Blisko ludziWojskowa musztra po katolicku, czyli gimnazjum za murami zakonu

Wojskowa musztra po katolicku, czyli gimnazjum za murami zakonu

- Nagle do łazienki wszedł jeden z zakonników i wpadł w szał. Krzyczał, że jesteśmy kłamcami. W końcu złapał każdego z nas i dał po liściu. Zaczęliśmy się szarpać – opowiada 25-letni Przemek, który skończył jedno z podmiejskich gimnazjów z internatem, prowadzonych przez braci zakonnych.

Wojskowa musztra po katolicku, czyli gimnazjum za murami zakonu
Źródło zdjęć: © PAP/EPA
Marianna Fijewska

02.10.2018 | aktual.: 08.03.2019 14:25

Marianna Fijewska, Wirtualna Polska: Do szkoły prowadzonej przez zakonników trafiłeś w wieku 13 lat. Ile czasu tam spędziłeś?
Przemek: Przez rok mieszkałem w internacie, bo rodzice uznali, że to będzie idealne rozwiązanie - będę miał mnóstwo czasu na naukę i modlitwę, uspokoję się i wyciszę. Szybko okazało się, że nie mogę tam wytrzymać, więc zgodzili się przenieść mnie do domu i przez kolejny rok nie mieszkałem z chłopakami, tylko dojeżdżałem na lekcje. Na początku kolejnego roku rozwiązano szkołę, bo księża i zakonnicy nie do końca sobie z nami radzili. Ten rok w internacie, to był rok więzienia. Rok, podczas którego, każdy kolejny dzień niczym nie różnił się od poprzedniego. To był dla mnie rok oderwania od rzeczywistości.

*Jak wyglądał wasz dzień? *
6.15 pobudka, 10 minut na siku, mycie zębów i ubranie się. Później poranna msza, śniadanie, lekcje do 13, obiad, msza popołudniowa, odrabianie lekcji, znów msza, chwila dla siebie, wieczorne modlitwy, pół godziny na prysznic, modlitwa przed snem i wreszcie o 21.40 księża gasili nam światło. Musisz też wiedzieć, że przez cały ten czas my nie mogliśmy chodzić swobodnie po terenie ośrodka, czy nawet po korytarzu. Księża byli wszędzie i pilnowali, jak to mówili… żebyśmy nie robili głupot.

*A czasu wolego nie mieliście? No wiesz, żeby wyjść z ośrodka. *
Mieliśmy. Godzinę raz w tygodniu, żeby wyjść poza mury szkoły. Jak się wracało, to często sprawdzali torby, no i nie wolno było się spóźnić. Pamiętam, że jak już mieliśmy tę godzinę wolnego, to biegliśmy wszyscy do spożywczaka i ładowaliśmy sobie całe plecaki jedzenia. Bo zakonnicy, którzy byli na kuchni, nie dawali zbyt dobrze jeść. Na schabowym można było nieraz połamać widelec. Wszyscy ciągle chodzili głodni. To dlatego w internacie się tak kradło.

Kradło?
Tak, wyobraź sobie, że tam się nie kradło pieniędzy, tylko jedzenie. Jak ktoś miał zupkę chińską w plecaku, musiał go pilnować, jak oka w głowie. Inaczej było pewne, że mu zabiorą. Gdy już nie mieszkałem w internacie, przywoziłem do szkoły kanapki, które robiła mi mama. Chłopaki ciągle mnie z nich okradali. Pamiętam, że powiedziałem im w końcu: "Kurde, ja was rozumiem, przecież sam jadłem przez rok na tej stołówce. Powiedzcie, kto chcę, ja wam będę przynosił kanapki z domu, ale nie okradajcie mnie, przecież jesteśmy kumple". Ale nikt się nie przyznał i nikt nie poprosił o kanapki. Dziwne to było.

Inni nastolatkowie pili i palili za szkołą. W internacie używek nie było?
To był najwyższy poziom kombinowania i ryzykowania. Obok internatu był budynek gospodarczy, gdzie braciszkowie pędzili wino. Zakradaliśmy się tam i kradliśmy po kilka butelek. Raz się zdarzyło, że przeskoczyłem przez szkolne mury po flaszkę, dla takiego grubszego kolegi, która sam by nie przeskoczył. Miał wtedy urodziny. Ale skakanie przez mury było niezwykle ryzykowne, a my niestety skakaliśmy dość często, ale nie po alkohol, tylko po jedzenie.

Wpadliście kiedyś?
Tak, raz dwóch kolegów miało okropną ochotę na drożdżówki i na długiej przerwie wymknęli się. Przeskoczyli przez mur i polecieli. Jeden z braci zorientował się, że ich nie ma i natychmiast zamknięto szkołę, żeby wracając nie mogli dostać się do środka i żeby ich łatwo namierzyć. Ja do nich zadzwoniłem i mówię, żeby postarali się wejść przez łazienkę dla turystów, zwiedzających bazylikę. Tamtędy można było niepostrzeżenie wejść na teren szkoły. Pamiętam, że gramolili się przez okno WC i nagle do łazienki wszedł jeden z zakonników. Zobaczył nas i wpadł w szał. Krzyczał, że jesteśmy kłamcami. W końcu złapał każdego z nas i dał po liściu. Zaczęliśmy się szarpać… aż w końcu powiedziałem mu: "W tym momencie jesteś pozamiatanym, jutro będzie tu kuratorium".

I było?
Nie, księża i zakonnicy, którzy się nami zajmowali, to nie byli żadni tyrani, więc odpuściliśmy ten temat. Oni byli po prostu kompletnie oderwani od rzeczywistości. Jak on usłyszał moją groźbę, momentalnie otrzeźwiał. Zaczął nas przepraszać i błagać, żebyśmy zachowali to dla siebie. Pamiętam, że powtarzał: "Boże, co ja zrobiłem. Przecież wy jeszcze dzieciaki jesteście!". No i odpuściliśmy.

Rozumiem, że ta sytuacja była wyjątkowa, a jakie kary stosowało się w waszej szkole?
Myśmy tam i tak zapi...alali bardzo mocno, oprócz nauki, intensywnie sprzątaliśmy cały internat. Więc jeśli ktoś coś nabroił, dokładano mu obowiązków związanych ze sprzątaniem. Jeśli nabroił bardzo – zabierano mu telefon. Wtedy było najgorzej, bo nie dość, że zapominaliśmy, jak wyglądają dziewczyny, to jeszcze nie mogliśmy z nimi smsować.

*Jak wpływał na ciebie i kolegów brak dziewczyn naokoło? *
Niedobrze. Wszyscy byli dużo bardziej nerwowi. Jak chłopcy siedzą przez wiele miesięcy zamknięci sami ze sobą, to ciężko pohamować np. złość. Jak już się wku...aliśmy, to na całego. Niektórzy uczniowie płakali za domem, jak się zobaczyło, że ktoś ma łzy na policzku, albo czerwone oczy, to chłopak nie miał życia. Mówiło się, że to pe.ał i dręczyło go. Pamiętam takiego, co po tygodniu dręczenia zmienił szkołę, bo nie wytrzymał. Przy dziewczynach takie sytuacje by nie miały miejsca.

Księża z wami rozmawiali o seksie?
Nie. Seks to było wielkie tabu. Tylko wtedy, gdy mieliśmy godzinę wolnego na mieście, to mówili, żeby nie brać przed wyjściem gorącego prysznica, bo to dobre na potencję. Oprócz tego mówiło się, że do porannej herbaty jest dodawany brom, żeby zmniejszyć nasz popęd seksualny. Do dziś nikt nie wie, czy to była prawda, ale fakt faktem herbata smakowała dziwnie. Mówiliśmy na nią bromóweczka i bromóweczki nikt nie chciał pić. Choć to było jedyne, co rano dostawaliśmy do picia, to trzy czwarte tego gara wracało z powrotem do kuchni.

Patrząc na to z perspektywy czasu, żałujesz?
Dziś już nie, bo nauczyłem się dwóch ważnych rzeczy - po pierwsze dyscypliny, bo tam było jak w wojsku. Musieliśmy być poukładani, zorganizowani, punktualni... A po drugie budowania wspólnoty. Bo my z chłopakami się strasznie zżyliśmy, ja byłem gorszy z matmy, to oni odrabiali swoje lekcje, a potem siadali ze mną i bardzo dokładnie wszystko mi tłumaczyli. My tam naprawdę mogliśmy na siebie liczyć. Ale jeśli pytasz, czy żałuję, to tak, jednej rzeczy bardzo żałuję.

Czego?
Że pobyt w tej szkole odsunął mnie od Kościoła. Ja dalej wierzę i modlę się, ale kiedy ksiądz zaczyna mówić, ja zamykam uszy. Drażni mnie ich niezrozumienie, ich oderwanie od rzeczywistości. Wiesz, pamiętam, że w ciągu tego roku w internacie raz zdarzyło mi się nie pójść na poranną mszę. Wstałem rano i potwornie bolał mnie brzuch, a wiedziałem, że jak zejdę na dół to karzą mi zostać w kaplicy na mszy, więc zdecydowałem, że zostaję w łóżku. Boże, co tam się działo. Przyszedł zakonnik, później nasz wychowawca- ksiądz, a za nim jeszcze dyrektor i wszyscy mówili, że skusił mnie grzech zaniedbania i że to bardzo źle, żebym się zastanowił nad tym, co robię ze swoim życiem i co się dzieje z moją duszą... Takie rzeczy potwornie zniechęcają i siedzą w głowie do dziś. To wszystko było takie trochę nieludzkie, bo oni uczyli zasad a nie miłości.

A był ktoś taki, kogo do dziś wspominasz z uśmiechem na ustach?
Tak. Jedna osoba. Na kuchni poznałem takiego starszego zakonnika. Wydawał nam posiłki i zwróciłem uwagę, że nie radzi sobie z nakładaniem gorącego mięsa na talerze, bo trzęsą mu się ręce. Wszedłem za blat kuchenny i zacząłem mu pomagać. Bardzo mi dziękował. Na drugi dzień przyszedł do mnie dyrektor i dał reprymendę, że łamię zasady i że mnie nie chce więcej za blatem widzieć. A tamten braciszek się za mną ujął i zapytał, tak po ludzku, czemu nie, skoro ja chcę mu pomagać. No i ten dyrektor chyba pierwszy raz, jak w tej szkole byłem, nagiął zasady i się zgodził. Od tego czasu ciągle temu braciszkowi pomagałem. Pamiętam że on był bardzo szczęśliwy… Wiedział, że nam to jedzenie ze stołówki nie smakuje i też nagiął zasady i zaczął mi po kryjomu przynosić całe plecaki owoców do internatu. Ta nasza współpraca trwała przez kilka miesięcy. Strasznie to było fajne.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Szukasz rabatów na elektronikę? Sprawdź stronę RTVEUROAGD kody rabatowe.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Zobacz także
Komentarze (166)