Praca jak narkotyk, a małżeństwo w kryzysie
Wirusowe upośledzenie rodzinne i towarzyskie, płynące z pracoholizmu, jest na tyle groźne, że sprawia, iż odrzucamy święte niegdyś zasady. Tymczasem, jaki jest sens sukcesu, kiedy nie ma z kim się z niego cieszyć?
29.12.2006 | aktual.: 30.05.2010 13:37
Nie da się ukryć, że pracoholizm jest chorobą XXI wieku – w pogoni za lepszym życiem, bardziej satysfakcjonującą pracą, wyższymi zarobkami, przekraczamy granice zdrowego rozsądku i nie zdajemy sobie sprawy, jak bywamy śmieszni w swoich zawodowych wariactwach. Tymczasem, zabierając obowiązki biurowe do domu, ryzykujemy więcej, niż nam się wydaje...
Tak, poklikać, trochę poklikać...
Moim najwierniejszym partnerem jest służbowy laptop, rozstaję się z nim rzadziej, niż z mężem – towarzyszy mi w drodze do pracy, niczym wierny pies, pozostając wciąż przy mojej nodze, a potem, otwarty i gotowy na nowe zadania, świeci swoim blaskiem, dopóki nie minie godzina 17, a czasem 18, 19, 20... I nawet kiedy już późne godziny wieczorne spędzam, wpatrując się w szklany ekran telewizora (bo przecież coś z życia trzeba mieć), zerkam nerwowo na czarną torbę opartą o ścianę – czy laptop jest, czy na pewno wyłączony, czy się nie grzeje... a może by tak jednak jeszcze trochę poklikać? Taaaaak poklikać, koniecznie poklikać! Mój skarb, „my treasure”! Przecież ten projekt jeszcze nieskończony, maile czekają na wysłanie, 134 nieprzeczytanych wiadomości w wirtualnej skrzynce pocztowej, nie mówiąc już o spamie, który też trzeba przejrzeć – pisze 27 letnia Monika, pracownica agencji reklamowej w Trójmieście.
Pracoholizm do kłamstwa wiedzie...
W ubiegłym tygodniu dotarło do mnie, że jestem nałogową pracomaniaczką – kontunuuje swoją opowieść Monika. Wstałam jak zwykle punkt - siódma, 20 minut w łazience, potem zamianka – mąż do łazienki, a ja zamiast robić makijaż, do komputera. Punkt – siódma, wyobrażacie to sobie?! Przyznam się do czegoś jeszcze – kupiłam dziecięcą skakankę, żeby rano ćwiczyć, bo przecież ciągle pozycja siedząca, dom, autobus, biuro i w drugą – autobus, dom... Pierwsze pięćdziesiąt skoków (które raczej powinno wykonywać moje dziecko, którego jeszcze nie mam) wytrzymałam, ale już co drugie machnięcie spoglądałam niespokojnie na monitor – dlaczego się nie świeci? Dlaczego nie świeci tym swoim blaskiem, a wiatrak nie brzęczy oszałamiająco w rytm moich skoków? W końcu nie wytrzymałam – wcisnęłam magiczny guzik i stało się! – Najpierw poczta, potem kilka niewinnych kliknięć – mąż wyszedł z łazienki, podśmiewając się z faktu, że zaczęłam ćwiczyć, choć przecież nie muszę, bo figurę mam całkiem w porządku (w pracy tylko owoce, warzywa i
soki, bo na podgrzanie solidnego posiłku, albo wyskoczenie na miasto szkoda mi czasu). Ale nie obyło się bez podchwytliwych pytań – wiedziałam, że się przyczepi, ale przecież... „my treasure”! Mąż zastosował element zaskoczenia „Mam cię! Znowu usiadłaś do komputera? Szalona jesteś dziewczyno, nie poślubiłem twojego komputera, tylko Ciebie!” Ja za to zachowałam pozory frywolnego, porannego niepracoholizmu (wszystko dla „my treasure”) i ze stoickim spokojem odpowiedziałam „Ależ najdroższy, musiałam sobie włączyć pozytywne wibracje, muzyka mnie mobilizuje do ćwiczeń”. Ot, stało się, kłamstwo! Kłamstwo paskudne, które miało sprawić, że podejrzenia męża rozprysną się jak bańki mydlane! Oczywiście to merytorycznie podejrzane tłumaczenie nie pomogło - do pracy wyszliśmy osobno, i choć z reguły dojeżdżamy jednym autobusem, tym razem wsiedliśmy ja w „3” on w „103”. On wściekły, że zafundowałam mu powtórkę z rozrywki, ja wściekła... na siebie, z poczuciem winy, rozbita, zła, bo przecież głupie kłamstwo i to chore,
nieszczęsne klikanie, i ekran, co działa jak magnes... Sadystyczno – masochistycznej męki część dalsza...
Podczas ciężkich godzin za biurkiem, sumienie dręczyło mnie tak bardzo, że nieśmiało zapytałam męża przez komunikator - „Kochanie, jesteś tam?”. – Tak, jestem", po kilku minutach dotarła zbawienna wiadomość. Udobruchałam go, wybaczył, zapomniał, obiecałam, że wspólnie zrobimy coś dobrego na obiad, przy lampce wina. Wróciłam do domu, i zamiast pomagać w przygotowywaniu obiadu, zasiadłam za biurkiem, tylko na chwilę! I stało się. Z kuchni usłyszałam przeraźliwie wściekłe wycie – „Nie wytrzymam, wychodzę!”. I wyszedł, na noc nie wrócił.
Upośledzenie rodzinno - towarzyskie
Choć hasła z komedii rodem z PRl-u, takie jak „300% normy przodownika pracy” i „podaj cegłę, zbudujemy nowy dom!” funkcjonują już tylko w sferze dowcipu, historia Moniki, choć chwilami wydaje się zabawna, zwraca uwagę na pewien istotny, ponadczasowy problem. Oczywistością jest, że pracować trzeba, najlepiej jak najbardziej wydajnie, efektywnie. Bez pracy nie ma kołaczy i żadna praca nie hańbi, jak mówią polskie porzekadła. Według CBOS, pracujemy dłużej, niż przeciętny Europejczyk, bo średnio 7,5 godziny, podczas gdy nasz zachodni sąsiad 5,1 godziny. Znajomym poświęcamy dziennie kilka minut, rodzinie przypada w udziale niewiele więcej. Choć wciąż w narodzie pokutuje stereotyp Polaka obiboka, lesera i lenia, to właśnie pracoholizm staje się groźnym wirusem, rozprzestrzenianym online i offline, na którego atak narażeni są szczególnie ludzie młodzi, z ambicjami, zdeterminowani i skoncentrowani na tym, co będzie jutro. Tymczasem, zarówno Monika, jak i wielu innych młodych ludzi, bagatelizuje sygnały, jakie
nieśmiało wysyła znudzony mąż, zniechęcona i podirytowana żona... Wirusowe "upośledzenie" rodzinne i towarzyskie, płynące z pracoholizmu, jest na tyle groźne, że sprawia, iż odrzucamy święte niegdyś zasady. Tymczasem, jaki jest sens sukcesu, kiedy nie ma z kim się z niego cieszyć?