Życie we współczesnej komunie
Nie są religijnymi sektami ani hippisowskimi oazami orgii wszelakich – dzisiejsze komuny to próba powrotu do korzeni i odnalezienia się w świecie rosnącej ignorancji i anonimowości. Dla wielu nowoczesne osady to także jedyna opcja zachowania przyrodniczej równowagi na Ziemi i pomysł na uzależnienie się od samowyniszczającej się cywilizacji…
22.03.2017 17:25
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Amanda mieszkała we własnym apartamencie w Brooklynie przez ponad rok, kiedy doszła do wniosku, że samotny żywot nie jest dla niej. – Przez jakiś czas było przyjemnie chodzić nago, dekorować ściany po swojemu, mieć wreszcie własny dom. Ale mój wewnętrzny głos zaczął coraz głośniej domagać się towarzystwa, wspólnoty – opowiada 30-letnia instruktorka jogi. Zostawiła więc luksus samotności i przeniosła się do mieszkania zajmowanego przez spirytualno-artystyczną społeczność Golden Drum. W wywiadzie udzielonym magazynowi „The Numinous” Amanda opowiada, że ich komuna nie ma bardzo sztywnych zasad, ale wszyscy respektują podstawowe reguły niepalenia, abstynencji alkoholowej i narkotykowej, zakazu krzyku i agresji, wegetarianizmu i dzielenia się obowiązkami domowymi. Część posiłków jest wspólna, ale każdy ma też swój własny czas i przestrzeń, a wszystko układa się w zaskakującej harmonii. – Bez osądzania innych, ucząc się przebaczać i współczuć – dodaje.
W 2009 roku „New York Times” opisał fenomen pojawiających się coraz częściej w serwisie ogłoszeniowym Craigslist anonsów o poszukiwaniu towarzyszy do miejskich komun. Młodzi ludzie, najczęściej studenci lub dwudziestokilkulatkowie, wynajmujący mieszkania w dużych miastach, zaczęli zbierać się w większe grupy, chcąc nie tylko dzielić się kosztami utrzymania i obowiązkami, ale także tworzyć mini-społeczność wokół wspólnych zainteresowań, a nierzadko i filozofii życiowych.
Od dzielenia dachu do wioski
W 1995 roku kilkanaście bezdomnych rodzin z Filadelfii w Stanach Zjednoczonych osiedliło się na dziko w opuszczonych budynku kościelnym. Mimo protestów archidiecezji rodziny nie ruszyły się z miejsca, zaś walka o dach nad głową zjednoczyła je do tego stopnia, że po kilku latach grupa studentów kupiła stary warsztat szewski przy pobliskiej ulicy Potter Street, a w ślad za nimi przenieśli się inni – już do komuny, która dostała nazwę The Simple Way. Dzisiaj chrześcijańska społeczność ma kilka posiadłości i ogródków przy tej samej ulicy, tworząc wioskę w mieście. Wspólnie nie tylko zagospodarowują przestrzeń, ale dzielą się jedzeniem, modlą się, przygotowują razem posiłki, pomagają dzieciom w odrabianiu prac domowych… Są jak jedna wielka rodzina.
W podobnym duchu, ale na wsi i bez religijnego zaplecza funkcjonuje od 1967 roku inicjatywa Twin Oaks, w amerykańskim stanie Virginia. Dziś społeczność tworzy ok. 90 dorosłych i 15 dzieci, którzy dzielą się dochodami, wspólnie uprawiają żywność, hodują bydło, opiekują się dziećmi i gotują na wyznaczone zmiany. Wydają swoją gazetkę, organizują praktyki dla wolontariuszy, sprzedają nasiona, by zasilić komunalny budżet. Nie mają telewizji, ale starają się sami organizować swoje życie kulturalne, ubarwiając je festynami, seminariami, klubami. Kristen żyje w Twin Oaks od dziesięciu lat i z entuzjazmem opowiada o wszystkich zaskakujących korzyściach – o nowych umiejętnościach, które posiadła, takich jak budowa domów i praca z narzędziami, o poczuciu absolutnego bezpieczeństwa, o niezwykłym wsparciu podczas dwóch ciąż i dwóch porodów domowych.
Bo tutaj nikt jeździ rodzić do szpitala. Dzieci przychodzą na świat, tak jak robi się wszystko inne – w grupie. Na drzwiach świetlicy wywiesza się kartkę „nie przeszkadzać, poród” i w 5-6 osób siedzi się z kubkami herbaty przez całą noc, przytulając ciężarną i pomagając jej w całym procesie. A nazajutrz noworodek jest już w rękach wszystkich członków społeczności, bo każdy jest tu ciocią i wujkiem, który może w każdej chwili popilnować, uśpić czy pójść na spacer. Keegan, jeden z młodych ojców w komunie, opowiada o tym, jak wygodnie jest nie musieć martwić się o jedzenie, o opiekę dla dziecka, o to, kto ugotuje obiad. Dzieci nie chodzą do szkoły, ale edukowane są przez rodziców i innych członków społeczności, cały czas przebywając w otoczeniu lasu i ucząc się jednocześnie ogrodnictwa, prostych prac wokół domu. Dzięki podziałowi obowiązków i pracy na miejscu rodzice nie muszą się martwić o brak czasu czy środków – mogą uczyć swoje dziecko czytać i ta praca jest traktowana na równi z naprawianiem płotu czy dojeniem krów.
Więzy, o których zapominamy
Keegan i Adder ze społeczności Twin Oaks przygotowali całą serię podcastów o korzyściach płynących z wychowywania dzieci w komunie. Młodzi ojcowie mówią, jak wspaniałe są relacje między latoroślami w sąsiedztwie, bo wszyscy znają się od urodzenia, spędzają ze sobą mnóstwo czasu i nie spotykają dziesiątek innych dzieci, tak jak w młodzież z miast, chodząca do szkół publicznych. Ten system ma zapewniać im komfort rozwoju własnej osobowości, nieskrępowanej coraz to silniejszymi naciskami coraz szerszej grupy znajomych.
W osadzie The Farm w Tennessee, w Stanach Zjednoczonych żyje 200 osób należących do czterech pokoleń – najstarsi mieszkańcy przyjechali tutaj szkolnymi autobusami w 1971 roku jako hippisi chcący uratować świat. Dziś Farma to prawdziwa wioska, centrum biznesu i niezwykle dynamiczna społeczność, która nie składa się z przypadkowych ludzi, ale łączy podobnie myślące umysły. Mieszkańcy sami sformułowali swoje zasady – nie posiadają broni, nie hodują i nie zabijają zwierząt, nie nadużywają alkoholu czy narkotyków. Są pacyfistami, tolerują każdy odłam religii i w niedzielne ranki gromadzą się na wspólnej medytacji. Połowa dorosłych pracuje poza wioską, reszta w lokalnych przedsiębiorstwach przynoszących korzyść całej osadzie: wydawnictwie, centrum edukacyjnym, sklepie ze zdrową żywnością i rękodziełem, ekoturystyce, stowarzyszeniu położonych. Każdy jest jednak ważną częścią społeczności, partnerem w lokalnej demokracji, osobą odpowiedzialną i mogącą liczyć na pomoc innych. Każdy jest zmuszony do bycia otwartym na drugiego człowieka, empatycznym i skłonnym do dyskusji. Nikt nie może po prostu zatrzaskiwać drugiemu drzwi przed nosem.
Eko-wioska, czyli powrót do przeszłości
Wspólną cechą wszystkich wiejskich komun jest dążenie do samowystarczalności pokarmowej połączone z ekologicznym sposobem gospodarowania. W Twin Oaks buduje się domy z naturalnych materiałów, oszczędza wodę i energię, dzieli samochodami. W walijskiej osadzie Lammas, gdzie żyje 40 dorosłych i dzieci, mieszkańcy zachowują daleko większą niezależność – nie dzielą się dochodami, mogą prowadzić swoje życie rodzinne w niezależny sposób i wysyłać dzieci do wybranych szkół. Ale są czymś więcej niż grupą ekologicznie zbudowanych domów, bo każda rodzina musi uczestniczyć w lokalnej produkcji – uprawy dżdżownic, sadownictwa, tkactwa czy wyrobu rękodzieła. Produkty te sprzedaje się potem w internecie lub sklepiku dla odwiedzających, a dochody zasilają dalszy rozwój społeczności, zakup zielonych technologii i usprawnienia infrastrukturalne. Każdy dostaje działkę w dożywotnią dzierżawę i pomoc w budowie drewnianego domu.
W australijskim mieście Bega od ponad 10 lat działa ekoosada Bend, gdzie na 13 hektarach ziemi żyje 28 dorosłych i 23 dzieci, od wieku niemowlęcego do lat 70. Jenny, jedna z założycielek wioski, mówi, że ludzie muszą nauczyć się odpowiedzialnie gospodarować zasobami, jeśli chcemy przeżyć na Ziemi. Ich inicjatywa uczy sąsiadów szacunku do siebie i swojej pracy, a jednocześnie poszanowania dla otoczenia. Tutaj również nie ma sztywnych zasad czy konieczności codziennego bratania się ze sobą, ale każdy musi godzinę tygodniowo pracować na rzecz komuny, a raz w miesiącu organizowana jest wspólna kolacja dla wszystkich mieszkańców. Każdy się tutaj dzięki temu zna, dzieci mogą swobodnie przebywać same na dworze, bo obcych nie ma, a najmłodsi mają nad sobą dozór kilkunastu par oczu.
Polacy też chcą eko-komun?
Na pro-ekologicznym forum portalu ekoosada.pl co miesiąc pojawiają się ogłoszenia ludzi poszukujących towarzyszy do wspólnego tworzenia komuny. Są to małżeństwa z dziećmi, młode pary i ludzie samotni najczęściej zafascynowani ideą rodowych siedlisk zainspirowanych ruchem „Dzwoniących cedrów Rosji” – inicjatywy rozwijającej się na terenach byłego Związku Radzieckiego i obejmujących tworzenie ekologicznych, samowystarczalnych wiosek z ciasną wspólnotą mieszkańców.
Jedną z takich ekologicznych komun organizuje obecnie Paweł Kobielus – Ekoosada Opolnica w gminie Bardo ma być w założeniu społecznością złożoną z kilkunastu niezależnych siedlisk działających na zasadzie współpracy sąsiedzkiej. Każde z tych siedlisk ma być samowystarczalne, z własną studnią, ogrodem, hodowlą zwierząt, biomasą i energią słoneczną. Paweł opowiada, że sam urodził i wychował się na wsi i tamto życie zainspirowało go do rozpoczęcia projektu ekoosady. – Postawiłem wszystko na jedną kartę i konsekwentnie realizuję plan. Zasadziłem las, założyłem sad, przeżyłam pożar, a teraz kończę budowę domu ze słomo-gliny – dodaje.
Opolnica, czyli Siedlisko Pawła, nie ma być tym komuną narzucającą swym członkom twarde zasady – każda rodzina cieszyć się będzie autonomią, ale z koniecznym warunkiem współpracy i szacunku do natury. – Zakładamy, że ludzie przyłączający się do nas są dojrzali i świadomi. Życzymy sobie, aby bycie członkiem społeczności było tak samo ważne jak prywatne interesy – zaznacza Paweł Kobielus.
Ilu ludzi będzie w stanie docenić powrót na łono przyrody, pracę w polu i bycie elementem społeczności wzajemnie od siebie uzależnionej, trudno powiedzieć. Ale jest coś wzruszającego i podniosłego w wizji zamiany sąsiada spod numeru 112, tego, co jeździ czarnym passatem, na Kowalskiego, który przychodzi co poniedziałek z jajkami i bierze pomidory…