Smród kocich fekaliów uniemożliwia im normalne życie. Walczą od lat
Za mieszkańcami bloku przy al. Wilanowskiej 364 ciągnie się smród. Dosłownie, bo to smród kocich fekaliów. W przenośni, bo zdesperowani mieszkańcy od kilku lat wysyłają pisma i zażalenia do administracji oraz spółdzielni, ale bez skutku - smród, jak był, tak jest, tyle że coraz intensywniejszy i coraz bardziej rozległy.
08.12.2019 | aktual.: 08.12.2019 16:54
Gdy Grażyna kupowała lokal przy al. Wilanowskiej, nie wiedziała, że za jakiś czas do mieszkania naprzeciwko wprowadzi się pani K. - hodowczyni kotów. Nie byle dachowców, ale olbrzymów rasy Maine Coon. Grażyna szybko odczuła ciężar dzielenia przestrzeni z panią K. Do jej mieszkania zaczął wchodzić nie tylko brzydki zapach, ale także zwierzęta.
Groteska na 3. piętrze
– Kilkukrotnie pani K. uciekał któryś z kotów, a później drapał w moje drzwi. Brałam go do środka, dawałam jedzenie, mleko i czekałam, aż pani K. wróci. Gdybym tego nie robiła, kot mógłby wyjść z bloku i wpaść pod samochód – mówi Grażyna.
– Kilka razy, gdy zwracałam jej zwierzaki, miałam okazję zobaczyć, co dzieje się w mieszkaniu. Koty były wszędzie: pod nogami, na parapetach, na meblach. Gdzie nie spojrzeć, tam Maine Coon! Zresztą, ile trzeba mieć kotów, żeby nie zauważyć, że jeden z nich ucieka? – dodaje.
No właśnie, ile? Według nieoficjalnych informacji uzyskanych od osoby, która miała okazję przebywać w mieszkaniu wiadomo, że w szczytowym momencie kotów było aż 40. Dziś sąsiedzi mówią o 20-25 kotach. Wszystkie w jednym, około 60-metrowym mieszkaniu.
Grażyna pięć lat temu po raz pierwszy nawiązała kontakt z sąsiadami w sprawie uporczywego zapachu. Okazało się, że nie tylko ona nie mogła już wytrzymać. Część mieszkańców notorycznie zwracała uwagę pani K. na wydobywający się z mieszkania smród, ale ona odpowiadała zwykle, że przecież ich psy szczekają, a dzieci płaczą, co także nie jest przyjemne. Tłumaczyła też, że kotów wcale nie sprzedaje, co byłoby wykroczeniem ze względu na używanie lokalu w celach niezgodnych z jego przeznaczeniem, i dodawała, że regularnie korzysta z profesjonalnych usług firm sprzątających.
Rzeczywiście. Pewnego dnia Grażyna wychodząc do pracy, zobaczyła na korytarzu nagiego niemal mężczyznę stojącego pod drzwiami pani K. – Co pan robi? – zapytała.
– Przebieram się – powiedział przerażony. – Zostałem zatrudniony do sprzątania tego mieszkania, ale tak tam śmierdzi, że muszę zmieniać ubranie na korytarzu i zostawiać je pod drzwiami. Inaczej wszystkie ciuchy przesiąkają tym okropnym zapachem – wytłumaczył, po czym naciągnął kombinezon roboczy, a na usta założył maskę i z waleczną miną zniknął za drzwiami mieszkania pani K.
Smród od kuchni
Pani Janina jest starszą, samotną kobietą mieszkającą zaraz pod panią K. Od dwóch miesięcy smród z góry zaczął przedzierać się do jej mieszkania przez wywietrznik umieszczony nad kuchenką.
– Najpierw myślałam, że źródłem smrodu jest coś w mojej kuchni, czego nie mogę zlokalizować. Zapłaciłam niemałą kwotę pani, która dokładnie wysprzątała moje mieszkanie, ale nie znalazła nic, co mogłoby być przyczyną zapachu – mówi rozżalona.
– Kilka dni później, gdy weszłam do kuchni, odór był tak intensywny, że rozpoznałam w nim zapach moczu. Przypomniałam sobie, że ta kobieta z góry hoduje koty i wszystko stało się jasne – mówi pani Janina, która od razu poinformowała pracownika administracji o zaistniałej sytuacji. Mężczyzna wszedł do kuchni pani Janiny, pokręcił ze współczuciem głową, zapukał do pani K., która nie otworzyła drzwi, a na koniec rozłożył ręce. Co więcej mógł zrobić?
– Od dwóch miesięcy przeżywam koszmar. Nie mogę przebywać w kuchni, chyba że bardzo dokładnie zakleję wywietrznik plastikową taśmą. Tylko jak gotować w takich warunkach? Już kilka razy próbowałam, ale boję się, że to może być niebezpieczne – tłumaczy kobieta.
Janina pisze listy do spółdzielni. Prosi o interwencje, ale wiadomo, bez odzewu. – Moje mieszkanie nie nadaje się do pełnego użytku. Jestem zmęczona i rozbita. Nie wiem, co robić. Czuję, że codziennie ten zapach mnie truje. Błagam, niech mi pani pomoże, bo nikt inny nie chce – prosi.
Daremna walka
"W efekcie tego smrodu nie jesteśmy w stanie otwierać okien w naszym mieszkaniu, mamy ograniczoną możliwość przyjmowania gości, a wartość naszej nieruchomości, zarówno w kontekście ewentualnej sprzedaży, jak i ewentualnego wynajmu, znacznie spada" - to fragment pisma, które 35-letnia Zuzanna, sąsiadka pani K., wysłała kilka dni temu do spółdzielni. Domagała się w nim, by administracja osiedla natychmiast doprowadziła blok do właściwego stanu higienicznego i sanitarnego. Odpowiedzi nawet się nie spodziewa.
– Z kocim smrodem walczymy od trzech lat, a nasi sąsiedzi nawet od pięciu. Dziesiątki napisanych próśb, skarg i zażaleń od wszystkich mieszkańców naszego piętra i niektórych z piętra poniżej, przepadają jak kamień w wodę. Jeśli już dostajemy odpowiedź, wynika z niej, że musimy czekać, bo "nie można skontaktować się z prawnikiem pani K.", albo dlatego, że "te sprawy tyle trwają". Zbywa nas sekretarka ze spółdzielni i zbywa nas prezes – mówi Zuzanna, która pół roku temu zwróciła się o pomoc do Wirtualnej Polski.
– Raz powiedzieli nam wprost, że mają na głowie ważniejsze sprawy, niż koty pani K. Jedyne co nam obiecano, to wezwanie pani K. do usunięcia hodowli i zaprzestania immisji uciążliwych zapachów, a jeśli to się nie stanie sprawa miała zostać skierowana do sądu. Sęk w tym, że czas, jaki dano pani K. na usunięcie hodowli, minął w czerwcu 2018 roku! – dodaje.
Po naszej interwencji spółdzielnia zorganizowała zebranie dla mieszkańców i zobowiązała się do skierowania sprawy pani K. na drogę sądową. Od tego czasu minęło pięć miesięcy i nie wydarzyło się kompletnie nic.
– Ktoś może przeczytać ten artykuł i zaśmiać się, że to przecież tylko smród – mówi Zuzanna. – Ale ten smród uniemożliwia mi i mojej rodzinie codzienne funkcjonowanie. Wstyd nam zapraszać gości. Za każdym razem, gdy otwieram okno, boję się o zdrowie synka, bo wiem, że dzieci sąsiadów na każdy kontakt ze smrodem, zaczęły już reagować kaszlem. Gdy idę z dzieckiem korytarzem, zatykam sobie i jemu nos, bo boję się, że zwymiotujemy. Czujemy się maksymalnie bezradni i bardzo sfrustrowani ignorancją organów administracyjnych i samej pani K. – podsumowuje.
"(…) by mieszkańcom żyło się lepiej"
Po zebraniu dla mieszkańców, które odbyło się 10 czerwca (siedem dni po naszej interwencji), nie wydarzyło się nic, a pracownicy administracji mimo zapewnień, nie kontaktowali się z mieszkańcami w celu informowania ich o postępach w sprawie.
– No tak, powiedziałem, że będziemy informować o tym, co się dzieje, ale o czym tu informować, jak nic się nie dzieje? – mówi prezes zarządu spółdzielni mieszkaniowej Wilanowska. – Jeśli następują ważne fakty, które są istotne, to mówimy, ale tych faktów za dużo ostatnio nie było – przyznaje.
Zdaniem prezesa sprawa trwa tak długo ze względu na przeciągający się kontakt z sanepidem, który po kilku inspekcjach zaopiniował, że warunki w mieszkaniu pani K., nie zagrażają życiu i zdrowiu mieszkańców. Jednak sąsiedzi pani K. zgodnie twierdzą, że opinia sanepidu została wydana jeszcze latem. Co zatem robiła spółdzielnia przez wszystkie te miesiące? Prezes twierdzi, że "wszystko, co mogła, by mieszkańcom żyło się jak najlepiej". Jakieś konkrety?
– Mogę powiedzieć, że w połowie grudnia odbędzie się zebranie Rady Nadzorczej, która będzie głosować nad uchwałą o eksmisji pani K. Rada składa się z działających społecznie mieszkańców i nie wiem, jaką podejmą decyzję, ale myślę, że zagłosują "za". Tu proszę pani, każdy zna tę sprawę. Mi na hasło "kot" robi się niedobrze – komentuje prezes.
Na koniec dodaje to, co podobno dodawał już wielokrotnie wcześniej: że mieszkańcy muszą uzbroić się w cierpliwość, bo przecież takie sprawy trwają strasznie długo, a z panią K. kontakt jest niezwykle utrudniony.
Jednak mi niecałą minutę zajmuje mi odnalezienie strony internetowej z hodowlą kotów rasy Main Coon na Wilanowskiej, gdzie widnieje numer do nieuchwytnej pani K. Odbiera po pierwszym sygnale.
Odwracanie kota ogonem
Najpierw trzeba powiedzieć, że pani K. nie jest schorowaną staruszką, która nie ma sił, by sprzątać po swojej kociej rodzinie. Nie jest to też emerytka, dla której hodowla jest jedyną szansą na zarobek. Pani K. to lekarz pracujący w jednym z najbardziej uznanych warszawskich szpitali.
Przedstawiam się i pytam, czy skoro w internecie widnieje ogłoszenie o hodowli, pani K., koty są sprzedawane.
– No powiem tak… sprzedawać, sprzedaję. Powiem tak, powiedzmy, po części. Po takiej… opłacie adopcyjnej, jeśli to panią interesuje.
– Wie pani, że sąsiedzi nie mogą wytrzymać smrodu, który wydobywa się z pani domu. Nie mogą korzystać z pomieszczeń przylegających do pani mieszkania, nie mogą otwierać okien, a chodząc korytarzem, boją się, że zwymiotują.
– Różnie to bywa. Pracuję bardzo dużo, wracam po 22, jestem zmęczona, a zwierzę to zwierzę i różnie się może zachować. Od jakiegoś czasu staram się mieć jak najmniej kotów. Mam kilka małych, ale szukam dla nich domu. Starszych przecież nie oddam. A jak jest gorąco latem, to może jakiś niewielki zapach się wydobywa.
– Byłam w pani bloku tydzień temu. Nie dało się przejść korytarzem, a za oknem już prawie zima. W takich warunkach dobro mieszkańców jest naruszone, zastanawiam się, czy kotów również.
– U mnie było Towarzystwo Ochrony Zwierząt, żadnych nieprawidłowości nie stwierdzono!
– Z tego, co wiem od sąsiadów, przekonała ich pani, że koty nie są trzymane w celach handlowych. A jednak.
– Ja tylko po cenie adopcyjnej! Zresztą, ja już jestem zmęczona. Ja będę ograniczać ilość kotów. Wydam te młode i nie będzie nowych, bo chyba o to wszystkim chodzi! Jestem w pracy. Do widzenia!
Jak wziąć sprawy w swoje ręce?
– Zgodnie z art. 17 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, w opisanej sytuacji można żądać licytacji mieszkania, z którego wydobywa się brzydki zapach, a co za tym idzie, eksmisji uciążliwego właściciela – mówi mecenas Edyta Wiejak z Kancelarii Prawniczej Wiejak i Partnerzy.
– Artykuł ten stanowi odwołanie do art. 16 ustawy o własności lokali, który głosi, że podstawą do licytacji jest rażące lub uporczywe wykraczanie przeciwko obowiązującemu porządkowi domowemu albo przez niewłaściwe zachowanie, czynienie uciążliwym korzystanie z innych lokali. Zarówno wspólnota mieszkaniowa, jak i zarząd spółdzielni może złożyć pozew w procesie cywilnym i zażądać licytacji – mówi Edyta Wiejak.
Mecenas dodaje, że jeśli organy administracyjne działają opieszale i żadne naciski nie działają, mieszkańcy mogą wziąć sprawy w swoje ręce. Zgodnie z ustawą o spółdzielniach mieszkaniowych, walne zgromadzenie spółdzielni mieszkaniowej może podjąć uchwałę upoważniającą zarząd spółdzielni do wystąpienia na drogę postępowania sądowego z żądaniem sprzedaży spółdzielczego własnościowego prawa do lokalu mieszkalnego.
Projekt takiej uchwały może zostać złożony przez grupę minimum 10 członków spółdzielni najpóźniej 15 dni przed dniem walnego zgromadzenia. Poparcie uchwały przez ponad połowę osób uprawnionych do głosowania zobowiąże zarząd spółdzielni do podjęcia odpowiednich kroków prawnych.
– Jeśli mieszkańcy zdecydują się na taką formę działania, radziłabym podzielić się obowiązkami, np. wyznaczyć osoby, które będą zbierać podpisy w drodze indywidualnego zbierania głosów. Racjonalne rozdzielenie zadań może przyspieszyć całą procedurę. Nie dajmy się zwieść myśleniu, że nic nie da się zrobić – podsumowuje Edyta Wiejak.
Smród za niejednym blokiem się ciągnie
Bloków, takich jak ten przy al. Wilanowskiej w Polsce jest o wiele więcej. Nie zawsze przyczyną ciągnącego się smrodu są kocie fekalia. Czasem to nieustannie głośna muzyka, czasem papierosowy dym wkradający się z sąsiedniego mieszkania, a czasem pijackie awantury.
Jeśli zainteresowanie mediów nie będzie cykliczne, a determinacja mieszkańców wystarczająco duża, opieszałość i biurokracją sprawią, że przyczyna smrodu pozostanie niezwalczona całymi latami, obniżając znacząco jakość życia mieszkańców. Przesada? Zapraszamy do bloku przy al. Wilanowskiej.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl