"Rekreacja", czyli alkoholizacja. To standard na obozach zagranicznych
Co dzieje się na nietematycznych obozach dla nastolatków? Cóż, od swojego dziecka raczej się tego nie dowiecie. Opowiadanie o imprezach w Złotych Piaskach czy Rimini nie leży w ich interesie. Takie wynurzenia przekreśliłyby kolejny wyjazd "rekreacyjny".
Podchody, dwa ognie, konkursy plastyczne, inspekcja czystości – większość dziewięciolatków z radością oddaje się zajęciom, które przewidują dla nich programy wakacyjnych obozów.
Kilka lat później zaczynają się schody. Trudno namówić zbuntowaną nastolatkę do nadania nazwy własnemu pokojowi albo do udziału w konkursie śpiewania z playbacku z "jakimiś bachorami".
Tym sposobem rodzice, którzy nie chcą, żeby ich dorastające dziecko spędziło pół wakacji w domu bez nadzoru, pozwalają mu wybrać obóz samodzielnie. Okazuje się jednak, że niejednokrotnie całodobowy "nadzór" opiekunów jest umowny. A im dalej od domu, tym hamulce słabsze.
21-letnia dziś Monika wspomina, jak w pierwszej gimnazjum przyjaciółka wyciągnęła ją na obóz młodzieżowy na Costa Brava. Była rok wcześniej na podobnym wyjeździe w Chorwacji i opowiadała, że opiekunowie traktują uczestników "jak dorosłych", pół dnia spędza się na plaży i jest prawie tak, jakby na wakacje pojechało się samemu. Żadnej ciszy nocnej czy durnych zajęć.
Mama Moniki trochę kręciła nosem, ale w końcu się zgodziła. Założyła, że 14 lat to trudny wiek i nie ma sensu stawać okoniem. Koniec końców dwa tygodnie lenistwa nikomu jeszcze nie zaszkodziły.
- Najpierw spędzałyśmy czas we dwie z Olką, ale potem zaprzyjaźniłyśmy się z trzema 16-latkami z Katowic. To były wyluzowane, wesołe dziewczyny, więc nie oburzałyśmy się, że piją na plaży. Po kilku dniach byłyśmy razem w sklepie i jedna z nich zapytała, czy wziąć nam piwo. Pokiwałyśmy głowami. Dziewczyny nie potykały się o własne nogi, nie wymiotowały. Piwo w ich rękach nie wydawało się głupawym wyskokiem – wspomina Monika.
To były najlepsze wakacje na jakich była. Za rok pojechała na obóz z tym samym biurem, ale do Złotych Piasków. Znajomi mówili, że jest znacznie fajniej niż w Hiszpanii, bo i taniej.
- W programie nie było żadnych zajęć oprócz wycieczek fakultatywnych, na które jeździło po kilka osób. Były drogie, po 300, 500 złotych. Nawet ci, którzy dostali na nie pieniądze od rodziców, woleli przyoszczędzić i kupić sobie jakieś ciuchy albo po prostu chodzić na pizzę i kupować drinki. Jedynym, z czego musieliśmy się wywiązywać, była obecność na śniadaniu. To, czy poszliśmy spać o północy, czy o 4 nad ranem, nikogo za specjalnie nie obchodziło – wspomina 21-latka.
Z perspektywy czasu cieszy się, że nic głupiego nie strzeliło jej do głowy. Jedna z jej koleżanek, już ze studiów, na analogicznym obozie "rekreacyjnym" straciła dziewictwo z poznanym na dyskotece w Rimini chłopakiem. Dziewczyny, z którymi mieszkała w pokoju, stały pod drzwiami na czatach i chichotały.
- Najzabawniejsze jest to, że chociaż własnego dziecka w życiu bym na taki obóz nie puściła, wspominam te wyjazdy jako jedne z najfajniejszych w życiu. I to do tej pory! To był przedsmak dorosłości, wakacyjna przygoda, o której marzy większość nastolatek – zamyśla się Monika.
Towarzystwo i okoliczności
Justyna w tym roku urodziła pierwsze dziecko. Jedno wie na pewno – żadnego obozu za granicą. I to mimo że sama uwielbiała je jako nastolatka.
- Dzieciaki na takich wyjazdach kozaczą. Są daleko od domu, ludzie mówią w innym języku. W sklepie w Polsce w życiu nie usiłowałabym kupić alkoholu jako 15-latka. Bałabym się, że ktoś złapałby mnie za fraki i wezwał policję albo rodziców. Co innego na obozie. My się nawet zakładałyśmy z chłopakami, komu uda się kupić więcej alkoholu. W takiej, dajmy na to, Grecji w razie "przypału" udajesz, że nic nie rozumiesz i wychodzisz. Ale przeważnie nic się nie dzieje, bo co obchodzi sprzedawcę, ile ma lat ktoś, na kim zarabia – wspomina 29-letnia Justyna.
Jej zdaniem nawet nastolatkom, które w domu wydają się odpowiedzialne i dojrzałe, w odpowiednich okolicznościach może odbić. Sama jest najlepszym tego przykładem. Świadectwa z czerwonym paskiem, zajęcia pozalekcyjne, porządek w pokoju. Jej rodzice mieli się czym chwalić.
- Widzisz, w szkole osoby, które paliły czy piły, wydawały mi się patologią. To byli ci z najgorszymi ocenami, którzy wyklinali nauczycieli, ciągle siedzieli u pedagoga. Nie chciałam, żeby cokolwiek mnie z nimi łączyło. Trochę też się ich bałam, a tym samym i papierosów – mówi Justyna.
Na wakacjach było zupełnie inaczej. Te 15 lat temu na obozy za granicę jeździły dzieci z tzw. dobrych (lub przynajmniej bogatych) domów. Dzieciaki porządnie ubrane, niesprawiające problemów, może i odrobinę bezczelne.
- Pamiętam, że pierwszego papierosa dała mi dziewczyna, która nazywała się Nicole. Jej rodzice byli Polakami mieszkającymi we Francji, ona sama miała włosy zaplecione w małe warkoczyki, a do tego jeszcze trenowała windsurfing. Była absolutnie najbardziej wystrzałową osobą, jaką poznałam w swoim 14-letnim życiu. Przede wszystkim nie była przerażająca jak ci ze szkoły, którzy palili na przerwach. Papierosy po raz pierwszy wydały mi się czymś "cool" – śmieje się gorzko Justyna. Palenia nie może rzucić do dziś. Nie pomogło nawet 9 miesięcy abstynencji.
Z drugiej strony
Marlena w szkole była harcerką. W głuszy nie bardzo było skąd brać alkohol. Pierwszy "zgon" zaliczyła dopiero na osiemnastce kolegi z klasy. Na wyjazd młodzieżowy za granicę pojechała dopiero jako 22-latka. Studiowała pedagogikę i chciała mieć z głowy praktyki niezbędne do obrony licencjatu.
Obóz na Węgrzech trwał trzy tygodnie – tydzień nad Balatonem, tydzień objazdówki i tydzień w Budapeszcie. Duża grupa i duży rozstrzał wiekowy: od ośmio- do osiemnastolatków.
Najwięcej uwagi potrzebowały maluchy. Trzeba było pilnować, żeby jadły posiłki, piły w ciągu dnia wodę, a nawet, żeby zmieniały bieliznę i się kąpały. Tym najstarszym 17- i 18- latkom trochę się odpuszczało. Nie musieli brać udziału we wszystkich wyjściach, na to, że kopcą pod ośrodkiem, opiekunowie przymykali oko. Prawdziwy problem był za to z młodszymi nastolatkami. Chcieli mieć tyle wolności ile najstarsi i nie mieli zamiaru uczestniczyć w zajęciach i wycieczkach.
– Nie chodziło nawet o to, że było za mało nas, opiekunów. Było nas wystarczająco, ale niektórzy zachowywali się, jakby sami byli na obozie. Jeden z chłopaków spędzał czas z najstarszymi dziewczynami, a kiedy zwracaliśmy mu uwagę, mówił, że "ich pilnuje". Zarekwirował któremuś z 15-latków wódkę. Kiedy byliśmy w Budapeszcie, postanowił zabrać najstarszych na clubbing. Wcześniej rozlewał zdobyczną wódkę. To był alkohol smakowy w charakterystycznej butelce i chłopak, któremu została zabrana kilka dni wcześniej, przyszedł mi naskarżyć. Co miałam powiedzieć? Zapewniłam go, że to przypadek i pan Marek kupił wcześniej taki sam alkohol – rozkłada ręce Marlena.
Jej zdaniem na obozach tego typu panuje zmowa milczenia. Jasne, na niektórych wyjazdach rekwiruje się alkohol, straszy telefonem do rodziców tych, którzy nie przestrzegają regulaminu, ale w praktyce nic się nie dzieje. Do wyrobienia uprawnień opiekuna kolonijnego zgodnych z wytycznymi MEN wystarczą 4 dni kursów on-line, znacznie krótsze zajęcia praktyczne i egzamin.
- Rodzice są nie lepsi niż dzieci. Koleżanka opowiadała mi, że kiedy zadzwoniła do kobiety, której syn kupił na plaży marihuanę, ta zaczęła wyzywać ją i grozić sądem, po czym zadzwoniła do biura podróży ze skargą – opowiada Marlena. Wyjazd na Węgry był jej pierwszym i ostatnim obozem młodzieżowym.
Lepiej chuchać na zimne?
Może też przesadnie demonizujemy "dzisiejszą młodzież", podobnie jak każde kolejne pokolenie demonizuje pokolenia młodsze. W końcu pierwsze piwo gdzieś i kiedyś trzeba wypić. Czy ma to miejsce już po 18. roku życia i w towarzystwie rodziców? Z badań CBOS-u wynika, że nie. Średnia wieku sięgnięcia po raz pierwszy po alkohol wynosi w Polsce zaledwie 13 lat i 2 miesiące. Upicia się - 14 lat i 9 miesięcy. W świetle liczb trudno wyrokować, czy plaża w Bułgarii jest rzeczywiście gorsza od klubu w Warszawie, garaży za szkołą czy klasowego ogniska.
Nie zmienia to faktu, że trudno przybyć z odsieczą, kiedy od nie takiego znowu niewinnego synka dzieli nas 1000 kilometrów z okładem. Chuchanie i dmuchanie na nastoletnie dziecko raczej nie uchroni go przed buntem. Pomijając już, że tak to już jest, że im większa opresja, tym większa potrzeba buntowania się.
Program obozu warto jednak precyzyjnie prześwietlić przed wyjazdem. Żeby za kilka lat nie okazało się, że za grube pieniądze wysłaliśmy dzieci na obóz, na którym "rekreacja" jest synonimem słowa "alkoholizacja". Poza granicami i bez granic.
Przeczytaj także:
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl