Żyją tu jak we wspólnocie. Deweloper zrobił to przez przypadek
Choć urbaniści nienawidzą odgrodzonych i homogenicznych osiedli, to wielu ich mieszkańców jest przekonanych, że - paradoksalnie - sąsiadów połączył płot i podobna sytuacja życiowa. Swoim przykładem udowadniają, że społeczności sąsiedzkie mogą kwitnąć w mieście lepiej niż na wsiach. Choć jest w tym wszystkim haczyk.
Ewa ma w ogródku drabinkę - zwykłą, basenową. Służy do przechodzenia przez płot, wprost do ogródka sąsiadów, gdzie mieszka równolatek jej syna. Jeden z wielu równolatków, bo dzieci w podobnym wieku - urodzonych na przestrzeni pięciu lat - jest przynajmniej pięćdziesiątka. Deweloper przez przypadek stworzył niesamowitą wspólnotę sąsiedzką - ocenia Ewa, mieszkanka osiedla położonego na wrocławskiej Klecinie.
Tu na moment się zatrzymajmy, bo faktycznie, do stworzenia tej wspólnoty - zdaniem mieszkańców wyjątkowej - nie doszło w sposób planowany. To o tyle istotne, że mówimy o Wrocławiu, a zatem o mieście, które takie rozwiązania - mające na celu integrowanie sąsiadów w sposób zaplanowany i zamierzony - testowało już w 1929 roku.
"Pasja jest kobietą". Kayah ze wzruszeniem w oczach wspomina mamę: "Doznałam wielkiej straty"
Wystarczy wspomnieć tu wystawę WUWA - na wcielonej później jako element stałej zabudowy - a także jej następczynię, czyli osiedle Nowe Żerniki (WUWA 2), postawione po 2015 roku. W przypadku tego drugiego, czyli w zamyśle modelowego osiedla, zaangażowano najlepsze biura projektowe, architektoniczne, socjologów i innych specjalistów, którzy tak mieli zaplanować kompozycję budynków i tego, co wokół, by na osiedlu żyło się idealnie (z dyskusyjnym rezultatem, ale to temat na inny tekst).
W przypadku osiedla na wrocławskiej Klecinie, nikt na takie rozwiązania się nawet nie silił. - Deweloper nie zbudował dla nas świetlicy, nie stworzył tu żadnej strefy chilloutu czy miejsca do grillowania, a mimo to wielu może nam pozazdrościć tego, jak nam się tu żyje - mówi Paweł, inny mieszkaniec osiedla.
Paweł, Ewa i jeszcze kilkanaście innych rodzin, mieszkają na parterze. To kluczowe, bo mieszkania parterowe na tym osiedlu są dwupoziomowe. Mieszkania z ogródkami zyskały więc na metrażu i stały się dokładnie tym, czego potrzebowały młode rodziny. - Widać to, bo wiem tylko o jednych mieszkańcach "z dołu", którzy nie mają dzieci - mówi Paweł. Sam jest tatą dwójki przedszkolaków.
Za wielką bramą ludzie się kochają
Osiedle na Klecinie nie jest jedynym - w szeroko rozumianej okolicy - gdzie można powiedzieć, że więzi sąsiedzkie mają się lepiej niż na wsi. Przykładem jest jedno z osiedli w podwrocławskich Siechnicach. Tam swój dom ma Martyna.
- Są też bliźniaki, ale mieszka nas łącznie 35 rodzin. Choć niektórych tylko z widzenia, to jednak znam wszystkich sąsiadów. Moje dzieci wychodzą z domu i jestem przekonana, że są bezpieczne, bo po prostu krążą między domami swoich przyjaciół. Wszystkie stoją obok siebie - opisuje. - Poza tym zwykle i tak - prędzej czy później - cała zgraja pojawia się w moim ogródku, gdzie zagrają mecz, a potem znowu przeniosą się do kolejnego domu - opisuje.
- Dzieciaki spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu, bo zawsze na dworze kogoś spotkają. Rosną kolejne pokolenia, przybywa tych dzieciaków. Jako sąsiedzi dzielimy się czasem opieką - ktoś zawozi do przedszkola, ktoś odbiera. Jeśli chcemy wyjść do kina, nie musimy ściągać babci z innego miasta - możemy liczyć na wsparcie sąsiadów - opisuje.
Osiedle, na którym mieszka Martyna, jest otoczone płotem i odgrodzone wysoką bramą. Z perspektywy urbanistycznej, to rozwiązanie oceniane jako kiepskie, które prowadzi do tworzenia "gett" odgradzających ludzi z różnych sfer społecznych. - To nie jest tak, że dzieci nie znają innego świata. Odwiedzamy różnych znajomych, chodzą na urodziny i w zwykłe odwiedziny do kolegów z klasy. Spędzają czas u dziadków. Chodzą na place zabaw poza osiedlem, więc ten argument tu nie działa - tłumaczy mieszkanka Siechnic.
Dodatkowo, jak podkreśla, jest po prostu bezpiecznie. - Nie martwię się o dzieci, o to gdzie są i że coś im się stanie. Ogrodzenie daje nam poczucie bezpieczeństwa, jest dla dzieci jasną granicą, której nie mogą przekroczyć - ocenia.
Po kawę, po sól, po szklankę mąki
Bezpieczeństwo to też aspekt, który poruszają Paweł i Ewa. - Na naszym osiedlu ludzie się znają, ale nie na zasadzie, że mówią sobie "dzień dobry", tylko po prostu wiemy o sobie znacznie więcej. Przerobiliśmy już tyle tematów podczas wizyt na placu zabaw z dziećmi, że po prostu się znamy. Sąsiedzi wpadają, kiedy dzieci chcą się odwiedzić, czy nawet - po prostu - dlatego, że chcemy spędzić ze sobą czas, bo staliśmy się dla siebie bliskimi ludźmi - mówi Paweł i opowiada, że dzięki temu, że jego córka zaprzyjaźniła się z córką sąsiadów, pojechali razem na wakacje w dwie rodziny.
- I to na dwa tygodnie, busem, do Chorwacji, więc wakacje nie w kij dmuchał - opisuje. Przetrwała zarówno przyjaźń dzieci, jak i dorosłych. - I to nawet nie tak, że nie było wyboru. Po prostu okazało się, że się świetnie dogadujemy - dodaje.
Sąsiedzi w mieście jak kiedyś na wsiach
Co więcej, na osiedlu doskonale ma się grupa dialogowa, która zrzesza głównie rodziców. - Oddajemy sobie na różne rzeczy, prosimy o wszelaką pomoc - w odebraniu paczki z paczkomatu, przypilnowania dziecka, pożyczenia kasztanów na rano, jak dziecku się przypomni o 22, że ma na rano przynieść do szkoły i tak dalej. Poza tym - już bez pisania - pukamy do siebie albo wołamy przez płot, jak komuś zabraknie mąki czy mleka - opisuje Paweł.
- Pomaga też to, że jesteśmy poza centrum, a wokół są głównie jednorodzinne domy, więc do najbliższego sklepu mamy 10-15 minut pieszo. Łatwiej mi zawołać przez ogródek sąsiadkę, żeby mi pożyczyła dwa jajka, niż lecieć do Żabki - mówi Ewa.
Niskie koszty, wysokie zyski
O tym, dlaczego inwestowanie w sąsiedztwo nie jest żadną nową strategią i dlaczego powstawały takie projekty jak wspomniana WUWA czy WUWA 2, mówi w rozmowie z Wirtualną Polską dr hab. Mateusz Błaszczyk, socjolog z Uniwersytetu Wrocławskiego. Jak tłumaczy, chodzi o szeroko rozumiane koszty. Łatwiej jest administracji inwestować w kapitał społeczny, który za jednostki administracyjne rozwiąże pewne problemy, a co za tym idzie - obniży koszty, niż ogarniać wszystko systemowo.
- Jeśli wspólnota działa dobrze, to pomoże sąsiadowi z problemami z poruszaniem się w podrzuceniu mu zakupów czy jego samego do lekarza, a dzięki temu, to zadanie, które spada z głowy urzędnikom. Dlatego to rozwiązanie, którego potencjał zauważono już dziesiątki lat temu - podkreśla profesor i dodaje, że zyski są obustronne, a koszty najwyżej niewielkie.
- O ile w przypadku relacji ze znajomymi, którzy mieszkają nawet nie tak daleko, bo na drugim końcu miasta, koszty są i tak spore, bo obejmują takie elementy jak dojazd, zorganizowanie czasu na całą wyprawę, dogranie terminów i inne podobne elementy, o tyle w przypadku sąsiadów są one zredukowane praktycznie do zera. Pytamy sąsiada, czy wpadnie i ten - w zależności czy mu to pasuje, czy nie - przychodzi do nas lub nie - tłumaczy ekspert. Elementów, które wpływają na to, że sąsiedzkie relacje są dla nas po prostu cenne, jest więcej.
- Ludzie, którzy są podobni - a ludzi na nowych osiedlach łączy przynajmniej kilka elementów, jak to, że zwykle mają dzieci, czy to, że stać ich na kredyt - mają wspólną płaszczyznę komunikacji. Mówiąc obrazowo - rozpoznali się, rozpoznali, że mają podobne problemy i wobec tego mogą wejść w relacje towarzyskie jak w masło przy - wspomnianych już - minimalnych kosztach.
Miało być idealnie, pytanie, czy będzie?
Ani Ewa, ani Paweł, ani Martyna ze swoich mieszkań i domów nie chcą się wyprowadzać. Jak jednak zgodnie zaznaczają - na razie. - Czas pokaże, jak będzie to wszystko wyglądało za 10 czy 15 lat. Czy nasze osiedle będzie ewoluować razem z nami i naszymi potrzebami, czy niekoniecznie - komentuje Paweł.
Tym, co cechuje oba osiedla, jest bowiem homogeniczność, która także przez ekspertów znana jest nie od dziś. Wystarczy przywołać kadr z serialu "Desperate Housewives" - idealnych domów z idealnie przyciętą trawą.
- Wszystko jest w porządku, dopóki wszyscy korzystają z jednego kodu kulturowego i dotrzymują umowy społecznej. Problem robi się w momencie, w którym ktoś postanowi się wyłamać. I o ile da się to jakoś pogodzić w sytuacji, w której chodzi o jednostkę, którą grupa spacyfikuje, o tyle problem zaczyna się wtedy, gdy pojawia się takich osób więcej. Oczywiście my mamy pewne mechanizmy społeczne, które pozwalają nam zarządzać takimi problemami, natomiast w pewnych sytuacjach robi się nieciekawa sytuacja - tłumaczy prof. Błaszczyk i dodaje: - Dobrze funkcjonująca wspólnota ma wysoki poziom kapitału społecznego.
I o ile kapitał społeczny to świetne zjawisko w sytuacji, w której społeczność jest w stanie na przykład rozwiązać swoje problemy bez ingerencji z zewnątrz, o tyle, zdaniem prof. Błaszczyka, może być równie groźna, co pożyteczna. To w sytuacji, gdy siły czy jej potencjał zostaną skierowane w niekoniecznie pożądanym przez wszystkich kierunku. Na przykład za jakiś czas, kiedy dorosną dzieci, lub znów zmieni się postrzeganie tego, jaki jest idealny świat, w którym chcielibyśmy żyć.
- Nie zapominajmy o tym, że jeszcze niedawno chcieliśmy multikulturowości, która była postrzegana jako podstawa budowania tak pożądanej niegdyś kreatywności. Dzisiaj przestaje nam się to podobać - mówi ekspert, wskazując na radykalizowanie się światopoglądu coraz większej części społeczeństwa.
Co będzie dalej i czy kierunek, w którym będą szły te silne grupy, które utworzą się, chociażby na osiedlach? Dziś trudno to przewidzieć.
- Za najlepszy podręcznik, który pozwala studentom zrozumieć siłę kapitału społecznego, uważam "Ojca chrzestnego". Bo wysoki poziom kapitału społecznego jest cechą nie kogo innego, jak właśnie organizacji mafijnych. Zatem - mówiąc kolokwialnie - "dobrze jak jest dobrze". Trzeba jednak pamiętać, że w którymś momencie może zrobić się problem - dodaje prof. Błaszczyk.
Dorota Kuźnik, dziennikarka Wirtualnej Polski