wylądowała na moich przedszkolnych ustach (i nosie oraz podbródku).
Czerwoną pomadkę na dobre opanowałam dopiero jako osiemnastolatka. Od tamtego czasu nieustannie włączam do mojej kolekcji nowe egzemplarze. I choć zdarza mi się flirtować z innymi barwami, a nawet – na długie miesiące porzucać moją faworytkę, podobnie jak Rita Ora zarzekam się, że nigdy nie zrezygnuję z czerwieni. Na całe szczęście nie żyję w XVI-wiecznej Anglii, w której kobietom spoza stanu szlacheckiego nie wolno było malować ust na czerwono. Parlamentarzyści zakazali tej praktyki obawiając się, że czerwona pomadka to przedmiot czarnej magii, która ma zmusić mężczyznę do poślubienia wymalowanej kobiety. Ale kto wie, może gdybym zrezygnowała na dłużej z ukochanych czerwieni, mój luby uwolniłby się spod mojego czaru? Na szczęście nie planuję sprawdzać tej teorii na własnej skórze.