W San Francisco nie ma hipisów!
„Pewnego dnia umierasz i idziesz do nieba. Rozglądasz się wokół siebie, poczym stwierdzasz: jest nieźle, ale to nie San Francisco…” Herb Caen w dwóch krótkich zdaniach idealnie opisał najsłynniejszą krainę tolerancji. To miasto jest jak kochająca matka, która nie odrzuci nawet najbardziej niesfornego rozrabiaki.
26.01.2011 | aktual.: 12.09.2018 10:09
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Czy jednak pozostały w nim jeszcze ślady dawnego buntu?
Jeszcze nie tak dawno główną rolę odgrywała tu wolna miłość, muzyka i LSD. To ono wspólnie z hipisami krzyczało na cały świat „Make Love not War” i nosiło kwiaty we włosach. To miasto zawsze gotowe było objąć ramionami najbardziej odmienne kultury, najróżniejsze style życia i zaakceptować najdziwniejsze zachowania.
Kiedy spacerowałam słynną The Haight, ówczesną mekką hipisów, w myślach budowałam obrazy, które przeniosły mnie do minionych, szalonych lat 60-tych. Wyobrażałam sobie, jak wspólnie z tłumem wyluzowanej młodzieży moje ciało faluje w rytm muzyki Carlosa Santany. Moje luźne, kolorowe spodnie i długie włosy powiewają na delikatnym wietrze. Podbiegam do spacerujących ludzi i z uśmiechem na twarzy wręczam im kwiaty nawołując do miłości i pokoju. W chwili przerwy zaciągam się skrętem, a potem staję w pierwszym rzędzie studenckiej demonstracji i głośno buntuję się przeciwko szkole, Kościołowi, małżeństwu i wojnie w Wietnamie.
Ciągle jeszcze można tu poczuć psychodelicznego ducha Lata Miłości. Słabnie on niestety z każdym nowym luksusowym sklepem, który pojawia się w okolicy. Pozostały już tylko fragmenty kultury flower- power, które nie są w stanie oddać tego, co tu się działo. Kilka zabytkowych kolorowych domków, klimatyczne galerie, gigantyczne nogi wyrastające przez okno z drugiego piętra. Jednak dziś Haight jest już całkiem nową sceną, na której czułam się jak w centrum handlowym. Mogłam godzinami przebierać odzież w lumpeksach lub wydać trochę więcej pieniędzy w drogich butikach. Mijałam bardzo dobrze zaopatrzone antykwariaty sąsiadujące z licznymi kawiarniami i studiami tatuażu, które na brak klientów nie mogły narzekać.
Myślę, że hipisom obecny stan rzeczy w miejscu, które uważa się za powstanie ich ruchu, mógłby się nie spodobać. Szczególnie, iż uchodzą za zdecydowanych przeciwników konsumpcyjnego stylu życia. Ale nikt się nie sprzeciwia. Bo wojna w Wietnamie się skończyła, emocje opadły, a hipisi dorośli.
Po krótkim pobycie na The Haight udało mi się znaleźć następców dzieci kwiatów, nie wiem natomiast czy mogę określić ich mianem godnych. Pod tymi wszystkimi sklepami i kawiarniami, w których zakupy robili głównie zamożni turyści, spotkałam mnóstwo zbuntowanej młodzieży. Nie dostrzegłam w nich ludzi walczących o wolność i pokój na świecie, a jedynie bezdomne dzieciaki, które swoje problemy rozwiązują za pomocą narkotyków. Siedzieli pod sklepami żebrząc o pieniądze, po czym udawali się do parku, by zażyć swoje „leki na depresję”, głównie dożylnie, zmrużyć powieki i odpłynąć.
Nie mogę już dłużej żyć złudzeniami, bo wraz z Jimim Hendrixem i Janis Joplin hipisi po prostu odeszli.
Magdalena Jurkowska B., która wspólnie z mężem wybrała się w kilkuletnią podróż dookoła świata. Porzucili „dorosłe życie” i wyruszyli odkrywać najróżniejsze zakątki świata. mjb