Ewa Wiśniewska. Uciekła ze "złotej klatki" w Rzymie
Młodzieńczość i blask Ewy Wiśniewskiej mogłyby sugerować, że debiutować musiała w kołysce. Po ponad pół wieku na scenie nie ma najmniejszej ochoty z niej schodzić, a, grając jednocześnie w pięciu przedstawieniach, wzdycha tylko: "Nareszcie mam trochę czasu dla siebie".
Zagrała w filmie już jako nastolatka, chociaż czasami irytuje się, gdy ktoś wspomina jako debiut jej pojawienie się na planie "Kanału" Andrzeja Wajdy. Mówi, że nie należy mylić statystowania z aktorstwem. Jako maturzystka miała kilka planów na życie. Interesowało ją projektowanie wnętrz, ale także muzyka i... matematyka. W końcu podjęła decyzję i wybrała aktorstwo. Przemknęła gdzieś w tle w "Zezowatym szczęściu" (jako studentka na wykładzie) i w wieku 17 lat zaczęła studiować na warszawskiej PWST.
To była forma ucieczki z domu, od "pruskiego rygoru". Zanurzony w artystycznych żywiołach dom państwa Wiśniewskich był bardzo zdyscyplinowany, a wracać należało najpóźniej o 22.25. Ojciec, instrumentalista, nawet na emeryturze ćwiczył na skrzypcach po pięć godzin dziennie, a kiedy pytano go, po co, odpowiadał: "Czyż jest coś takiego jak emerytura od miłości?".
Pasję córka odziedziczyła pewnie po nim, nawet jeśli nie dotyczyła ona muzyki. Za wymuszaną na niej latami na siłę grą na fortepianie, co miało utemperować jej żywiołowy charakterek, nie przepadała. - Byłam kochana, ale też bez przerwy karcona. Tylko ja. Siostry były kochane, bo były grzeczne – mówiła z żalem w wywiadzie dla "Gali". Jako 19-latka wyszła za kolegę z roku, Roberta Polaka. Rok później urodziła Grażynę zwaną Inką, a po kolejnych dwóch wzięła rozwód. - Byliśmy dziećmi, jak się pobraliśmy – mówiła. - Pamiętam, że wracaliśmy z sądu, trzymając się za ręce i płacząc.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Macierzyństwo spadło na jej głowę i jak sama przyznawała, kompletnie sobie z nim nie radziła. Gdy przychodziło do wyboru: dom czy scena, bez wahania wybierała scenę. A że proponowano jej coraz więcej coraz ambitniejszych ról, dzieckiem zajmowała się niania.
- Matka na przychodne – mówiła o sobie i do dziś ma wyrzuty sumienia, ale niczego nie żałuje. - W życiu jest coś za coś. Zawodowo zawsze byłam bardzo aktywna, a w życiu codziennym – okrutnie leniwa – kwituje. Nie wierzy, że wszystko można pogodzić. - To są gruszki na wierzbie na użytek wywiadów – mówiła w rozmowie z "Gazetą Poznańską". - Chyba że ma się do pomocy: dwie teściowe, dwie gosposie, mamę, ciotkę, babkę i wtedy, na czas danej realizacji, człowiek może skupić się wyłącznie na sobie. To jest egocentryczny, egoistyczny zawód, jak wiecznie zazdrosny kochanek.
Na tych ostatnich Wiśniewska nigdy nie mogła narzekać. Chociaż zapewnia, że dopiero teraz, oglądając stare filmy, dostrzega, że była piękna. W szkole teatralnej przez wystające jedynki i farbowane, rude włosy wołano na nią "Wiewióra", wszystkie komplementy dzieliła więc przez dwa, choć koledzy zapamiętali to nieco inaczej.
- Kiedy wchodziła do pokoju, atmosfera gęstniała. Z lekkością i wdziękiem potrafiła oczarować każdego mężczyznę. Korzystała z tego – mówił "Pani" jeden z aktorów. Wybierając role i mężczyzn, zawsze słuchała intuicji i ponoć tylko mężowie przyjaciółek byli dla niej tabu. Nigdy nie zamierzała być słodką, małą kobietką i po prostu brała to, co jej się podobało. Rzucała zawsze ona. Tak było z jej drugim mężem Franco, Włochem.
- To były lata 70. Wyskoczyłam tam w pełni sławy. Mieszkaliśmy w Rzymie. Myślałam, że zostanę tam na zawsze, ale nie potrafiłam żyć bez grania w Polsce – wspomina. Mąż, zamożny przemysłowiec, otoczył ją luksusem niewyobrażalnym w PRL w latach 70. Wydawałoby się, że powinna być zachwycona. A ona czuła się jak w złotej klatce. Bez teatru i polskich znajomych nudziła się w Rzymie "słodkim lenistwem". Wytrzymała przez trzy lata, a potem spakowała się i wróciła do Polski. Rozstała się również z trzecim mężem, lekarzem Janem Rajskim. - Poszukiwałam absolutnego, niemożliwego do znalezienia uczucia, które trwałoby nieskończenie, ale zabrakło mi cierpliwości – kwitowała.
Po powrocie z Włoch wskoczyła w aktorski wir w tym samym miejscu, w którym go opuściła. Przyjęła główną rolę w serialu "Doktor Ewa", która przyniosła jej popularność i okazała się prawdziwym aktorskim poligonem.
- Przez 11 miesięcy ciężko pracowałam i wszystkiego się uczyłam – mówiła, ale, jak to ona, wcale nie pokornie. - Być może moja rogata dusza przebijała się wówczas przez zewnętrzny sztafaż. Dominuje potoczna wiedza na temat kobiety, która, jeśli jest ładna, musi być głupia. A jeżeli na dodatek jest blondynką, to podwójnie głupia. Okazuje się, że nie zawsze tak bywa.
Wiśniewska, wieczna profesjonalistka, opanowanie różnych rodzajów aktorskiej ekspresji uważała za swój obowiązek. Śpiewała w telewizji z Ireną Kwiatkowską, Ireną Santor i Sławą Przybylską, nie bała dać się postarzyć w "Cudzoziemce", oszpecić do roli wiedźmy Jaruchy w "Starej baśni". Gdy w teatrze miała zagrać lesbijkę, pół nocy przekonywała selekcjonera pewnego stołecznego klubu, popularnego w środowiskach LGBT, że musi się dostać do środka ze względów zawodowych.
Nie obawiała się też lżejszego repertuaru. To w Teatrze Kwadrat coś zmieniło się w relacji z jej dawnym przyjacielem, Krzysztofem Kowalewskim, poznanym jeszcze na zajęciach z szermierki na studiach. - Wpadłem w pole rażenia Ewy Wiśniewskiej – śmiał się Kowalewski, i wszyscy stawiali, że raczej szybko z niego wypadnie. Znajomi nie dawali im szans, tymczasem ich związek, choć nieformalny, przetrwał aż 20 lat. Oboje podejrzewano o liczne skoki w bok, ale to im nie przeszkadzało. Do czasu.
Gdy Wiśniewska dowiedziała się o romansie partnera z plotek, sprawy zaszły już całkiem daleko – Kowalewski zakochał się w młodszej o 31 lat koleżance z Teatru Współczesnego, Agnieszce Suchorze, która wkrótce urodziła mu dziecko. Podczas kręcenia "Ogniem i mieczem" Hoffmana, gdzie Wiśniewska grała kniahinię Kurcewiczową, a Kowalewski Zagłobę, uwadze środowiska nie uszło, że zarezerwowali oddzielne pokoje. W opublikowanej kilka lat temu autobiografii o byłym partnerze nie wspomniała ani słowem, choć zarzeka się, że ze wszystkich swoich związków wyniosła dużo i mnóstwo nauczyła się o sobie.
Tym razem była to najwyraźniej ostateczna nauka samodzielności – po tym rozstaniu Ewa Wiśniewska samotnie zamieszkała w domu z ogrodem pod Warszawą, a niedawno przeprowadziła się do mieszkania w centrum.
- Wiem, że aby nie ranić, najlepiej żyć samodzielnie – mówi. Warszawiacy mogą ją spotkać w tramwaju, na spacerze czy rowerze, w zapamiętaniu powtarzającą nową rolę. Sąsiedzi być może zastanawiają się, ile kilometrów można zrobić na przestrzeni nie tak znów wielkiego mieszkania.
- Tekst wkuwam na pamięć jak daty historyczne. Gdy już go umiem, powtarzam, chodząc po mieszkaniu, wiercę się, niekiedy jak ogłupiały człowieczek robię ósemki – śmieje się. Dla odprężenia zaciąga się papierosem, nie licząc kalorii, zajada przysmaki, nie pogardzi szklaneczką whisky (sama robi doskonałe nalewki z pigwowca i tarniny). To samo z kosmetykami – nigdy nie zdecydowałaby się na botoks, dąży do ideału Danuty Szaflarskiej, a twarz pielęgnuje wyłącznie kremem Nivea i samodzielnie przyrządzanym tonikiem. Poza tym stawia ukochane pasjanse, ale nie zadaje im żadnych pytań. Przecież i tak nie posłuchałaby odpowiedzi.