Tak wygląda praca w luksusowym butiku. Godziny stania w miejscu i przymus zagadywania klientów
Byłe ekspedientki opowiedziały mi szczerze o pracy w ekskluzywnych butikach. Tłumaczą, dlaczego muszą stać bez ruchu, na czym polega "wycieranie niewidzialnych kurzy" i po jakim czasie muszą rzucić słynne – "Dzień dobry, w czym mogę pomóc?".
20.01.2020 | aktual.: 20.01.2020 18:29
W czasie studiów szukałam dorywczej pracy i chciałam spróbować swoich sił w sprzedaży. Aplikowałam na stanowisko ekspedientki w drogim butiku. Nie wiedziałam jednak, że w efekcie moja kariera będzie bardziej przypominać rolę zawodowego manekina. Szkolenie poszło gładko. Zapoznano mnie z asortymentem sklepu i wyjaśniono, jak powinnam rozmawiać z klientami. Okazało się, że każda osoba, która wejdzie do sklepu, miała około trzydziestu sekund na obejrzenie towaru. Następnie przychodził czas na "atak ekspedientek". Każdą rozmowę musiałam zaczynać słynnym zdaniem – "Dzień dobry, w czym mogę pomóc?". Klientki bywały niemiłe i opryskliwe, ale nie dziwiłam im się. Sama również nigdy nie lubiłam, gdy nachalnie zagadywano mnie w sklepach.
Zostałam zawodowym manekinem
Wbrew pozorom to nie kontakt z klientami wspominam najgorzej, bo doradzanie w kwestii doboru ubioru i dodatków było przyjemną czynnością. Niestety, wbrew temu, co zawierał opis stanowiska, do takich rozmów nie dochodziło zbyt często. Nie każdy może sobie pozwolić na kupno butów, których ceny wahają się od 500 do 1200 zł, dlatego sklep zwykle świecił pustkami.
– Zmianę zaczynasz od spaceru z "miernikiem" – poinformowała mnie pierwszego dnia starsza ekspedientka, wręczając dziwny plastikowy przedmiot przypominający obudowę od telefonu. – Dłuższa krawędź wskazuje, w jakiej odległości od siebie mają stać pary butów a krótsza pokazuje ich odległość od lady. Wszystkie przedmioty w sklepie mają być ułożone właśnie przy pomocy plastikowego prostokąta – wyjaśniła.
Zwracano mi uwagę, gdy zbyt długo sprawdzałam odległości między rozłożonym towarem, ale nie rozumiałam dlaczego. Zazwyczaj w ciągu pięciu godzin od otwarcia sklepu do pomieszczenia nie wszedł żaden klient. W skrajnych przypadkach bywało, że nie sprzedawaliśmy niczego, ale to wcale nie oznaczało odpoczynku dla pracowników. Lubiłam sprzątać i układać towar, bo w praktyce to właśnie bezczynność była najbardziej wykańczająca.
Sklep był niewielki, bo powierzchnią przypominał większy salon. Obchodziłam go w niecałą minutę, co chwila zatrzymując się w konkretnym miejscu i udając, że oglądam dany przedmiot. Wszystko rejestrowały kamery. Podczas godzin pracy nie mogłam krzyżować rąk, gdyż byłoby to lekceważące w stosunku do (nieobecnych w sklepie, ani przed sklepem) klientów. Zakazane było siedzenie, opieranie o ladę oraz głośne rozmawianie. Na domiar złego, w sklepie odtwarzano jedynie sześć utworów muzycznych. Monotonne piosenki powtarzały się niczym zdarta płyta przez dwanaście godzin, siedem dni w tygodniu. Bezmyślne krążenie po pustym obiekcie i omiatanie wzrokiem tych samych półek przez nawet 12 godzin było ponad moje siły. O położeniu na ladzie książki lub spojrzeniu w ekran telefonu nie było mowy. Miałam dużo czasu, by każdego dnia pracy w milczeniu przemyśleć całe swoje życie i to przynajmniej kilka razy.
Menadżerka sklepu była zaskoczona, gdy po dwóch tygodniach pracy poprosiłam, aby wciąż towarzyszyła mi przy obsłudze kasy fiskalnej.
– Pracujesz tu już długo, powinnaś to wiedzieć – zwracała mi uwagę.
Nie uwzględniła jednak faktu, że ceny niektórych produktów przekraczały sumę mojej wypłaty, a od rozpoczęcia pracy obsłużyłam zaledwie dwóch klientów. Winą za ewentualne błędy obarczani byli pracownicy, a ciężko zdobyć doświadczenie, przy tak nikłym kontakcie z potencjalnym nabywcą.
Nie mogła jeść, by ubrania nie przeszły zapachem potraw
Iza pracowała w sklepie pary polskich projektantów. Chociaż, jak sama określa, są "znani, cenieni i lubiani przez media", praca w ich butiku nie należała do najprzyjemniejszych.
– Nie wolno było siedzieć ani stać bezczynnie, więc całe dnie przecierałam niewidoczne kurze albo udawałam, że układam ubrania – opowiada. – W pracy mieliśmy także ściśle określony dress code. Wszystkie dziewczyny musiały zaopatrzyć się szminki o identycznym kolorze. Nie wolno nam było nosić żadnej biżuterii, paznokcie musiały być krótkie i pomalowane na pudrowy róż lub nude, włosy zawsze związane – mówi.
Prawdziwy problem w pracy Izy stanowiły jednak przerwy na lunch. Na zapleczu nie było można zjeść niczego, co miałoby intensywniejszy zapach, gdyż nie chciano, aby kreacje za 5 tys. zł pachniały jedzeniem.
– W zasadzie to nawet łyk wody na magazynie nie był mile widziany. Wystarczy, że poszłam się napić, a już dzwoniono i pytano, gdzie jestem – wspomina.
W ciągu 12-godzinnego dnia pracy Iza miała dwie 20-minutowe przerwy. Pracowała w dużej galerii handlowej i często wychodziła zjeść obiad na górnym piętrze. Niestety, musiała odstać swoje w kolejce, poczekać na przyrządzenie jedzenia i wrócić do butiku, dlatego często zdarzało się, że posiłek jadła dopiero na drugiej przerwie. Oczywiście już zimny.
Izie nie podobało się również to, że nie miała płatnych nadgodzin. Nie raz musiała zostać po pracy, a po otrzymaniu wypłaty (z którą zwykle się spóźniano) zauważyła, że nie uwzględniono większego czasu pracy.
– Dodatkowo jestem pewna, że w butiku był podsłuch. Któregoś dnia pan z serwisu powiedział do drugiego "tego nie ruszaj, bo nie będzie fonii" i na widok mojej miny zaśmiał się, tłumacząc, że żartował – dodaje Iza.
Składała ułożone ubrania i wycierała niewidzialne kurze
Agnieszka zatrudniła się w drogim sklepie z etycznymi markami ubrań i dodatków. Chociaż z rozmowy kwalifikacyjnej wynikało, że będzie to niewielki butik, na miejscu odkryła, że to całkiem spory sklep.
– Wszystkich pracowników było w sumie 4 - kierownik, zastępca i 2 "zwykłe" pracownice – opowiada. – Dzień pracy zaczynał się od pobieżnego odkurzenia całej podłogi, bo mieliśmy płacone tylko za godziny, w których sklep był otwarty, więc nikt nie miał zamiaru przychodzić wcześniej, by sprzątać za darmo – podkreśla Agnieszka.
Do obowiązków dziewczyny nie należało bierne stanie i przechadzanie się po sklepie, gdyż polityka firmy zakładała, że pracownicy powinni być aktywni. Kiedy w sklepie panowały pustki, co również zdarzało się często, Agnieszka musiała udawać, że układa już ułożone ubrania i również wycierać, podobnie jak Iza, nieistniejące kurze.
– Musiałam ponownie składać ubrania, chociaż nikt ich nie ruszał od dłuższego czasu. Czasem tak naprawdę bez celu wraz z innymi pracownicami przewieszaliśmy ubrania z miejsca na miejsce. Innym razem szło się na magazyn, żeby robić mini inwentaryzację, choć nie była wymagana przez szefostwo – mówi.
Mimo braku potencjalnych kupców, ekspedientkom notorycznie zwracano uwagę na prowadzenie rozmów. Przy wejściu do sklepu kazano stać jednej dziewczynie, która od razu miała zagadywać klientów.
– Po kilku razach chcieliśmy poprzestać na zwykłym "dzień dobry", bo ludzie się po prostu wycofywali ze sklepu, ale oczywiście nikt z "góry" nie rozumiał, że klienci chcą w spokoju najpierw obejrzeć produkty, a dopiero potem ewentualnie porozmawiać – opowiada Agnieszka.
Dziewczyna podkreśla, że większość pracowników nie rozumiała dziwacznych wytycznych. Brak porozumienia pomiędzy "górą" a "dołem", ciągłe pretensje i frustracje sprawiły, że Agnieszka odeszła z pracy mimo propozycji awansu. Na stanowisku sprzedawcy w ekskluzywnym butiku i tak wytrzymała najdłużej z nas. Zszokowane dziwnymi wymogami ja i Iza odeszłyśmy z pracy już po miesiącu. Choć od tamtego wydarzenia minęło kilka lat, zupełnie inaczej patrzę na sprzedawczynie, które widuję w centrach handlowych. Świadoma ich obowiązków mam więcej empatii i nigdy nie jestem niemiła, gdy proponują mi pomoc.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl