Blisko ludziŚwięta w czasie wojny i PRL. Jak radziły sobie nasze mamy i babcie?

Święta w czasie wojny i PRL. Jak radziły sobie nasze mamy i babcie?

Dziś na święta stoły uginają się pod ciężarem wymyślnych potraw, a sterta prezentów pod choinką często przesłania samo drzewko. Jednak pokolenie naszych dziadków i rodziców wciąż pamięta czasy, kiedy bożonarodzeniowym luksusem była tylko ciepła zupa i kilka cukierków włożonych do skarpety. Naszym mamom i babciom, które w czasie wojny czy PRL stawały na głowie, żeby umilić swoim dzieciom ten szczególny czas, mimo braków jedzenia i innych produktów, należy się ogromny szacunek.

Święta w czasie wojny i PRL. Jak radziły sobie nasze mamy i babcie?
Źródło zdjęć: © PAP

23.12.2016 | aktual.: 24.12.2016 08:47

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Wigilia w niepełnym gronie

"Pierwsze święta Bożego Narodzenia czasu wojny zapisały się na długo w pamięci tych, którzy przeżyli je w okupowanej Warszawie. Śnieg pokrywał grubą warstwą świeżo wypalony szkielet Zamku Królewskiego, sople lodu zwisały z dachów zbombardowanych i uszkodzonych pociskami domów, nie wszędzie jeszcze zasypano leje od bomb, nie wszędzie usunięto gruz tarasujący chodniki."

Tymi słowami rozpoczyna się artykuł profesora Władysława Bartoszewskiego z 1957 roku o świętach w okupowanej Warszawie, który został opublikowany w warszawskim tygodniku ilustrowanym „Stolica”. Zima w grudniu 1939 roku była wyjątkowo mroźna, a przygotowania do Bożego Narodzenia przebiegały w niewesołej atmosferze. Brakowało węgla do ogrzania mieszkań, rosły ceny żywności, a wiele rodzin miało zasiąść do wigilijnego stołu w niepełnym gronie. Warszawiacy byli brani do niewoli lub ginęli bez wieści. W Domu Prasy swoją siedzibę miała redakcja „Nowego Kuriera Warszawskiego”, propagandowego pisma wydawanego przez Niemców w języku polskim. Numer świąteczny z 1939 roku opisuje okupację jako „stan pokoju”. Życzenia świąteczne przeplatane są w nim doniesieniami o sukcesach żołnierzy Wehrmachtu na froncie i artykułami o tym, że do wojny doszło z winy Polaków. W tym czasie powstawały pierwsze czasopisma konspiracyjne, „Polska Żyje” i „Biuletyn Informacyjny”. Toteż setki warszawiaków przeżywały pierwsze okupacyjne święta jako świadomi i zaprzysiężeni członkowie organizacji niepodległościowych – pisał Bartoszewski.

Mimo tego, że zrujnowane miasto przypominało na każdym kroku o ucisku i klęsce, a wielu poległych spoczywało w tymczasowych mogiłach, Polacy obchodzili święta. Część z nich wierzyła, że wystarczy przeżyć zimę, aby doczekać wyzwolenia na wiosnę. Szukali zarobku w handlu i rzemiośle. Jedni zajmowali się szkleniem okien, a inni zakładali cukiernie i ciastkarnie, w których kwitło życie towarzyskie. Za zarobione pieniądze można było kupić choinkę i trochę jedzenia na wigilijną wieczerzę. Niewiele, ale wystarczająco dużo, aby dodać sobie sił i zachować siłę w tak trudnym okresie.

Niedługo jednak można było się cieszyć namiastką świątecznej atmosfery. W nocy z 26 na 27 grudnia w podwarszawskim Wawrze rozstrzelano 107 mężczyzn i chłopców. Był to odwet za morderstwo dwóch podoficerów niemieckich, dokonane przez miejscowych kryminalistów. Wieść o tym wstrząsnęła mieszkańcami Warszawy, którzy jeszcze kilka dni wcześniej życzyli sobie spokojnych świąt.

Ślepy śledź i kredki przecięte na pół

W grudniu 1939 pani Janina miała prawie 7 lat. Mieszkała z mamą i pięciorgiem rodzeństwa w małej miejscowości w powiecie starogardzkim. To miały być jej pierwsze święta bez taty, który wyjechał na wojnę. Cała rodzina gnieździła się w dwóch pokojach, a mama pani Janiny z niepokojem patrzyła na swoje coraz bardziej blade i wychudzone dzieci. Było jej smutno, że dorastają w takich czasach i chciała im to jakoś wynagrodzić. Dwa tygodnie przed Wigilią zaczęła swoje przygotowania do świąt.

Dzieci szybko odkryły, że mama przynosi do domu różne przedmioty, które potem chowa do szafy. Myszkowały, kiedy nie było jej w domu i podglądały spod przymkniętych powiek, kiedy mama nocami siadała do pracy.

- Najpierw odkryliśmy plastikowe główki lalek – opowiada pani Janina. - Na początku nie mogliśmy zrozumieć, po co mamie takie zepsute zabawki. Aż pewnego dnia pocięła kilka starych szmatek i przyniosła drewniane trociny z warsztatu taty, który przed wojną był stolarzem. Każdego wieczoru, kiedy już położyła nas spać, robiła z tego wypchane ciałka dla lalek.

Potem pojawiły się kolejne skarby. Pudełko świecowych kredek, gumka do mazania i temperówka. Proste przybory, o których dzieci w tamtych czasach marzyły.

- Kilka dni przed świętami znajomy mamy przyniósł nam choinkę. To był taki pan w średnim wieku, który w czasach wojny żył z tego, co zebrał i znalazł w lesie. Mama mówiła na niego „lasak”. W zamian za choinkę dostał dużą kromkę domowego chleba ze smalcem. Zamiast bombek mieliśmy wydmuszki jajek i ciastka. Zrobiliśmy też papierowy łańcuch.

Wigilijna wieczerza 1939 roku w domu pani Janiny składała się z postnej mlecznej zupy z kluskami i „ślepego śledzia”, czyli ziemniaków ze śmietaną i cebulką – potrawy, która w sam raz nadawała się na chude lata wojny. Do picia był susz z jabłek, gruszek i śliwek, a na deser drożdżówka. Po jedzeniu dzieci zmówiły pacierz i poszły do łóżek. Kiedy ich mama uznała, że już śpią, rozłożyła na stole sześć talerzy. Do każdego włożyła kilka ciastek katarzynek, usmażone na patelni karmelki i prezenty. Dla dziewczynek były lalki, dla chłopców – ołowiane żołnierzyki. Przyszła też kolej na kredki, które budziły największe zainteresowanie.

- To były długie kredki, więc mama wzięła z kuchni nóż i każdą przekroiła na pół - tłumaczy pani Janina. - Każdy dostał po kilka kolorów. Temperówka i gumka były dla wszystkich. Do tego jeszcze mama zrobiła nam czapki, szaliki i rękawiczki na drutach. Wszystko odkryliśmy nad ranem. Cieszyliśmy się i wołaliśmy, że Gwiazdor nas odwiedził. Dobrze wiedzieliśmy, że to żaden Gwiazdor, tylko mama, która chciała nam osłodzić pierwszy rok wojny.

Jeśli ktoś miał ładną choinkę, to znaczy, że była kradziona

- Święta w dzieciństwie kojarzą mi się ze staniem w kolejkach – mówi Urszula, która w 1967 roku miała 10 lat. - Moja mama wysyłała mnie co chwilę sklepu. A to oleju jej zabrakło, a to marchewki czy kapusty. I mówiła wtedy: „Idź na róg”, a ja już wiedziałam, że to będzie minimum godzina czekania. Kolejki przed świętami były dłuższe niż zazwyczaj, bo każdy zapominał czegoś na ostatnią chwilę. Do tego trzeba było pamiętać o przystrojeniu choinki. Nie było wtedy tylu stoisk, rodzice dostawali choinkę z zakładu pracy. I trzeba przyznać szczerze, że przypominała bardziej drapak niż świąteczne drzewko – śmieje się. - Ale z bombkami wyglądała już lepiej. Nie mieliśmy lampek, tylko świeczki, które przyczepiało się klamerkami do gałązek. Potem przestano je sprzedawać, bo często dochodziło do pożarów. W tamtych czasach dużo ludzi nielegalnie ścinało drzewka w lesie. Jeśli ktoś miał ładną choinkę, to znaczy, że była kradziona.

W PRL-u brakowało wszystkiego, więc prezenty też były skromne. Dzieci dostawały torebki pełne słodyczy: batonów krymskich, szklaków i kukułek. A do tego dochodziły owoce.

- Pomarańcze! Do dziś nie wyobrażam sobie bez nich Bożego Narodzenia – przyznaje Urszula. - Naszej mamie udawało się czasem załatwić coś więcej – a to pierścionek z oczkiem, a to rajstopy elastyczne. Te ostatnie dostałam, kiedy miałam dziesięć lat. Przyszedł do nas wtedy sąsiad przebrany za Mikołaja. Zamiast czapki, miał na głowie granatowy ocieplacz, zdjęty z dzbanka do herbaty. Wiedziałam o tym, bo często przychodziliśmy do niego w odwiedziny. Musiałam udawać, że tego nie widzę i rozmawiać z nim jak z prawdziwym Mikołajem. Wyrecytowałam wierszyk i dostałam paczkę, w której były te rajstopy. To był jeden z najlepszych prezentów świątecznych, jakie dostałam w tamtych czasach.

Obraz
© PAP
Źródło artykułu:WP Kobieta
Komentarze (207)