Sztuka wychowania człowieka: Ewa Łabno–Falęcka i Kasia Falęcka
Dr Ewa Łabno-Falęcka od 16 lat jest odpowiedzialna za komunikację i relacje zewnętrzne w Mercedes–Benz Polska. Znają ją eksperci od public relations, managerowie podziwiają za nietuzinkowe projekty, jak Stacja Mercedes. Ostatnio koordynowała z polskiej strony projekt najnowszej inwestycji Mercedesa na Dolnym Śląsku. Jest wszędzie tam, gdzie dzieje się coś ważnego, czy to demonstracje pod sejmem broniące praw kobiet czy konferencja STEM dotycząca jakości polskiej edukacji. Nie potrafi nic nie robić. Dokładnie tak, jak jej córka. Kasia Falęcka, absolwentka Oxfordu, doktorantka ze stypendium Arts & Humanities Research Council, która pewnie niedługo stanie się rozpoznawalną osobą w świecie sztuki. Z każdą z nich można by godzinami rozmawiać o ich pasjach i sukcesach. Jednego i drugiego nie brakuje. Ale mnie bardziej niż ich przepis na zawodowe spełnienie interesuje przepis na relację matka – córka, bo ta, która mają Ewa i Kasia wydaje się być bliska ideału. A może to tylko mistrzowski PR?
02.06.2016 | aktual.: 01.08.2016 12:29
Przyszłam na ten wywiad z tezą: „Dojrzałą i partnerską relację matka – córka buduje się już na porodówce.” I patrząc na waszą relację, na zdjęcia na Facebooku, wspominając rozmowy z Ewą myślę, że ją obronimy.
Ewa Łabno-Falęcka: Kasia wie, że ja nigdy nie byłam osobą, która marzyła o macierzyństwie, która wyobrażała sobie, jakie będą jej dzieci. Długo żyłam w przekonaniu, że moja kariera jest bardzo ważna. Gdy robiłam doktorat na uniwersytecie w Tybindze, uważałam, że dzieci są ok, ale można bez nich żyć. Nie myślałam o macierzyństwie dopóki nie zaszłam w ciążę. Bałam się, że te dziewięć miesięcy będzie straszne i męczące. Ale wobec mojej przyszłej córki nie miałam żadnych oczekiwań. Zakochałam się w niej dopiero, jak się urodziła. Na szczęście Kasia przyszła na świat w komfortowych warunkach kliniki uniwersyteckiej w Niemczech, gdzie po porodzie dostaje się na srebrnej tacy buteleczkę prosecco, więc moje pierwsze doświadczenia z macierzyństwem były dobre. Kobiety, które rodziły w 1992 roku w Polsce, mają zupełnie inne wspomnienia.
Kasia Falęcka: Nie robimy pustego PR-u na Facebooku. Prawda jest taka, że nasza relacja bywa wyboista. Nawet zdarzyło nam się usunąć siebie nawzajem ze znajomych /śmiech/. Nie zawsze się zgadzamy, ale zawsze się przyjaźnimy. Mama zawsze się za mną wstawia, mogę na niej polegać, ale jednocześnie szczerze i nieraz krytycznie mówi o moich poczynaniach.
Pamiętam, że od najmłodszych lat rozmawiałam z rodzicami, odpowiadali na wszystkie moje pytania, tłumaczyli jak działa świat. Nie wiem jak udawało im się udzielać odpowiedzi. Może trochę zmyślali? Nigdy nie udało mi się ich złapać na jakiejś ogromnej bujdzie. Do dziś potrafimy godzinami chodzić po Polach Mokotowskich i rozmawiać. Choć od 6 lat mieszkam w Anglii codziennie jestem w kontakcie z mamą. Myślę, że dzięki temu „przegadaniu” nasza relacja jest taka, jaka jest.
EŁ-F: Choć były takie momenty, kiedy nasza komunikacja mocno cierpiała. Między 12 a 14 rokiem jej życia ciężko nam było rozmawiać, więc pisałyśmy listy. Do dziś pamiętam jeden z nich. 13-letnia Kasia napisała mi: „Mamo, wiem, że mnie kochasz, ale ja mam własne życie, dlatego nie staraj mi się opowiadać o komunizmie, operze i euro, bo ja się bardziej interesuję narciarstwem i malarstwem.” Zawsze starałam się jej tłumaczyć rzeczy, które dzieją się w świecie, więc gdy wprowadzano euro, mówiłam jej skąd idea wspólnej waluty, jakie są jej konsekwencje. Gdy byliśmy na nartach, w Saltzburgu poszliśmy do banku i kupiliśmy pamiątkowy worek różnych euro. I chyba wtedy euro-miarka dla Kasi się przebrała.
KF: Miałam 18 lat gdy wyjechałam na studia do Londynu, potem robiłam magisterium w Oxfordzie, następnie wróciłam do Londynu na doktorat. Ten wyjazd sprawił, że musiałam się bardzo szybko usamodzielnić. Musiałam znaleźć mieszkanie, zacząć mówić i pisać akademickim angielskim, znaleźć pracę. Wszystkiego uczyłam się od podstaw. Mama i tata pomagali mi finansowo, ale o praktycznej pomocy nie było mowy, bo byli za daleko. I właśnie wtedy przestałam postrzegać mamę, jako osobę, której głównym zadaniem jest bycie odpowiedzialną za mnie. Zobaczyłam w niej autonomiczną jednostkę, człowieka, który oprócz troski o mnie ma swoje życie, zadania, przemyślenia. Teraz nasza relacja sprawia mi więcej frajdy, bo obie mamy swoje sprawy, ale nadal łączy nas mnóstwo wspólnych płaszczyzn: sztuka, podróże, literatura. Prawdziwa przyjaźń.
Matka nawet najbardziej samodzielnego dziecka na świecie musi bać się, gdy to dziecko oświadcza, że przeprowadza się na drugi koniec kontynentu.
EŁ-F: Ja się w ogóle nie bałam. No dobra, bałam się o jej bezpieczeństwo. Ale absolutnie nie bałam się tego, że nie da sobie sama rady w wielkim mieście. Ona miała 16 lat, gdy wiedziała, że będzie studiować historię sztuki. Wybierała między Niemcami (gdzie się urodziła) a Londynem i ja ten wybór w 200 proc. popierałam. Bo wiedziałam, że jest bystra, inteligentna i da sobie radę. Sama po części wykształciłam się za granicą i wiem, że to jest zupełnie inna jakość edukacji, warta rozłąki z rodzicami. Zwłaszcza, że ja nie jestem matką, która musi mieć cały czas dziecko przy spódnicy. Kasia zawsze miała dużo swobody. Ufaliśmy jej. Dlatego nie było potrzeby wyznaczania twardych granic, typu: masz być w domu o 22, bo ona zawsze wiedziała, jakie pory powrotów są rozsądne i ich nie przekraczała.
Kasia, czy ty się w ogóle buntowałaś jako nastolatka?
EŁ-F: Pewnie…
KF: Nie buntowałam się w tradycyjnym sensie obyczajowym, choć miałam duszę buntowniczki. Nie wracałam do domu nad ranem, nie robiłam sobie piercingów na przekór rodzicom. Ale oczywiście wydawało mi się, że wiem wszystko najlepiej, więc to musiało być ciężkie dla moich rodziców. Był okres kiedy wstydziłam się dać publicznie buziaka rodzicom, bo to nie było cool. Negowałam system. Jeszcze w podstawówce zrezygnowałam z uczęszczania na lekcje religii. I to nie było proste, bo nie było żadnej alternatywy dla mnie, więc pałętałam się po korytarzach szkoły na Mokotowie. Do ósmego roku życia chodziłam do szkoły w Niemczech. Tam lekcje religii wyglądały zupełnie inaczej: nie prowadzili jej duchowni, siadaliśmy w kółku, pani dawała nam kostki cukru (nie wiem po co, ale uwielbiałam je, bo w domu nie było słodyczy), śpiewaliśmy. To było zdecydowanie bardziej pogańskie, niż katecheza w polskiej państwowej szkole.
EŁ-F: Ale zrezygnowała nie bez powodu. Ksiądz klepał po pupie dziewczynki, które wstawały do odpowiedzi. A niemiecka edukacja wyczuliła ją na takie zachowania. Dlatego gdy powiedziała mi, co dzieje się w szkole, byłam oburzona i poparłam jej chęć zrezygnowania z zajęć. Ten słynny list dotyczący euro i opery był przejawem intelektualnego buntu. Obyczajowe zdarzały się rzadziej.
Często zdarzało ci się odmawiać Kasi, rzeczy innych niż słodycze?
EŁ-F: Odmawianie słodyczy było głęboko uzasadnione, bo chodziło o zdrowe życie, zdrowe zęby, choć może faktycznie, nieco ekstremalne /śmiech/. W Niemczech jest zwyczaj, że dzieci idące do pierwszej klasy dostają róg obfitości wypchany słodyczami. A my Kasi wsadzaliśmy jabłka, figi. To musiało być okropne.
KF: Byłam jedynym dzieckiem w szkole, które w prezencie dostało: szczoteczkę do rąk, gąbkę i jabłka. Najbardziej zbliżony do słodyczy był zbożowy batonik. Gdy zestresowana pierwszego dnia w niemieckiej szkole otworzyłam mój róg, i znalazłam w nim to, co znalazłam, nie poprawiło mi to humoru.
Słowem, nie byłaś rozpieszczana.
EŁ-F: Kasia nie była rozpieszczona, jeśli idzie o ubiór. Urodziła się, gdy byliśmy na studiach doktoranckich, nie mieliśmy kasy. Pierwszy wózek kupiliśmy używany, za jedną markę. Był ohydny. Ale wychodziłam z założenia, że leżące w środku dziecko nie widzi ogromu ohydztwa, a nam jest wszystko jedno. Do drugiego roku życia chodziła w ubraniach z drugiej ręki. A moda praktycznie nie istniała. Potem przez rok Kasia była pod opieką taty, bo ja pracowałam w ambasadzie polskiej w Kolonii, a on wspólpracował w tym czasie z Gazetą Wyborczą (tematyka technologii i IT) i pisał z domu. Więc obcięliśmy jej włosy, żeby było mniej roboty, chodziła w ogrodniczkach i podkoszulkach. Nie miała Barbie. To dzieciństwo nie było „dziewczyńskie”, tylko bardziej „człowiecze”. Swoje imię po raz pierwszy wystukała na komputerze. Nie wiem, jak ty to teraz oceniasz, ale to nie było cieplutkie, różowe i puchate dzieciństwo.
Kasia, myślisz, ze twoje życie potoczyłoby się inaczej, gdybyś miała bardziej różowe dzieciństwo i piekła z mamą ciasteczka?
KF: Ciasteczka piekłam z tatą, przed Bożym Narodzeniem. Miałam sporo dziewczyńskich doświadczeń, tylko że z tatą. Raz kazał mi przyszyć guzik do spodni, żebym zdobyła umiejętność. To on bardziej przyuczał mnie do domowych robót. A z mamą rozmawiałam o książkach i rzeczach abstrakcyjnych.
EŁ-F: Wychodzę na strasznie zimną kobietę.
KF: Nie zimną. Po prostu miałaś wyższe cele /śmiech/. Tata musiał się upewnić, że dziecko będzie wiedziało, jak przyszyć sobie guzik. Dzięki wam jestem samodzielna.
EŁ-F: Myśmy od początku traktowali cię jak człowieka, nie jak dziecko. Dlatego nigdy nie miałaś tych dziecięcych przyzwyczajeń językowych. Myśmy się nigdy do ciebie nie wdzięczyli, co chyba sprawiło, że twój język jest tak bogaty. Rodzice często uważają, że dzieci są mniej inteligentne, niż są w rzeczywistości i na siłę chcą „zejść do ich poziomu”, czym wyrządzają im ogromną krzywdę. A my raczej rzucaliśmy Kasi kolejne wyzwania, zamiast odpuszczać.
Choć popełniłam sporo błędów. Dawałam ci książki zbyt poważne na twój wiek. Miałaś 12 lat jak dałam ci „Na szczytach rozpaczy”. Podarłaś tę książkę. Rodzice mają problem z dawkowaniem i serwowaniem treści intelektualnych. Na całe szczęście wyrosłaś na człowieka ciekawego świata, otwartego, o ogromnej wrażliwości społecznej. Świat jest niesamowicie ciekawy, dlatego ciężko się dogaduję z ludźmi, którzy całe życie spędzili w jednym miejscu, z własnej woli. Taka kompletna nieznajomość świata okrutnie ogranicza.
Gdy Kasia szła na studia, zdarzało nam się zderzyć z pytaniami w stylu: „Ale co ona będzie robiła po tej historii sztuki? Przecież po tym nie ma żadnych pieniędzy.” Jak mówiłam ludziom, że skończyła studia na Oxfordzie, to pytali: – Prawo, medycyna? – Nie, historia sztuki. – Aaaa, mówili lekko pogardliwie. W Polsce zupełnie nie ma zrozumienia dla tego rodzaju kierunków. Owszem na świecie historia sztuki nadal nie jest najbardziej dochodowym kierunkiem, ale przecież nie tylko o to chodzi. Iluż ja znam zasobnych, nieszczęśliwych prawników!
Kasia, czy ty już teraz robisz coś w zawodzie, czy jesteś pełnoetatową studentką?
KF: Nigdy nie byłam „tylko” studentką, choć może powinnam, bo zawsze biorę sobie na głowę za dużo rzeczy. Jeszcze w liceum robiłam staże, choćby w niemieckiej telewizji ZDF w Moguncji.
EŁ-F: Miałaś wtedy 17 lat, byłaś chyba najmłodszą stażystką!
KF: W Londynie zaczęłam pracować od momentu przyjazdu. Zaczęłam od podstaw: byłam kelnerką w dużej firmie cateringowej, ale po paru miesiącach zaczęłam być freelancerem dla niemieckiej telewizji ARD, gdzie robiłam transkrypcje wywiadów. Wtedy poznałam jednego z dyrektorów ITV, który zaproponował mi płatny staż w brytyjskiej telewizji. Miałam 19 lat i bardzo idealistyczne wizje wyższości świata kultury nad światem biznesu. /Ewa znacząco kiwa głową, z nieco kpiącą miną./ Nie chciałam przyjąć tej oferty, co wywołało ożywione dyskusje z rodzicami - i wtedy usunęłam mamę z Facebooka.
EŁ-F: Oj tu był duży spór. To był chyba jedyny raz, kiedy miałam wrażenie, że musze wkroczyć i pokierować moim dzieckiem, bo moim zdaniem zaprzepaszcza ogromną szansę. Każdy inny człowiek byłby przeszczęśliwy, a ona nie widzi tej okazji. No i byłam przekonana, że mam rację. A ty mi tłumaczyłaś, że przez te wakacje możesz zrobić bóg wie co. I to był jedyny światopoglądowy kryzys.
KF: To wynikało z mojej młodości, braku doświadczenia i przekonania, że świat sztuki jest czysty, niezależny i wysoki i że nie chcę się splamić doświadczeniem w korporacji. A mama zawsze szukała dialogu między tymi dwoma sferami. Dopiero gdy sama zaczęłam pracować w instytucjach kultury przekonałam się, ile dobrego można zrobić, współpracując z rożnymi partnerami.
Rodzice przekonywali mnie że to jest świetna szansa na zdobycie nowych doświadczeń. W końcu dałam się namówić. Byłam tam 8 tygodni, pracowałam w newsroomie, dziale sprzedaży, zaproponowano mi potem pracę. W newsroomie musiałam umówić wywiad z Judem Law przy okazji zamknięcia słynnej księgarni z Notting Hill. Miałam dwie godziny, żeby znaleźć do niego kontakt. Stres tego dnia zahartował mnie na wszelkie wyzwania przyszłych miejsc pracy.
EŁ-F: No ale powiedz, że jeden z pierwszych projektów, przy którym pracowałaś był na twoim uniwersytecie, Courtauld Institute of Art, we współpracy z British Museum, o gotyckiej kości słoniowej.
KF: No tak robiłam ten projekt jeszcze na studiach licencjackich – powstała z niego ogromna, ogólnodostępna baza danych na temat rzeźb i obiektów z kości słoniowej, powstałych w Europie miedzy 1200-1530, z 5000 obiektami. Dorabiam też pracując jako asystentka w prywatnej galerii sztuki nowoczesnej we wschodnim Londynie. Miejsce to reprezentuje artystów z całego świata, w tym Marcina Maciejowskiego, artystę, którego obrazy wiszą nad moim łóżkiem w Warszawie. Więc wszystko się zapętla. Do niedawna pracowałam jako riserczerka w Jewish Museum w Londynie, pisząc biografie zasłużonych Żydów brytyjskich, w tym Rosalind Franklin która zrobiła pierwsze zdjęcie DNA, czy Jack Cohen'a, założyciela Tesco, którego ojcem był zresztą polski imigrant.
Czy mogłybyście pracować razem?
KF: Są takie rodziny, w których rodzice starają się wszczepić dzieci w swoje środowisko, ale my jesteśmy zbyt niezależne, aby tak żyć. Ja czułabym się dziwnie pracując z mamą, bo to nie jest ta relacja. Wolimy pracować na własny rachunek i dzielić się doświadczeniami podczas długich rozmów. Ale może mama ma inne zdanie?
EŁ-F: Pewne sfery życia powinny być oddzielone. Chyba, że wygramy w totolotka i wspólnie założymy jakąś świetną fundację. Ale nawet wtedy podział obowiązków będzie bardzo dokładnie rozpisany.
Nie masz wrażenia, że masz zbyt wysoko postawioną poprzeczkę?
KF: Nie. Byłam wychowana przez rodziców, którzy bardzo cenili sobie naukę, zdobywali stypendia, robili doktoraty za granicą. Tata jest doktorem fizyki, pokazywał mi świat nauki. Z mamą, która robiła doktorat z lingwistyki, rozmawiałyśmy o literaturze, filozofii. Obydwoje uwielbiają sztukę i udzielają się na tym polu. Widziałam, że moi rodzice mają fajne życie i wiedziałam jak na nie zapracowali. Nie stało się to przez przypadek. Dlatego nie miałam wrażenia, że mam wysoko postawioną poprzeczkę. W ogóle nie miałam wrażenia, że są wobec mnie jakiekolwiek oczekiwania. Raczej było mnóstwo swobody. W sumie wyszło to całkiem ok.
EŁ-F: Chyba jedyna „poprzeczka” do jakiej nie doskoczyłaś, to ta związana z prawem jazdy. Podchodziłaś do egzaminu w klasie maturalnej. Teoria poszła świetnie, na praktyce się potknęła. Nie podchodziła kolejny raz, bo wyjechała do Anglii, a w Londynie czy Oxfordzie auto jest absolutnym zbytkiem (i przeszkodą).
Kiedy czujecie się najbardziej dumne z siebie nawzajem?
EŁ-F: Ja się czułam dumna, jak w zeszłym roku w Oxfordzie Kasia miała uroczystość zakończenia studiów. Wszyscy na trybunach płakaliśmy. Piękne było to, że wicekanclerz wygłosił przemowę, którą zapamiętam do końca życia. W Sheldonian Theater z 1664 roku był tłum studentów i doktorantów, w kolorowych togach. Kanclerz zaczął mówić: „Drodzy studenci, rozejrzyjcie się dookoła i znajdźcie w tłumie swoich rodziców i przyjaciół. Gratuluję wam, bo dzisiaj dostajecie dyplom absolwentów Oxfrodu, ale ludzie z którymi przed chwilą wymieniliście spojrzenia to ci, bez których byście tego nie osiągnęli.” A na koniec powiedział jeszcze o obowiązkach wobec społeczeństwa. Szkoda, że w Polsce nikt tak nie mówi do młodzieży.
Byłam niesamowicie dumna. Byłam dumna jak odbierała tytuł licencjata. Jestem dumna jak dostaje dobre oceny od promotorki. Jestem dumna, że się dostała do zespołu projektowego w Tate Modern, o czym jeszcze żeśmy nie mówiły. Jestem dumna, że czegokolwiek się chwyci, to wszystko jej wychodzi. A szczęśliwa jestem wtedy, jak ona jest szczęśliwa. Jak ma wszystko czego człowiekowi do życia potrzeba, poza nauką i pracą.
Kasia, a ty?
EŁ-F: Oooo, boże.
KF: To jest inna perspektywa, bo dla rodziców sukcesy dziecka na początku to powód do dumy, ale też dowód, że nie jest zupełnym cymbałem, że radzi sobie w życiu. Natomiast w moich oczach mama osiągnęła już tak wiele na polu zawodowym, że nie rozpiera mnie duma, gdy wykłada na kolejnych marketingowych konferencjach, gdy organizuje Fashion Week czy zaprzyjaźnia się ze Szczepanem Twardochem i zaprasza go do współpracy. Choć ze Stacji Mercedes byłam szczególnie dumna, bo chodziło do niej mnóstwo moich znajomych i zbierała same pozytywne recenzje. Jestem dumna każdego dnia, z tego jaką jest osobą. Że potrafi rozmawiać z każdym człowiekiem, że wszyscy dobrze się czują w jej otoczeniu. Jest dobrą mentorką dla młodszych pracowników, jest też mentorką w fundacji Liderek Biznesu, lubi pomagać—nie tylko klasyczna filantropia, ale też dbanie o rozwój innych ludzi. Z perspektywy młodej osoby, chciałabym mieć taką szefową w swojej pracy. Jest niewielu ludzi, którzy potrafią myśleć nie tylko o swoich celach, ale też włączać innych w swoje działania.
EŁ-F: Myśmy nigdy tak nie rozmawiały.
Ale wy przecież rozmawiacie o wszystkim.
KF: No tak, ale nie słodzimy sobie.
EŁ-F: Ale fajnie, że czasem to jest powiedziane.
*Polecamy również: * Dziecko i jego finanse. Jak nauczyć dziecko podejmowania dobrych decyzji finansowych?