Wspominamy studenckie mieszkania. Niski standard to najmniejszy problem
Wilgoć, skrzypiące podłogi, brak pralki, wnętrza pamiętające czasy Gierka, atakująca zewsząd boazeria, ciekawscy właściciele i lokatorzy z dziwnymi zasadami. Każdy student, który próbował kiedyś wynająć mieszkanie, musiał mierzyć się z tymi albo podobnymi problemami. Ja i moje bohaterki miałyśmy jednak wyjątkowego pecha.
29.09.2017 | aktual.: 29.09.2017 19:59
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Świetna lokalizacja. Wiekowa, ale urokliwa kamienica. Głos właściciela w słuchawce wskazywał na sędziwego człowieka. Zachęcone tą ofertą mieszkania z dala od bloków ociekających nowoczesnością, wybrałyśmy się wraz z koleżanką na oglądanie upragnionego lokum na najbliższy rok akademicki - zaczyna swoją opowieść Monika, studentka polonistyki. Dziewczyna była pełna nadziei, że po kilkudziesięciu telefonach w końcu będzie mogła odetchnąć z ulgą i zacząć przewozić wszystkie rzeczy.
Monika wspomina, że pierwsze rozczarowanie spotkało ją już na klatce. Kamienica owszem była urokliwa, ale zaniedbana, a momentami wręcz niebezpieczna. - Skrzypiące, drewniane schody, nieszczelne okna, firanki, które nie były nigdy prane i unoszący się w powietrzu potworny zapach wilgoci. Wyglądało jak wejście do sutereny - relacjonuje. - Zamiast miłego dziadka w drzwiach mieszkania przyjął nas wychudzony, podejrzany mężczyzna otoczony wonią alkoholu niskiej klasy - wzdryga się na samą myśl dziewczyna. Monika mówi, że zza pleców właściciela dostrzegła równie mało interesujące wnętrza. - Do pokoju były uchylone drzwi. Uwagę zwracała tam poobrywana tapeta, a w przedpokoju czarna jak heban boazeria i podłoga pamiętająca jeszcze trunki z zeszłotygodniowej imprezy - śmieje się i dodaje, że jej rozmowa z właścicielem sprowadziła się do kilku wymijających pytań. Oczywiście nie wynajęła tego mieszkania.
Natarczywi właściciele
Boazeria na ścianach była z pewnością mniej uciążliwa niż wścibscy właściciele, którzy kierowani przysłowiową troską, wchodzili z butami w życie lokatorów. Z taką "opiekuńczą" właścicielką miała do czynienia Ania, która na samym początku poczuła się w mieszkaniu starszej pani niczym u własnej babci. - Moja właścicielka była zawsze chętna do rozmowy, gdy odbierała czynsz, nigdy nie odwiedzała mnie bez ciasta czy domowych konfitur - wspomina dziewczyna i dodaje, że z czasem jej odwiedziny przybrały na częstotliwości. Właścicielka potrafiła przyjść tylko po to, by przypomnieć jej, że są zimne poranki i powinna nosić czapkę. - Poza tym przy każdej możliwej okazji pouczała na temat utrzymania porządku, gotowania czy nawet przechowywania produktów w lodówce – relacjonuje Ania i dodaje, że długo tam nie zagościła.
Lidka również na pierwszym roku studiów spotkała się z natarczywymi właścicielami. Jak wspomina, wynajmowała z koleżanką i kolegą duże, dwupiętrowe mieszkanie w tzw. bliźniaku. Drugą część domu zajmowali właściciele. - Wówczas jeszcze nie wiedziałam, jaki to fatalny układ – śmieje się dziewczyna. - Mieszkanie było ładne, w dalszej dzielnicy Krakowa. Wokół ogród, dużo zieleni. Cena również była zachęcająca – dodaje.
Okazało się jednak, że jej właściciele byli potwornie wścibscy. - Dopiero po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że mają klucz do naszego mieszkania i przychodzą sprawdzić "czy sprzątamy", kiedy nas nie ma. Na pozór mili, wprowadzali coraz to nowe zasady. Cisza, żadnych znajomych, nawet w ciągu dnia. A kiedy oznajmiliśmy po roku, że się wyprowadzimy, uznali, że mieszkanie "jest zużyte" i nie oddali nam kaucji – wspomina Lidka i dodaje, że właściciele byli potwornie religijni. - Cały czas przestawiali jakiś znak drogowy, żeby ustawiać na skwerze figurkę. Z tego powodu mieli oczywiście problemy z policją – śmieje się moja bohaterka.
Starsza pani w gratisie
Ich historie bardzo przypomniały mi moją. Na drugim roku studiów wynajmowałam z koleżanką pokój w dwupokojowym mieszkaniu. Właścicielką była dawna nauczycielka, pani po 60-tce, zadbana, kulturalna i bardzo… zasadnicza. Na rozmowę wstępną zaprosiła nas nie do mieszkania z ogłoszenia, a do jej domu. Z czasem śmiałyśmy się, że to był casting na idealne lokatorki.
Zaczęła od krótkiej rozmowy sprowadzającej się do pytań o kierunek studiów, skłonności do imprezowania czy podejście do utrzymania porządku. Najwidoczniej zrobiłyśmy dobre wrażenie, bo wzięła od nas zadatek i zaprowadziła do mieszkania (było trzy, no może cztery ulice dalej, już nie pamiętam). Wcześniej zaznaczyła, że nie zgadza się na to, żebyśmy przywiozły swój telewizor. Tłumaczyła, że nie chce mieć problemów z urzędnikami, którzy chodzą i sprawdzają. Na nic zdały się nasze zapewnienia, że będziemy płaciły abonament radiowo-telewizyjny. Nie i koniec! Wydawała się już wtedy lekko podejrzana, ale zdecydowałyśmy się wynająć to mieszkanie, bo rok akademicki miał się rozpocząć za dwa tygodnie. To był dopiero przedsmak jej możliwości.
Po wprowadzeniu nas do mieszkania, zrobiła nam krótkie szkolenie z przedmiotów tam się znajdujących. Zaczęła od kwestii porządkowych. - Pod żadnym pozorem proszę nie zwijać dywanu w pokoju, bo tam jest piękny parkiet i nie chcę, żeby się zniszczył – groziła. Piękny parkiet zasłaniała okropnym dywanem – pierwszy paradoks.
- Do odkurzania służy "Kaśka" - kontynuowała. Parsknęłyśmy śmiechem, bo pierwszy raz na oczy widziałyśmy ten wynalazek. Nic dziwnego, bo jak się później od rodziców dowiedziałyśmy, to było wyposażenie prawie każdego gospodarstwa domowego, ale za czasów PRL-u. Na tym nie koniec szkolenia.
Przeszłyśmy do kuchni, gdzie pokazała wszystkie elementy wyposażenia, dokładnie opisując do czego służą, łącznie z chlebakiem. Na deser zostawiła sobie łazienkę. Po przedstawieniu prawd oczywistych, że po kąpieli należy zostawić po sobie porządek, skupiła się na toalecie. - Duży przycisk naciskamy po grubszej sprawie, a mniejszy, wiadomo po siku - z pełną powagą wyjaśniała, wskazując kolejne przyciski. - Nawiedzona babeczka - pomyślałyśmy sobie, śmiejąc się pod nosem.
Pierwszy miesiąc upłynął bez większych problemów. Sporadycznie wpadała pod pretekstem wyjęcia z szafy materiałów do szycia (tak cała połowa szafy należała w dalszym ciągu do niej). Później jej wizyty się nasiliły.
Przychodziła trzy razy w tygodniu podlewać kwiatki. Dokładnie chodziło o 7 paprotek. Same chciałyśmy to robić, ale zabroniła. Stwierdziłyśmy, że do pierwszego semestru wytrzymamy, ale ona zaskoczyła nas jeszcze zanim ten nastąpił.
Pewnego styczniowego dnia przyszła o 6.30, stanęła nad głową jednej z moich śpiących wtedy lokatorek i zakomunikowała, że mamy przyjąć księdza po kolędzie. Na co koleżanka - jeszcze naturalnie zaspana - odpowiedziała, że absolutnie nie, bo wszystkie mamy wtedy zajęcia na uczelni. - Dobrze, w takim razie przyjmę go sama. To jest moje mieszkanie i ksiądz musi tu być - warknęła i wyszła. Jak powiedziała, tak zrobiła.
Po tej sytuacji zaczęła być dla nas jeszcze bardziej nieznośna. Nie dzwoniła domofonem, nie uprzedzała, tylko po prostu wchodziła do mieszkania, jak gdyby nigdy nic. Na wszelkie próby tłumaczenia, że jedyne czego nam brakuje, to odrobiny prywatności, odpowiadała, że to jest jej mieszkanie i będzie je odwiedzała tak często, jak jej się to będzie podobało. I tak wraz z utratą prywatności i swobody, jakie miało dawać samodzielne mieszkanie z dala od rodziny, straciłyśmy też chęć, by dalej tam mieszkać. Starsza pani w gratisie nie była ofertą dla nas.
Brak pralki i lokum niezgodne z ogłoszeniem
O swoim pierwszym studenckim mieszkaniu opowiedziała mi również Agnieszka. - Wynajmowałam jeden pokój, w drugim mieszkała "kujonka". Mieszkanie było - stosunkowo tanie - jak na lokalizację w samym centrum Szczecina - wspomina i dodaje, że za ceną szedł niestety niski standard. - Łóżko miało dziurę, właściwie wgłębienie, dlatego jak spałam, to plecy i nogi miałam zawsze wyżej niż tyłek. Nie było telewizora, radia i... pralki - wyjaśnia Agnieszka. Z czasem właścicielka pozwoliła jej wstawić nowe łóżko, ale na pralkę się nie zgodziła. - Przez dwa lata robiłam pranie u koleżanki ze studiów mieszkającej kilka bloków dalej - wspomina dziewczyna i dodaje, że szukając kolejnych mieszkań zawsze dopytywała czy znajduje się w nich pralka.
Moja kolejna bohaterka wspomina, że kiedy ona szukała mieszkania studenckiego, takie portale jak na przykład Gumtree jeszcze nie były popularne. Nie mogła, więc podejrzeć zdjęć lokali. Opierała się głównie na anonsach zamieszczanych w tygodnikach. Z całej listy ogłoszeń tam zawartych, jej uwagę zwróciło szczególnie jedno: "Zadbane mieszkanie dla dwóch studentek. W pełni wyposażona kuchnia i pokój. Łazienka po remoncie. Spokojna okolica. 10 minut pieszo na uczelnię".
- Mieszkanie znajdowało się na parterze. Właścicielka otworzyła drzwi i od razu znalazłyśmy się w pokoju. Nie widziałam wejścia do kuchni, więc pośpiesznie zapytałam, gdzie ona się znajduje, bo z ogłosznia zrozumiałam, że to oddzielne pomieszczenie. A właścicielka na to, że "tutaj, proszę się odwrócić" – relacjonuje Kamila studentka pedagogiki.
Okazało się, że tą kuchnią jest dwupalnikowa kuchenka na gaz, stojąca na szafce ze starego zestawu mebli kuchennych. - Lodówka miniaturowej wielkości, jeden garnek, dwie szklanki, jeden talerz obiadowy i jedna miseczka. Tak właśnie wyglądała w pełni wyposażona kuchnia, która znajdowała się w pokoju – opowiada Kamila. – Pamiętam, że zadałam wtedy właścicielce pytanie, czy nie prościej było napisać pokój z aneksem kuchennym – dodaje.
Dziwny klucz doboru lokatorów i problemy wynikające ze wspólnego mieszkania
Z kolei Paulina zwraca uwagę na dziwne zasady, jakimi kierują się właściciele wynajmujący mieszkania. - Szukałam mieszkania z młodszym bratem. Jeden z właścicieli otwarcie przyznał, że nie wynajmuje mieszkania osobom o odmiennej płci. Na wiadomość, że przecież jesteśmy rodzeństwem, stwierdził, że to nie ma żadnego znaczenia, bo różne rzeczy się na świecie dzieją – wspomina dziewczyna.
Fanpejdż na Facebooku "Ch...we mieszkania do wynajęcia" świetnie obrazuje, jakie absurdalne warunki można niekiedy spotkać w polskich ogłoszeniach. Z kolei fora internetowe to skarbnica wiedzy na temat życia w mieszkaniach studenckich. Studenci narzekają nie tylko na wścibskich właścicieli, ale również na ceny nieadekwatne do standardów oraz na dziwnych lokatorów i ich skrajne zachowania. Od pedanta do bałaganiarza. Od kujona do totalnego luzaka, który częściej przebywał w mieszkaniu niż na uczelni.
Częstym przypadkiem jest również podkradanie jedzenia ze wspólnej lodówki i podbieranie kosmetyków z łazienki. - U mnie kradzieże dokonywane przez współlokatorkę skończyły się dopiero, jak wyniosłam wszystkie rzeczy do kąpieli z łazienki do pokoju i zamontowałam sobie zamek w drzwiach – pisze jedna z internautek. Inna dzieli się radą, żeby przykleić do szafki kartkę tak, by widać ją było przy otwarciu. - Napisz na niej wyraźnie "nie kradnij, złodzieju". Ja tak kiedyś podczas studiów zrobiłam i podziałało – czytamy.
Przed nami kolejny rok akademicki. Większość studentów już znalazła mieszkania. Z pewnością nie każdy będzie miał takie perypetie jak moje bohaterki, bo standardy mieszkań są coraz lepsze, ale wiedza o właścicielach i lokatorach nadal pozostaje zagadką. Dziewczyny jednogłośnie przyznały, że mniej uporczywe dla nich były słabe warunki mieszkaniowe niż natarczywość właścicieli. Czy wy również jesteście tego zdania? Jakie są wasze wspomnienia z szukania mieszkań studenckich?